piątek, 17 grudnia 2021

Od Antaresa cd. Lei

Podejrzanie szybko złapał kontakt z resztą ekipy naukowców. Antaresowi wydawało się, że trudno będzie mu się tam odnaleźć, że zaginie w nieprzebytym gąszczu dyskusji akademickiej, a jego wypowiedzi ograniczą się do krótkiego „tak" lub „nie" rzucanego w odpowiedzi na jedyne zrozumiałe dla niego pytania. Niepotrzebnie się tym martwił. Okazało się, że naukowcy, z którymi - cóż - nigdy nie było mu po drodze, to też ludzie. I na dodatek bardzo mili ludzie.
„Ale tego chuderlawego doktorancika to nie lubię" wtrącił nagle mag.
Marco wcale nie był zagrożeniem na wyprawie, ale temu drugiemu zazwyczaj nie dało się niczego sensownego wytłumaczyć i jak raz się uparł, to był po prostu koniec. Na samej wyprawie zaś był zdecydowanie nadaktywny - chyba bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Jego potok słów się nie kończył, mag zrobił się też dużo bardziej czujny i uważny, wypatrywał zagrożenia za każdym załomem.
Sam Antares nie pogniewałby się, gdyby podróż trwała nieco dłużej. Spędzał dni w siodle, na co nie narzekał, a ponieważ towarzyszył im wóz wyładowany ciężkim, kruchym sprzętem, podróżowali leniwym, spacerowym niemal tempem. Rycerz sam nie zauważył nawet, jak każdego kolejnego dnia podróży instynktownie prowadzi Favellusa tak, by (jeśli nie mógł jechać strzemię w strzemię) mieć Leę w polu widzenia. Czerwień jej związanych włosów tak często przyciągała jego wzrok. Na tyle często, że rycerz nie zauważył tych porozumiewawczych spojrzeń rzucanych między pozostałymi członkami wyprawy.


Im dalej na południe, tym bardziej śnieg ustępował deszczowi, zaś drogi zmieniały się w błotniste szlaki. Jednak potem nawet deszcze ustały, drogi wyschły, codziennie towarzyszyło im dość ciepłe, południowe słońce. Antares z lekkim smutkiem myślał o tym, że wkrótce pewnie pożegnają się z suchymi ubraniami, bo przecież owo zatopione miasto miało znajdować się gdzieś na bagnach.
„Przydałoby się więcej oleju, żeby broń i zbroję zabezpieczyć" wtrącił nagle mag, zaś Antares nie wiadomo który już raz doszedł do wniosku, że naprawdę nie pogardziłby permanentną zmianą jego charakteru. Z wrednego na pomocny.
Crullfeld, bo tak nazywało się miasto znajdujące się rzut beretem od bagien, nie wyróżniało się niczym spośród pozostałych miast południa. Dla profesora Fioravantiego było to jednak rodzinne miasto, zaś jako archeolog i miłośnik historii, był w stanie opowiedzieć o nim wykład nawet bez przygotowania.
— Ten warsztat kowalski, który właśnie mijamy, zbudowano ponad dwieście lat temu, według krasnoludzkich schematów budowania kuźni w podziemnych miastach. Zwróćcie uwagę na położenie komina. Tego typu rozwiązanie sprawia, że…
Zwyczajne uliczki zdawały się ożywać zaklętą w nich historią i opowieściami, pozornie nic nieznaczące detale kryły zaskakujące, niespodziewane fakty.
— A oto i studnia — Profesor wskazał dłonią zupełnie zwyczajną studnię, nieodróżnialną od setek innych studni zaopatrujących miasta w wodę.
„Pewnie wykopana przez legendarnego założyciela miasta, czy coś w ten deseń" westchnął mag. Początkowo słuchał wywodów profesora Fioravantiego, ale zaraz potem szybko się znudził.
— Jak byłem mały, to mama wysyłała mnie tu po wodę — powiedział nieoczekiwanie profesor, puszczając oczko.


Burmistrz nie był im przychylny. Gdy tylko udało się znaleźć karczmę zdolną przyjąć większą grupę oraz zapewnić odpowiednie lokum dla wyładowanego sprzętem wozu, naukowcy szybko się zebrali i udali wraz z Leą i Antaresem do budynku rady miejskiej.
— Nie dotarły do mnie żadne pisma z uniwersytetu — mruknął mężczyzna, splótłszy dłonie na biurku przed sobą.
Antares stał pod ścianą, tak samo jak i Marco oraz Pascal, ustępując miejsca pozostałym członkom wyprawy. Burmistrz nie pofatygował się, by poprosić kogoś o przyniesienie dodatkowych krzeseł, by wszyscy mogli wygodnie usiąść w jego rozległym gabinecie.
Ernest Sambridge, bo tak nazywał się burmistrz, spoglądał na tłoczące się w jego gabinecie osoby z pewną dozą powątpiewania drzemiącą na dnie jasnozielonych oczu. Skubał kasztanowego wąsa, przesuwał dłonią po przyprószonych siwizną, lekko przerzedzonych włosach.
— Nic nie szkodzi, mam ze sobą kopie — Profesor był przygotowany na każdą ewentualność, zaraz sięgnął do swojej torby w poszukiwaniu teczki z dokumentami.
— Proszę nie wyciągać, wierzę — Burmistrz machnął dłonią, w geście tym pobrzmiało lekceważenie. — Chodzi o coś innego. Oczywiście, że wspieram wszelkiego rodzaju badania naukowe, również i te uh… archeologiczne… Proszę mi wierzyć, w głębi serca jestem mecenasem nauki.
Antares przebiegł wzrokiem po gabinecie burmistrza. Pomieszczenie było jasne, przestronne, gustownie udekorowane obrazami przedstawiającymi idylliczne pejzaże, zaś wysokie okna wpuszczały do środka mnóstwo światła. Fantazyjne półki mieściły ciasno stłoczone książki, w jednej z gablotek widać było fikuśny statek zamknięty w przejrzystej butelce. W kącie stał globus, na parapecie - kwiaty. Zaś samo biurko wyglądało niczym samotna wyspa na powierzchni morza puszystego dywanu. Tylko krzesła dla gości były jakieś takie biedne, twarde i bez wyrazu.
„Tjaa - naukę i naukowców ma w głębi serca albo i innego organu" sarknął mag z powątpiewaniem.
— Gdybym dostał jakąkolwiek informację wcześniej, — kontynuował burmistrz — mogliby państwo rozpocząć swoje badania od razu. Jednak w obecnej sytuacji niestety nie mogę wyrazić na to zgody, mam związane ręce. Muszą państwo zrozumieć, ja też mam swoje obowiązki…
— A co dokładnie jest potrzebne, żebyśmy mogli wziąć się do pracy?
— Uh hm… — Mężczyzna zawiesił głos, uciekł wzrokiem w kierunku jednego z pejzaży. — Gdyby te listy jednak doszły do mnie…
— Na to niestety nie mamy już wpływu.
— Tak, niestety, niestety… — Burmistrz złożył dłonie, podparł na nich podbródek. — To wielce niefortunne. Pozwolenie na rozpoczęcie prac musi zostać udzielone przez Radę Miasta, ta zaś zbiera się raz w miesiącu. Toteż oczywiście przedstawię sprawę na najbliższej Radzie, proszę być spokojnymi. Wtedy na pewno zostanie udzielone pozwolenie, nie wyobrażam sobie innego obrotu spraw.
— A kiedy była ostatnia Rada?
— Wczoraj.
„To wredny wieprz!"
W pokoju zapadła cisza, profesor Fioravanti pozornie niezobowiązującym ruchem poprawił mankiet koszuli.
— Miesiąc do następnej Rady to dość długo. Nie prosimy miasta o pomoc w żaden sposób, wszystko finansuje Uniwersytet, toteż…
Burmistrz uniósł dłoń, pokiwał głową w udawanym smutku.
— Tak, to prawda. Oczywiście rozumiem chęć udania się do ruin od razu, niemniej jednak nie mogę naginać prawa dla jednej grupy, choćbym sprzyjał ich staraniom z głębi serca. Rozumieją przecież państwo, że nikt nie stoi ponad prawem.
— Bardzo mnie cieszy, że tak bardzo nam pan sprzyja. Czy w takim razie byłaby możliwość, by zwołać nadzwyczajne posiedzenie Rady? Nie musiałoby być długie, wystarczyłoby tylko, żeby radni spojrzeli na nasz wniosek.
Burmistrz wyraźnie się zafrasował, sięgnął dłonią wąsa, skubnął nieco włosy.
— Radni to zajęci ludzie, mają wiele obowiązków — zaczął ostrożnie, uciekając znowu wzrokiem.
„To niech gnoje ruchy zagęszczają, bo i my mamy w cholerę obowiązków."
— Niemniej jednak bylibyśmy zobowiązani, gdyby w swoim napiętym grafiku znaleźli nieco czasu i pozwolili na to, byśmy zaczęli nasze prace jak najszybciej…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz