wtorek, 14 grudnia 2021

Od Tadeusza – Event

𝔗
Zaryglowali okna, zaryglowali drzwi. Za pomocą desek zrobiła to bardzo uprzejma, starsza pani o imieniu Zofia, a on sam doprawił to za pomocą magii, czy jak to ona ujęła, jego dziwnych czarowniczych sztuczek, za które pewnie czasami jeszcze paliło się na stosie, ale ona to zawsze miała otwartą głowę na takie nowinki. Sól też rozsypali, bo i kobieta kilka razy zaznaczyła, że ta na czorty sprawdza się najlepiej, w co Tadeusz oczywiście powątpiewał. Z życiowego doświadczenia wyniósł jednak, że ze starszymi kobietami po prostu nie należało się spierać. Był to bowiem niezwykle niebezpieczny proceder, ryzykowało się własnym zdrowiem, fizycznym, psychicznym – po cóż więc miało sprowadzać się na siebie nieszczęścia. Garnki i patelnie schował tam, gdzie nikt, prócz niego, nie mógł się do nich dostać.
Pani Zofia poszła spać do swej przyjaciółki, pod nosem jeszcze mamrocząc, że kuchenne urządzenia muszą czym prędzej się znaleźć; obiecała bowiem pożyczyć je znajomemu do pewnego, bardzo dobrze wymyślanego przedsięwzięcia. Softmantle nie dowiedział się nic na temat owego interesu, kto wie, czy nie chcąc wchodzić w te sprawę głębiej, a może po prostu nie mogąc wyciągnąć więcej konkretnych informacji od szczebioczącej o samych fraszkach kobiety.
W przerażającej, zimnej chatce został więc sam. Herbata, którą przygotowała mu pani Zofia, już dawno wystygła. Za oknem szalała wichura, nic nie zapowiadało, by miała się uspokoić. Deski trzaskały niepokojąco. Izbę skrywały ciemności.
Tadeusz westchnął ciężko, zgarbił się odrobinę. Podtrzymał się na swoim drewnianym, czarodziejskim kosturze, omiótł znudzonym spojrzeniem izbę. Cisza. Nic nie zapowiadało, że zza którejś z szafek wyskoczy jakiś chochlik czy że z dziury w ścianie wypłynie przerażający cień o zapędach gastronomicznych.
A jednak dreszcz prześlizgnął się po kręgosłupie i jeżeli żaba mogła dostać gęsiej skórki, to właśnie ją dostała. Softmantle zastygł momentalnie, wstrzymał oddech.
Przez wyrwę pomiędzy dwoma deskami na suficie do pokoju wlewała się mgła. Ciemna, gęsta, bardzo szczegółowo opisana w uczonych księgach na temat potworów, w które żaba nigdy nie wczytywała się ze szczególną pasją, wystarczyło jednak, by rozpoznać, kto za krótką chwilę zmaterializuje się przed jej oczami.
Nie było nawet sensu udawać, że wcale się tu nie znajduje, bo obie istoty świadome już były swojego istnienia. Tadeusz zacisnął mocniej dłoń na kosturze, ale nie przywoływał go jeszcze do porządku, nie rozbudzał z długiego snu do działania. Należało postępować rozważnie. Bardzo ostrożnie.
— Wampir.
Mgła ucieleśniła się, stanęła na dwóch nogach. Szpakowaty mężczyzna powoli skinął głową, jakby kłaniał się przed elegancką damą w trakcie bardzo wytwornego balu, a nie robił to nocą, w starej, skrzypiącej chacie, której brakowało kilku lat by całkowicie się rozpadła. W dodatku przed dosyć zmęczoną żabą w wymiętym fraku, otoczoną najgrubszym ze wszystkich koców znajdujących się w chateńce. 
— Wampir wysoki, pozwolę sobie zaznaczyć.
Tadeusz uważnie zlustrował swym żabim spojrzeniem tajemniczego włamywacza.
— Eh — westchnął, mrużąc trochę oczy. Wampir, jak już przed chwilą się okazało, podniósł brew w niemym pytaniu. — Widziałem wyższe. 
 Mężczyzna parsknął głośnym śmiechem na, jak mu się wydawało, doskonały i zdecydowanie trafiony żart, machnął dłonią – ostrawe pazury błysnęły w świetle kaganka. Uśmiechnął się szeroko, bo i nie musiał się już kryć – błysnęły i jeszcze ostrzejsze zęby. Tadeusz przełknął ślinę. Niezwykle głośno w jego mniemaniu, a na pewno tak, by wampirze uszy wyłapały ten konkretny dźwięk. Z krwiopijcami od dawien dawna do czynienia nie miał, nie wliczając w to Tassariona, któremu ostatecznie do wyższego przedstawiciela gatunku jednak trochę brakowało. Softmantle doskonale wiedział jednak, że z wampirami wyższymi należało postępować ostrożnie, skromnie to ujmując. Chcąc się uspokoić, ścisnął jeszcze mocniej za swoją laskę, szukając w niej wsparcia i badając, czy w uśpionym, białym kamieniu odnajduje jakiekolwiek resztki mogącej go wesprzeć energii. Mocy.
— A ja widywałem mniejsze Pelophylax lessonae. A tu proszę. Stoi przede mną, ściska kij, nosi — mężczyzna zmrużył oczy — frak i w dodatku rozmawia jak równy z równym.
— Żaba gorsza od wampira? — fuknął medyk.
— Bynajmniej, drogi panie. Bynajmniej — mruknął wampir, rozglądając się przez chwilę dookoła siebie, po czym w końcu decydując się na zajęcie miejsca na stojącym pod ścianą skrzypiącym, drewnianym krzesełku. Zarzucił nogę na nogę i uśmiechu ze swej twarzy wcale nie zdejmując, zaczął nieobowiązująco przyglądać się pomieszczeniu. — Aczkolwiek dziwi mnie pańska pewność siebie. — Kły błysnęły w świetle księżyca przedostającym się do pomieszczenia przez jedno z okien. — Żabki jeziorkowe zjadam jako przekąski pomiędzy pełnowartościowymi posiłkami.
— Mógłbym powiedzieć to samo.
— Też zjadasz żabki jako przekąski? — Szczera ciekawość zaiskrzyła się w ciemnym oku.
Tadeusz nafukał się niezwykle, uniósł obślizgłe łapsko w złowrogim geście, dokładnie takim samym, jakim posługują się starsze osoby chcące zganić młodsze pokolenie. Zorientowawszy się, jak może się to prezentować i jak lichą bronią były śliskie paluchy w porównaniu z wampirzymi, ostrymi pazurami, ponownie puścił dłoń wzdłuż swej pulchnej sylwetki luzem. Wampir pokręcił głową, ale każdy jego ruch wydawał się być aktem zupełnie przyjacielskim, ciepłym, jak gdyby wcale na szyję biednego Softmantle’a skoczyć w najbliższym czasie nie zamierzał.
Czarodziej jednak ni razu nie spuścił z niego wzroku, analizując każdy, nawet ten najmniejszy z gestów – od unoszącej się zupełnie nienaturalnie jak na martwego krwiopijcę klatki piersiowej do ruchu ciemnych gałek ocznych, które wydawały się powoli chłonąć pomieszczenie w poszukiwaniu czegoś… Konkretnego.
— Spokojnie, drogi panie, żartowałem. — oświadczył w końcu szpakowaty mężczyzna, wzruszył ramionami. — Rozumiem, że jesteś tutaj, by na gorącym uczynku złapać domniemanego złodzieja kuchennego osprzętu?
Medyk skinął głową.
— Pozwalam sobie wydedukować, że znowu pochowała je po szafkach? Nie żabki, garnki.
Softmantle parsknął bezczelnie, uśmiechając się złowieszczo, o ile żaba mogła uśmiechnąć się złowieszczo.
— Zapraszam, drogi panie, do sprawdzenia — oświadczył, z lekkością przedrzeźniając wampira, po czym wskazał obślizgłym łapskiem na wspomniane już kuchenne, zaryglowane szafki.
Wampir wzruszył ramionami, niezwykle elegancko, lekko wstał z krzesła, równie eleganckim krokiem podszedł do którejś z kłódek. Pochwycił ją w długopazurzastą dłoń, obrócił pomiędzy palcami dwa, a może trzy razy. Ścisnął. Mechanizm szczęknął, rozpadł się na kawałki, a te, wypuszczone z dłoni, opadły na parkietowe deski.
Tadeusz bardzo głośno i z niepokojem przełknął ślinę, przypominając sobie prędko wszystkie wykłady na temat wampirów wyższych, na których się pojawił. Tych było wyjątkowo mało, wliczając również te, które po prostu przespał.
— Och — mruknął wampir, ściągając w konsternacji gęste brwi. — Hm. — Wyprostował się, podrapał się pazurem pod brodą. Kątem czarnego jak węgiel oka zerknął na nadal stojącego w jednym miejscu Softmantle’a. Tęczówka błysnęła lustrem, odbiła światło księżyca. Drapieżnik. — Dyskutująca ze mną, przerośnięta żaba lessonae, opustoszałe kuchenne szafki. Droga pani Zofia się postarała. Dzisiejsza noc jest naprawdę fascynująca — oświadczył w końcu, pazurem drapnął w orli nos.
Softmantle już otwierał gębę, by skomentować wyjątkowość tego wieczoru; nie zdążył jednak, coś stuknęło w okno. Raz, drugi, trzeci. Do stukania pierwszego dołączyło kolejne. I kolejne.
I kolejne.
Wampir przewrócił oczami, podszedł do okna i stuknął w nie pazurem. W srebrnym świetle księżyca Tadeusz w końcu mógł przyjrzeć się dokładniej jego twarzy, nieschowanej w ciemnościach, nieprzykrytej cieniem. Dostrzegł i bokobrody, czesane raczej na dawną modłę, i raczej niezdrowe wory pod oczami.
Wampir nie wyglądał jak wampir. Przypominał prędzej zmęczonego życiem bardzo dojrzałego mężczyznę, o ile nie starca, niźli żywego młodzieńca o ogromnej mocy, jak często przedstawiane były osobniki jego gatunku. Szpakowate, przerzedzone włosy zastąpiły gęstą, czarną grzywę, zmarszczki pojawiły się na bladej, ale jędrnej zazwyczaj skórze. I tylko oczy, ciemne oczy, w świetle księżyca przypominające srebrną taflę górskiego jeziora, były dowodem na niebezpieczeństwo, które mogło skrywać się w mało imponującej, szczupłej sylwecie. Przez ramię przewieszoną miał skórzaną torbę.
— Wybacz im — przeprosił wampir, gdy w okno stuknęło ponownie. Uśmiechnął się półgębkiem, tym razem z popisywania się kłami rezygnując. — Moi przyjaciele są okropnie niecierpliwi, chcieliby, żebym ich tu wpuścił. Obawiam się jednak, że dla domu pani Zofii mogłoby się to skończyć co najmniej tragedią. Sio! — Stuknął mocniej w szkło. Zawrzało.
Tadeusz uważniej zerknął przez okno. Po lotkach czarnych ptaków ześlizgnęło się światło. Kruki.
— Tak. Tragedią — powtórzył po nim medyk, kiwając głową, bo i inaczej nie mógł. W końcu odchrząknął, postukał laską o drewniany parkiet. Biały kamień błysnął oślepiającym światłem, przypominając o swoim istnieniu, jak i o skrywającej się w nim, potencjalnie zgubnej mocy.
— Och! — żachnął się stojący nadal przy oknie mężczyzna. Odwrócił się całym sobą w kierunku żaby, zawahał się przez chwilę, nim podszedł kilka kroków bliżej. Powoli, jak gdyby badał właśnie niezwykle płochliwy obiekt, a może wręcz przeciwnie, jak gdyby zbliżał się do jadowitego węża. Ściągnął brwi, obrócił głowę raz w lewo, raz w prawo. — A więc żaba czarodziej? — w głosie dało się wyłapać odrobinę niepokoju.
Tadeusz się zawahał, zmrużył oczy. Gdyby tylko mógł pokręcić głową, zrobiłby to.
— Prędzej czarodziej zamieniony w żabę.
— Tego się nie spodziewałem. Interesujące — zdawało się, że słowa wypowiadał bez zdecydowania.
— Nieskromnie nie zaprzeczę — mruknął Softmantle. — Aczkolwiek, drogi panie wybaczysz, to równie interesujące jak wampir okradający biedną, wiejską gospodynię z garnków.
Ramiona mężczyzny drgnęły, gdy parsknął ciepłym śmiechem. Usta z grzeczności zasłonił dłonią.
— Przepraszam za to niefortunne nieporozumienie — oświadczył. — Primo, wypadałoby, żebym w końcu się przedstawił. Mefistofeles, bardzo mi miło. — Skłonił się nisko, usłużnie, z ręką uniesioną do boku.
Medyk tylko skromnie skinął głową na żadne ukłony się nie siląc.
— Tadeusz Idiveus Softmantle, eksrektor Defrosiańskiego Uniwersytetu Magicznego. Wybaczam.
— Tego nie spodziewałem się tym bardziej. Winszuję stanowiska i współczuję zarazem aktualnego stanu.
— Współczucie mi już niepotrzebne.
Wampir skinął głową.
— Drugie primo, wiem, że drobne kradzieże kuchennych instrumentarium aktualnie malują mnie jako złodzieja garnków godnego tytułu chochlika, a może i ich całej zgrai. Na swoją obronę mam jedynie to, że w rzeczywistości wszystko ustaliłem z panią Zofią. Jak mniemam jednak…
— Ustaliłeś?
— Porozmawiałem. Umowy oczywiście nie spisywaliśmy, pani Zofia jest niepiśmienna, ale przecież ustalenia ustne mają prawnie równą moc, co te pisemne, choć zazwyczaj trudniej ich dopilnować. Tak jak w tym przypadku, najwidoczniej — mruknął, podrapał się po brodzie. — Niemniej jednak, zarzekam się, że wszystko ustaliliśmy, porozmawialiśmy, a pani Zofia mym pomysłem była iście zachwycona. Najwidoczniej rozminęliśmy się jednak w kwestii przekazania garnków, co, gdy patrzę na to z perspektywy czasu, jest w zupełności zrozumiałe i to ja postąpiłem nierozsądnie, bezceremonialnie włamując się do jej domu. — Westchnął ciężko. — A więc temu miała służyć sól na progu — burknął tylko do siebie pod nosem i postukał się w skroń.
— Pani Zofia… z tobą rozmawiała?
— Żeby raz! Pewnego dnia nawet wyrywałem jej zęba i zabiegiem tym była bardzo ukontentowana. Bezbolesny, praktycznie niekrwawy i szybki. Uważam się za specjalistę.
Softmantle miał wrażenie, że chwila moment, a zemdleje. Mefistofeles, najwidoczniej zauważywszy jak zazwyczaj zielona żaba zaczyna blednąć i jak coraz mocniej ściska swój magiczny kostur, czym prędzej podstawił mu jedno z kuchennych krzeseł. Medyk bez zastanowienia na nim zasiadł, wolną łapą masując swe czoło.
— Wampir. Rozmawiający z gospodynią. Wyrywający zęby — jęknął czarodziej. — Po kolei. Poproszę po kolei.
— Przejdźmy więc do trzeciego primo, od którego chyba powinienem był zacząć. Jestem miejscowym cyrulikiem — oświadczył, a pazurzasta dłoń pogłaskała skórzaną torbę przewieszoną przez ramię. Pazur zahaczył o klamrę, sprawnie ją otwierając. Wampir ukazał Tadeuszowi zawartość sakwy, a tam, zgodnie z zawodem Mefistofelesa, odnaleźć można było metalowe narzędzia oraz zioła. Masę ziół o intensywnym zapachu, który drażnił nozdrza, a przy tym – całkiem nieźle cucił. Softmantle już w pełni odzyskał świadomość, kichnął głośno, a krzesełko zakołysało się niebezpiecznie. — Całkiem niezłym i lubianym, nieskromnie stwierdzając, choć nie wiem, jak długo tu jeszcze zagrzeję. Mam duszę wojażera, wagabundy, tak to ujmijmy, bo nie uważam, żebyśmy jakiekolwiek dusze w ogóle posiadali. To jednak kwestia na odpowiednio przygotowaną rozprawę, a nie prędką dysputę w starej chacie, czyż nie?
— O wampirze cyruliku jeszcze nie słyszałem — szepnął Tadeusz, kiwając głową i przecierając swój żabi nos żabim łapskiem.
Wampir uśmiechnął się półgębkiem.
— Ja o żabim rektorze najważniejszego uniwersytetu dla czarodziejów na całym Kontynencie również. Jesteśmy więc kwita — stwierdził, odchodząc na chwilę od biednego medyka. Z nienaturalną lekkością jedną dłonią uniósł drugie krzesło, po czym postawił je bliżej, tuż obok Softmantle’a. Siadł na nim, zarzucił nogę na nogę i kiwnął się nonszalancko.
Podłoga skrzypnęła, coś zaszurało na desce, po czym prychnęło, kichnęło, wydało z siebie dźwięk. Obaj towarzysze odwrócili swe oczy ku ciemnościom, których nie udało się rozpędzić ni białym światłem kamienia, ni srebrnym powidokiem księżyca. Zaszurało ponownie, zastukało na parkiecie, a z cieni wyszedł pies. Mały, trochę rozczochrany i zdecydowanie niezbyt straszny, z sierścią gdzieniegdzie przyprószoną siwizną. Prawe uszko oklapnięte, drugie postawione w fałszywej czujności.
— Och, witaj Szczurku. — Twarz wampira rozpromieniła się, gdy jej właściciel cmoknął do kundelka i wyciągnął ku niemu swoją dłoń.
Pies mlasnął, machnął ogonem, ba, szczeknął nawet, czym prędzej podbiegając do mężczyzny. Podstawił się pod chudą łydką, zadarł łeb i wyczekująco zerknął na Mefistofelesa.
— No tak. — Pazury zatopiły się w sierści, ni razu nie przestając drapać; nie mogły w końcu, każda pauza wiązała się z przykrym skomleniem. — Wracając, drogi Tadeuszu, do samej sprawy, podtrzymuję więc swoje stanowisko. Doszło do niefortunnego nieporozumienia, a wina zdecydowanie leży po mojej stronie. Nie skonkretyzowałem, kiedy po garnki się zgłoszę i kiedy owe będą mi potrzebne, przyznaję. 
— Ależ, za przeproszeniem, na cholerę wampirowi garnki?
Mężczyzna parsknął śmiechem.
— No jak to po co? — zapytał. — Na litworówkę i, przy okazji, bo sprzęt rozłożony, na samogon. Destylat z alrauny wzbogacony belladonną.
Tadeusz wzburzył się momentalnie, mało brakowało, a zeskoczyłby z krzesła.
— Z mandragory? Destylat? — Doskonale przecież pamiętał, ile biednych studentów, a następnie uczelnię kosztowały zakupy na botanikę i że większość z nich ostatecznie na zajęcia zamiast korzenia mandragory przynosiła prosty, nadal drogi co prawda, żeń-szeń.
Mefistofeles po prostu, prawie że niedbale wzruszył ramionami.
— Drogi Tadeuszu, a co innego z korzeniem zrobić? — odpowiedział w końcu, uśmiechając się szerzej. — Osobiście nie spożywam, z zasady nie pozwalam sobie na używki — drobna sugestia wybrzmiała w całej izbie — ale cała okolica jest nimi zachwycona. Wszystko oczywiście doskonale wyliczone, nie wybaczyłbym sobie błędu w sztuce. Popyt jest, sprzętu mi nie wystarcza, garnków więc użyczyć mi miała droga pani Zofia. Oczywiście w zamian oddałbym jej odpowiedni procent ze sprzedaży.
— A koncesja?
Wampir wzruszył niedbale ramionami.
— Na bimber?
— No tak. Jasne. — Tadeusz podrapał się po głowie. — A czy… Pani Zofia wie, że, Mefistofelesie, jesteś…
— Nie — odpowiedział prędko i bez ogródek. — Maskowanie, tak jak wcześniej wspomnianą sztukę pędzenia bimbru czy wyrywania zębów, opanowałem do perfekcji. Nikt nie wie, uprzedzając twoje pytanie. Jesteś, drogi Tadeuszu, pierwszym, który się zorientował, przynajmniej w okolicach Obarii. — Wzruszył ramionami. — Aczkolwiek mam wrażenie, że zdradziło mnie moje wejście. Gdybym wiedział, że tu jesteś, na pewno nie zdecydowałbym się na taką formę. Prawdopodobnie po prostu bym odpuścił.
— Zdecydowanie.
— Zaskoczyłeś mnie, nie spodziewałem się.
— Chyba obaj jesteśmy zaskoczeni.
Mefistofeles uśmiechnął się szeroko, pokazując kły.
— Owszem.
W końcu westchnął, rozejrzał się dookoła izby. Przestał nawet drapać za uchem biednego Szczurka, który błagalnym spojrzeniem zerknął na teraz nieskupionego na nim wampira.
— Czas na mnie, widzę, że tej nocy nici z moich planów — mruknął, podnosząc się z krzesła. Strzepał niewidzialny pyłek ze swoich spodni. — Rozumiem, że do garnków dostać mi się dzisiaj nie uda?
— Nic z tego.
— Słusznie — stwierdził, zmarszczył czoło. Splótłszy ręce na klatce piersiowej, skinął głową. — Wszystkie garnki jutrzejszej nocy grzecznie odłożę na miejsce. Obiecuję. A następnego dnia grzecznie zgłoszę się po nie w ciągu dnia.
Softmantle zerknął na wampira z niedowierzaniem.
— W ciągu dnia?
— Mam swoje sposoby — odpowiedział tajemniczo. — Dziękuję za miły wieczór. Odwdzięczę się na pewno. Jak mniemam, należysz, drogi Tadeuszu, do grupy, która ulokowała się w forcie?
Medyk skinął głową, nie mając nawet siły, by spytać się, skąd mężczyzna mógł zdobyć tę informację. Przecież obaj wiedzieli, że ów miał swoje sposoby.
— A więc butelka bimbru dla szanownych państwa. Tak na rozgrzanie kończyn.
— Minimum trzy — szybko poprawił go Tadeusz, domyślając się, że jedna butelka może na tyle gildyjnych głów po prostu nie wystarczyć.
— Rozumiem. — I puściwszy żabie oko, mężczyzna podskoczył. Świsnęło.
Tadeusz nawet nie zdążył zmrużyć oka. Wampir rozpłynął się w powietrzu. Jedyną pozostałością po niecodziennym spotkaniu było puste krzesło oraz roztrzaskana kłódka. Ta nadal leżała na podłodze. Czarodziej westchnął, ciężko, dobitnie. Machnął dłonią, a mechanizm z cichym zgrzytem powrócił na swoje miejsce. Machnął dłonią po raz drugi, a z pustej przestrzeni, prosto na deski, posypały się poszukiwane przez wampira garnki, patelnie.
Szczurek podkulił ogon i zaczął ujadać.
𝔗

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz