piątek, 31 grudnia 2021

Od Antaresa cd. Serafina

Antares nie czekał. Przywiązał Favellusa, pogłaskał miękkie chrapy, koń parsknął mu we wnętrze dłoni. Ludzie czekali na to, by ktoś im pomógł, ktoś ich uratował. Antares nie zamierzał stać z założonymi rękami - przecież to on był dokładnie tym, który miał ruszać przed siebie, nie patrząc na niebezpieczeństwo, i wyciągać ludzi z tarapatów, jakie te tarapaty by nie były.
— Ej, dokąd to, chłystku! — krzyknął ktoś, Antares zaś wyminął go tak sprawnie, jakby mężczyzna był ledwie przydrożnym słupkiem.
„Wyczuwasz kogokolwiek? Tam, poniżej?"
„A co mnie to obchodzi? Jak się tam załadowali, to ich problem, że im skały na te durne łby poleciały."
Rycerz nie zamierzał długo przekonywać maga do współpracy i pogrążać się w rozmowie, gdy liczyła się każda sekunda. Poza tym - poznał już ten niezawodny sposób, jak zmusić tego drugiego do zachowywania się w bardziej logiczny, sensowny sposób.
„Jak mi nie pomożesz, ci ludzie umrą. I co wtedy opowiemy Lei?"
Antares poczuł ten charakterystyczny ucisk gdzieś z tyłu czaszki, gdy mag spiął się w sobie, sięgnął po ich wspólne zasoby magii.
„Jeden już się przekręcił, dwóch gości jest z lewej, dosyć nisko, trzeba będzie odwalić sporo skał. Jednego pajaca wyłowisz od razu, ma tylko zmiażdżoną nogę, ale to będziesz musiał uważać, żeby nie rozpierdolić gruzowiska, bo jak jebnie, to się wszyscy poskładają."
„Mów mi, od których skał zacząć."
„No raczej. Co ty byś beze mnie zrobił, kmiocie?"
Antares złapał pierwszy kawał skały, nie czekał na to, aż ktoś przyprowadzi woły, przyniesie liny, ustawi drewnianego żurawia, by podnieść olbrzymie kamienie. Wpił palce w szorstki, brudny kawał, sięgnął pokładów magii.
Skała oderwała się od ziemi, poszybowała kawałek i wylądowała gdzieś dalej zupełnie tak, jakby Antares rzucił wyciągniętym z pola kartoflem. Zaraz potem dołączyła do niej kolejna skała. I jeszcze następna. W końcu wśród zwałów gruzu wychynęła dłoń i twarz - umorusana błotem zmieszanym z krwią z rozciętej głowy. Mężczyzna - sponiewierany, ale ze wszech miar żywy, patrzył oczami wielkimi jak spodki, na dźwigającego kolejną skałę Antaresa.
— Ayrenn! — zawołał rycerz, odwrócił się.
Elfka zostawiła swego łosia, biegła już w stronę osuwiska.
— Co jest? — zawołał jakiś kolejny, uprzejmy jegomość.
Antares nie wyczuł, że powietrze wokół dwójki gildyjczyków gęstnieje, że ich pomoc wcale nie jest aż tak mile widziana, jak by się mogło wydawać. Ktoś gdzieś mruknął, że to chyba te dziwolągi z Gildii, ktoś inny dodał, że przecież Cervan to znany łowca artefaktów, ktoś inny uściślił, że po prostu zwykły złodziej. Zdrowie i życie kompanów to było jedno, ale przegrało widać z perspektywą bycia okradzionym z bogactw i artefaktów drzemiących na dnie krasnoludzkich skarbców.
Mattia jednym uchem słuchał słów Małgorzaty, kiwał głową, marszczył brwi. Jego wzrok przesuwał się po rozciągającym się przed nim pobojowisku, po kręcących się wszędzie ludziach. Astrolog zacisnął usta. Trudności piętrzyły się od pierwszego dnia, właściwie od pierwszej minuty. Och, nie będzie się tu nudził. Właściwie to całe to zadanie, choć w głównej mierze miało składać się z wyprawy w głąb niebezpiecznych ruin, zaś wsparcie dyplomatyczne miało być - cóż - tylko wsparciem, zaczynało przeradzać się w zadanie, które wymagało więcej niż jednego dyplomaty.
— To zaraz się źle skończy — mruknął Mattia, widząc zbliżających się do Antaresa i Ayrenn ludzi. — Za pozwoleniem - spróbuję opanować tam sytuację. Potem będziemy myśleć nad tym, jak zapewnić sobie dostęp do ruin.
To mówiąc, Mattia oddalił się szybkim krokiem, przelotnie podziękował tylko gestem, gdy Małgorzata rzuciła za nim niewesołe, pozbawione przekonania „Powodzenia!". Doszedł do wniosku, że przydałby się Isidoro. Wtedy miałby przynajmniej pewność, że książę będzie spokojny i może nawet da się skłonić do zrobienia tego czy tamtego. Teraz zaś nie miał wyboru - musiał zostawić Serafina z Małgorzatą licząc na to, że w trakcie jego krótkiej nieobecności nic nie wyleci tam w powietrze.
Jakiś mężczyzna, szef felernej wyprawy, która tak niefrasobliwie zagłębiła się w krasnoludzkie ruiny, ostrym krokiem szedł w kierunku Antaresa i Ayrenn. I o ile chyba bał się nieco niewyględnego „chłystka" miotającego skałami, o tyle elfka bez ręki wydawała mu się dobrym celem.
— Co to ma… — zaczął, nim Mattia zdołał złapać go za ramię.
Mężczyzna odwrócił się, zmarszczywszy brwi. Na wstępie Mattia oślepił go olśniewającym uśmiechem, oczarował gładkim słowem, nie pozwalając, by mężczyzna wziął się za przeszkadzanie Ayrenn.
Tymczasem zaś Antares odwalił ostatni kamień, złapał przysypanego mężczyznę pod ramiona, zaczął wyciągać z gruzowiska. Wziął go na ręce, jakby rosły robotnik był ledwie kruchą i delikatną niewiastą, i ułożył kawałek dalej. Ayrenn przyklękła, spojrzała na poszarpany strzęp, jaki został z nogi mężczyzny. Minę miała nietęgą.
— Tam są jeszcze inni — powiedział Antares. — Muszę ich wydobyć. Poradzisz sobie?
— A mam wybór? — mruknęła elfka, podciągając rękaw.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz