środa, 15 grudnia 2021

Od Tassariona — Zemsta ręki (nie)śmiertelnej

Las. Okryty gęstą warstwą mgły, tracący swe kształty w ciemnościach nocy, duszący otoczką niepokoju. Las dość znajomy, wciąż pamiętany. Przesiąknięty smrodem zgnilizny; smrodem śmierci okrutnej i niepotrzebnej. Las. Być może ten z obrzeży drobnej wioski, przesycony krwią co noc mordowanego zwierzęcia, a być może ten na wschód od Toirie, przez który przyszło mu wydeptać jedyną drogę ucieczki. I w tym wszystkim ona – cisza, niewiarygodne dotkliwa, kłująca, dla zmarnowanego umysłu tak wielce uciążliwa.
Podnosi się z ziemi czym prędzej, bez chwili namysłu. Choć chłód nigdy martwemu cielsku nie wadził, nigdy wątłemu ciałku problemów nie sprawiał, czuje, jak zagnieżdżony w ziemi mróz wije się po jego łydkach, krąży wokół kolan, wąskie niczym igiełki zębiska przebijając przez warstwę grubych, zimowych spodni. Kręci głową, cichy pomruk wydostaje się spomiędzy fioletowych, równie zimnych ustek. Zna to miejsce, lecz wciąż stoi w miejscu. Nawet pobłyskujące w ciemnościach ślepia nie są w stanie pomóc mu przebić się przez tę ścianę stężonego mroku, który już dawno pochłonął całym swym jestestwem jakąkolwiek drogę powrotną.
Robi krok w tył, niewystarczająco ostrożny.
Ciężki ból roznosi się po kostce, wychudzone nóżki dygoczą niebezpieczne i dygoczą tak jeszcze chwilę, by wreszcie poddać się sile grawitacji, runąć wraz z resztą wampirzej sylwety. Dreszcz przebiega wzdłuż wystających kosteczek kręgosłupa, gdy blada, smukła dłoń zetknęła się z powierzchnią zmarzniętej gleby. Druga jednak, nigdy z zimnem się nie spotykając, runęła w kałużę ciepłej wciąż, gęstej cieczy, tak przyjemnie wychłodzoną dłoń otulającej. Okrzyk przerażenia utknął w krtani, metaliczna woń łaskocze spiczasty nosek, a narastająca panika znajduje się wreszcie na wysokości wampirzych piersi, sprawnie klatkę piersiową miażdżąc, ugniatając. Niepewność szybciutko z elfiego umysłu ulatuje, zastąpiona czystym, dla niego samego niezrozumiałym, strachem.
Tassarion, gdziekolwiek się teraz znajdował, został na dobre tu uwięziony.
Lecz to nie ten, mamiący umysł, zapach krwi, wżera się w jego osobę rozrosłą formą lęku. Słyszy ginące w ciemnościach szepty, głos rozpoznając bez choćby chwili wahania. Był przy nim w końcu każdego, kolejnego dnia ostatnich dwustu lat.
Nie dostrzega wśród mgły znajomych kształtów. Jeszcze nie.
— Zapytałbym, gdzie się mój piękny, miły paniczyk chowa — przeciągane leniwie słowa rozchodzą się echem po pustej, otwartej przestrzeni, sprawnie przerywając panowania nieznośnej ciszy — ale to już się robi nudne. Zbyt powtarzalne.
Odwraca spojrzenie, doskonale jednak słysząc kroki nadchodzącego niebezpieczeństwa, jego pokaźnej sylwety, bestialskiego wzroku. Mężczyzna przebija się przez ścianę gęstej mgły, a ta posłusznie ustępuje mu miejsca, rozchodzi się na boki, dobrze wiedząc, iż w tym pojedynku nie miałaby żadnych, choćby najmniejszych, szans. Tassarion dostrzega kątem oka, jak ten się zatrzymuje, jak się uśmiecha, gdy ląduje spojrzeniem na skulonym cielsku białowłosego elfa. W ślepiach Agsarotha błyska dzikie podekscytowanie.
— Widzę cię.
Niechciany dotyk znajduje drogę do wampirzej szczęki, zaciska na niej swe smukłe szpony, zmusza do odwrócenia głowy – do zerknięcia wprost w te, równie szkarłatne, lecz o wiele podlejsze i okrutniejsze, oczyska. Tassarion drży pod jego ohydną dłonią, nieraz tak chętnie wędrującą po całym ciałku biednego, bezbronnego elfa. I nic nie może zrobić.
Podły los uzależnionych od strachu.
— Nie mówiłem ci tego wcześniej, ale twój mały wybryk naprawdę nie spodobał się reszcie. Większość uważa, że zasługujesz na to, na co zasługuje każdy zaprzaniec. Wolą nazywać cię zdrajcą, ale to tak przeżyte, pompatyczne słowo. — Brzydki grymas wykrzywia blade lico Calezhora. — Śmierć. Uważają, że zasługujesz na śmierć. Jednak ja mam nieco inne zdanie. Chcę jedynie żebyś wrócił. Wystarczy, że wrócisz. Może, tak byśmy byli kwita, pozbyłbym się jedynie tych twoich urodziwych, spiczastych uszek. — Długie palce suną po ostrym, elfim poliku, by musnąć zaraz gładziutką krawędź ostrego ucha. Tassarion wie jednak, że na tym by się nie skończyło. Kucający przy nim mężczyzna zbyt lubił się w cierpieniu mu poddanych. — Zawsze mi się podobały, ale cóż. Jakoś cię trzeba manier nauczyć.
Siwowłosy kręci głową.
— Ciebie tu nie ma. To tylko zły sen. Kolejny koszmar, a ty nie jesteś dłużej w stanie wchodzić mi do głowy.
— Wciąż tak uważasz? Po tych wszystkich naszych wspólnie spędzonych nocach? Winszuję wytrwałości. — Calezhor pozwala sobie na cichy śmiech, z trudem powstrzymywany, a ten przeżera się do elfiego umysłu, przypominając, paraliżując. Zawsze garnął się do podłej zabawy ze swymi ofiarami, do samego końca pozwalając im opierać się o ten, trzymający się cieniutkiej, obdartej niteczki, skrawek nadziei. Wszystko to, by w ostatniej chwili zaatakować, oddzielić od jakichkolwiek resztek marnego optymizmu.
Nic nie smakowało tak dobrze, jak pokaz własnej wyższości.
Blady paluch powraca do polika, rysując na jego niezdrowo białej powierzchni niewielkie okręgi, badając jego fakturę, krążąc wokół, znajdującego się pod lewym okiem, pieprzyka, a Tassarion wyczekuje, słucha, obserwuje bez słowa. Tak, jak robił to już wcześniej.
— Co, jeśli nie masz jednak racji? Co, jeśli dalej doskonale słyszę, każdą twoją, choćby najdrobniejszą, myśl? Co, jeśli wiem o twoich nowych przyjaciołach? Szalona z nich gromadka, nadajesz się tam idealnie. Chyba nie chcielibyśmy, żeby komukolwiek stała się krzywda? Gdybyś tylko wrócił do do-
Białowłosy drży, w karmazynowym oku błyska iskierka wzburzenia.
— Zamknij się. Mówisz to za każdym razem.
I wtedy znów to dostrzega. Podły uśmiech, tym razem szerszy, jeszcze okrutniejszy, tak niezwykle jakimikolwiek protestami elfa rozbawiony. Dawniej Tassarion nigdy nie zdecydowałby się na tego typu słowa. Na jakąkolwiek oznakę niezadowolenia. Wszelakie kary zawsze znosił w ciszy, wiedząc, że krzyki, którymi dławił się z każdym, kolejnym uderzeniem, oznaczałyby następne godziny spędzone pod licznymi rzemykami bata.
— A co jeśli wiem również o tych nieco bliższych? Dobrze wiesz, co mam na myśli. — Gdyby serce wciąż biło w rozedrganej strachem piersi, bez opamiętania przyspieszyłoby na ów słowa, ostrzegając przed czymś, czego siwowłosy tak niezwykle się obawiał. Agsaroth już dawniej wspominał o reszcie gildijczyków, o tych, których Tassarion poznawał poza granicami Tirie, o jednorazowych spotkaniach i wszystkich, których sam posyłał w pogoni za elfim zbiegiem. Nigdy jednak nie o niej; nie o tej, dla siwowłosego wampira, najważniejszej. — Ładna. Nie dziwię się, że ci się podoba. Też ją lubię i chętnie bym ją tutaj zobaczył, ucięlibyśmy sobie krótką pogawędkę. Ale właśnie, krótką. W końcu nie jest zbyt bystra, prawda?
— Zamknij się! Powiedziałem, zamknij się!
Być może wcale nie jest to sen, nie jest to i potworna wizja przyszłości, nieuniknionej bezwzględności. Być może jest tu naprawdę. W końcu zaciskająca się na szyi elfa dłoń wydaje się wystarczająco prawdziwa, tak samo, jak miażdżący kości ból. Wierzganie nogami nie pomaga, walka z pewnym uściskiem drugiego również. Nie było nic, co mogłoby uwolnić go spod zawistnej ręki pana, teraz wystarczająco już z równowagi wyprowadzonego.
Mimo to, mimo tego wszystkiego, Tassarion nie pozwala, by kłębiące się w czerwonych ślepkach łzy kiedykolwiek znalazły swą drogę na bladziuchne poliki.
— Dalej nie rozumiesz, co, ty podły nieudaczniku? Mogę odebrać ci wszystko, co sobie cenisz. Wszystko, co kochasz. Wszystkich, których kochasz. Mogę odebrać ci wszystko to, co zbudowałeś przez ostatni rok, tylko po to, byś został z niczym. Być wrócił do mnie na kolanach, czołgając się jak pierwszy, lepszy robal, pasożyt. I to zrobię. Prędzej czy później.
— Czego ode mnie chcesz? Dlaczego cały czas nie odpuszczasz?
Cyniczny śmiech rozchodzi się wokół otaczającej ich pustki, ostatni już raz tej nocy.
— Obawiam się, że nie mogę ci tego powiedzieć. W końcu jestem tylko złym snem. Wytworem twojej wyobraźni.
Calezhor podnosi się z miejsca, prostuje kolana, by następnie jednym, szybkim ruchem strzepać z czarnych, bawełnianych spodni niewidzialną warstwę kurzu. Odwraca się więc wreszcie, robi krok w przód, pozostawiając skulonego Tassariona w wytworzonej przez niego banieczce zupełnego zrezygnowania, desperacji i żałości. I nim mgły raz jeszcze otulą jego ramiona, nim zabiorą jego ciało, więżąc je uściskami, odwraca spojrzenie na swe zmarnowane popychadło, jak zwykle pełne pogardy.
Tassarion, niby zganione przez los dziecko, chowa twarz w kolanach.
— Z niecierpliwością wyczekuję naszych spotkań tam, gdy dotrzesz już na miejsce. Znów będziesz niedaleko, tak blisko mnie. Prawie jakbyś był zaraz obok. Mój piękny, słodki chłopiec. Tęskniłem.
Powieki unoszą się gwałtownie ku górze, umysł, wciąż przejęty resztkami strachu, prostym nakazem poleca szybko, brutalnie podnieść się zabliźnionym pleckom, dłoniom złapać za jasny materiał pogniecionej pierzyny, przeszklonym oczkom patrzeć na wprost, na okrytą cieniem ścianę, znajdującą się przy niej komodę. Głuchy niepokój wciąż zaciska szpony na wychudzonych piersiach, naciskających na skórę żebrach, rozluźniając swój ucisk za trzecim dopiero, głębszym wdechem, tak przecież dla umarłego zbędnym. Teraz nie ma to jednak najmniejszego znaczenia, kiedy jedynie raptowne wypełniane martwych płucek kolejną dawką powietrza, wydaje się jakkolwiek rozedrgane ciało uspokajać.
Bystre oko księżyca spogląda na wykrzywione w przerażeniu, wampirze oblicze.
Przecież wcale nie wie, czy cowieczorne spotkania z diabelnym ciemiężcą, faktycznie są tylko przykrymi koszmarami, wytworem, zmęczonej ostatnimi, dwustoma latami, głowy. Tak było łatwiej. Łatwiej zapomnieć i odetchnąć z ulgą, gdy wszystko to uznawał za zwykły zlepek obaw i wspomnień. Nigdy nie był jednak pewien, czy absolutnie uwolnił się spod wpływu swego pana, czy wszelakie decyzje są decyzjami jego własnymi, czy myśli i poczynania nie są kolejnym, zgrabnym kłamstwem. Niepewne przekonania, mające wyzwolić go od wizji jakiegokolwiek niepowodzenia.
Pościel jest ciepła. Nasiąknięta gorącem drugiego ciała. Odwraca głowę, pozwala spojrzeniu sunąć po okrytej pierzyną sylwecie, wystających zza materiału krągłościach, zatrzymując je dopiero na rumianych, okalanych licznymi piegami, polikach, które tak często pieścił dotykiem swych smukłych paluszków; na przymkniętych, jaśniutkich powiekach, zakrywających głębie ciężko-modrych ocząt, nieraz spoglądających w jego stronę z, zupełnie obcym dla Tassariona, ciepłem, uwielbieniem; na zadartym, zgrabnym nosku, tych jarzębinowych, tak doskonale przez niego znanych, lecz jakby co dzień poznawanych na nowo, ustkach. Rudy lok rozlał się po poduszkach, rozlał wokół dziewczęcej twarzy, aureolą na wszystkie strony, tylko – okrytym warstwą barchanowej koszuli – ramionkom, pozwalając uchować się w swych ognistych objęciach.
Bystre oko księżyca rozświetla krasne dziewczęcia lico.
Wzdycha ciężko, w gorzkiej nieporadności, twarz chowa w otwartych dłoniach. To nigdy nie miało tak wyglądać. Nigdy nie przypuszczał, że tak może wyglądać. Snuta przez wampira przyszłość, zamknięta w ciasnej banieczce samotności i egoizmu, kłuła wizją co to nowszych przeszkód, problemów wciąż nieustających, wyrastających zaraz przed sylwetą białowłosego elfa, raz jeszcze chcąc mu podłożyć nogę, złapać za rękaw, pchnąć wprost na ziemię. Nie jemu przeznaczona była opoka domu, ciepło rodzinnych, tak chętnych do pomocy, dłoni. I jednak, pomimo tak wielu, nigdy niewypowiedzianych rozterek, pomimo godzin ciągłych rozmyślań, protestów, zganiania swej osoby, przyznał, choć z wielkim trudem, że tak jest dobrze. Że tak jest najlepiej.
Mimo to, szczęście jego nigdy ważniejsze od bezpieczeństwa reszty nie było. A przecież tylko cień pożogi ciągnął się za nim długim ogonem.
Szkarłat wampirzych ślepi, raz jeszcze na przejętą snem twarzyczkę, pada. Dłoń zatrzymuje się przy poduszce, pociąga za sobą plecy, zajęte teraz obrotem, i gdy z lekka się pochyla, gdy zbliża do opalonego czółka, obkłada je pocałunkiem, jednym, subtelnym, do wampirzej, dzikiej postaci niepasującym; ale przecież żadnego znaczenia tu podłe bujdy nie miały. Białe loki ponownie zlewają się z równie zimną bielą pościeli, polik muska szorstkość krochmalonej bawełny i wszystko to tylko po to, by męskie ramię objęło marciuszkową sylwetę, by przyciągnęło ją do siebie, delikatnie, lecz z pewną chciwością. Ponieważ nigdy więcej by jej cierpieć, z własnej jego winy, nie pozwolił, ponieważ grożące jej niebezpieczeństwa odpychałby piersią, bo nie dałby jej oddać w ręce, grożącemu mu, potwora.
Prawda jednakowoż bywała o wiele okrutniejsza, niż mógłby przypuszczać. W końcu to on sam, on i nieodpuszczająca, jego przeszłość, stanowili samo w sobie, nieprzeniknione zagrożenie.
Być może powinien odejść; dla bezpieczeństwa jej i całej reszty. Tę decyzję rozważy jednak dopiero po powrocie.
Teraz wtula jedynie twarz w rude, dziewczęce loki, samemu poszukując ostatnich pokładów bezpieczeństwa.
Bystre oko księżyca zasypia wraz z nimi.
Witam na moim podwórku, gdzie piszemy żałosne, cliché angściki.
Opko mocno inspirowane tym tworem użytkownika chabazie; gdyby nie ono,
nigdy bym się za historię Tasia nie wzięła, a po roku by jednak kurde wypadało.
W tytule leciutko przerobiona Szymborska.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz