niedziela, 12 grudnia 2021

Od Cahira — Białe kłamstwa

Pędził na złamanie karku, przez białe pola, szpalerem nagich, wysmukłych drzew. Niewiele widział, ufał końskim nogom, poranne słońce intensywnie oświetlało powierzchnię świeżego śniegu. Cała okolica stanowiła w jego oczach jeden wielki, oślepiający błysk.
Nie dbał o chłód, tam, skąd pochodził, zimy były surowe, Ovenore znajdowało się w bliskim sąsiedztwie Białych Turni. Niskie temperatury od dawna nie robiły na nim wrażenia, jechał z nagą szyją, pozwalał, by pęd powietrza szarpał klapami jego płaszcza, cienkiego i lekkiego, bardziej jesiennego niż zimowego, porozpinanego w wyrazie ogólnego lekceważenia dla panujących warunków. 
Przejażdżka sama w sobie sprawiała mu pewną przyjemność. Al-Fala, tego dnia wyjątkowo spolegliwa i skłonna do współpracy, śmiało przedzierała się przez zaspy, z wdziękiem łani przesadzała pozostawione przez ostatnią burzę wykroty. Cahir był z klaczy zadowolony, wyglądało na to, że nareszcie udało mu się wyplenić z niej część narowów. Bardziej niż dotychczas podobała mu się także pod względem wizualnym. Jej sierść ładnie pociemniała na zimę, stała się jednolita, aksamitnie czarna. 
Małgorzatę odnalazł szybko, spacerując z psami, nie zdołała odejść daleko. Na jej widok zwolnił, uniósł rękę, pomachał jej krótko, z oddali. Podjeżdżając, dostrzegł, że trzy nowofundlandy jak na komendę przerwały zabawę, zastygły w bezruchu, uniosły głowy, czujnie postawiły uszy. Jeden z nich, jak przypuszczał, Gnatołam, zerwał się, wybiegł mu na spotkanie. Brodząc w głębokim, sypkim śniegu, radośnie okrążył Al-Falę, odprowadził Cahira do swej pani. 
— Tu jesteś. — Zeskoczył z siodła, stanął przed Małgorzatą. Poklepał po grzbiecie obskakującego go Gnatołama, wyciągnął rękę do czającego się obok Wisielca. Pies podszedł niespiesznie, nieco leniwie, poruszył nosem, potraktował jego skostniałe palce ciepłym językiem. — Dasz wiarę, wszędzie cię szukałem.
Małgorzata popatrzyła na niego spod rzęs, złożyła wargi w uśmiechu trochę zadziornym, trochę życzliwym. 
— Skoro tak, cieszę się, że znalazłeś. 
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.
— Nie przeszkadzasz — zapewniła. Nieznacznie przechyliła głowę, brodą dotknęła futra, którym obszyty był kaptur jej płaszcza, popatrzyła na Cahira uważniej. — Coś się stało?
— Zapewne nie to, o czym myślisz. — Sięgnął do przytroczonej do siodła podróżnej torby, wyjął coś z niej, podszedł bliżej, uśmiechnął się grzecznie, wierząc, że ostały się w nim resztki dawnego uroku, że teraz, wobec kobiety w dniu jej urodzin, zdoła wykrzesać z siebie jakikolwiek szarm. — Coś ci przywiozłem. Wszystkiego najlepszego, Małgorzato.
— Ciemierniki — odgadła, odbierając od niego bukiet. Obróciła go w dłoniach, popatrzyła na niego spod powiek, uniosła do warg, bliżej nosa. — Róże zimy. Dziękuję, nie musiałeś.
— To nic takiego.
— Mogę?
Małgorzata nie wykonała żadnego ruchu, nie zrobiła niczego, co mogłoby sugerować jej intencje, a mimo to Cahir zrozumiał, o co pytała.
— No dobrze — wymruczał, pochylając się, pozwalając, by ciepłe wargi dotknęły jego zimnego policzka. — W drodze wyjątku. 
Ruszyli przed siebie, spacerowym krokiem, ramię w ramię, środkiem zaśnieżonej dróżki. Małgorzata, skończywszy oglądać kwiaty, w kobiecym geście ułożyła bukiet na przedramieniu, podtrzymała go drugą dłonią. Cahir prowadził Al-Falę na krótkiej wodzy, klacz boczyła się nieco na krążące wokół psy, od czasu do czasu pochrapywała niespokojnie, próbowała podrzucać łbem.
— Powiedz, jak się miewasz? — zapytała Małgorzata, pochylając głowę, przymykając powieki, próbując choć częściowo uniknąć gwałtownego podmuchu wiatru. Prąd chłodnego powietrza uniósł jej warkocz, kilka luźnych kosmyków zatańczyło wokół jej twarzy. — Wszystko w porządku? Ostatnio rzadko się widujemy.
— W porządku, nie trzeba się mną przejmować — odpowiedział po prostu, spokojnym tonem, bez cienia złośliwości. — A ty? Co u ciebie słychać?
— Och, nihil novi sub sole, ręczę, nie wiedzie mi się gorzej, niż zwykle. 
— Jesteś pewna? — zapytał po krótkiej pauzie, przystając, by na nią spojrzeć. Jej oczy były tradycyjnie wesołe, choć nieco przygaszone, jakby zapatrzone na coś, co pozostawało daleko poza nimi, skupione na sprawach, które nie były Cahirowi znane. — Martwię się o ciebie. Z wielu powodów — uogólnił, nie chcąc wymawiać imienia Tezeusza, podświadomie rozumiejąc, że to słowo nie pasuje do sytuacji, w jakiej się znajdują, że może lepiej, by w tej chwili nie padło. Wiedział poza tym, że wobec tego człowieka pozostawał całkowicie bezradnym, nie mógł Małgorzacie z nim pomóc, nie wierzył, że po wszystkim, co wydarzyło się między nimi w Ovenore, miał na niego jeszcze jakikolwiek wpływ. — Jeżeli jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić...
— Nie trzeba, dziękuję — zapewniła grzecznie. — Twoja troska mi schlebia. 
Patrzył na nią bacznie.
— Gdybyś mnie potrzebowała — zaczął ostrożnie — możesz zwrócić się do mnie w każdej sytuacji, z każdą sprawą, o każdej porze. Niezależnie od okazji.
— I vice versa. Chciałabym, żebyś uważał mnie za przyjaciółkę.
— Chciałbym, żebyś uważała mnie za przyjaciela.
— Dobry z ciebie chłopiec — uśmiechnęła się lekko, pod nosem, jakby do siebie, zerkając na kwiaty. Pogładziła palcami jeden z pączków, największy, najciemniejszy, najbardziej rozwinięty. — Dziewięć różowych ciemierników, przepasanych białą wstążką, podarowanych w grudniowy poranek. Ciemierniki, a więc nadzieja, różowe, a więc przyjaźń, wstążka biała, a więc...
— Nie czytaj z nich — Cahir się zaśmiał. — Nie tu. Zawstydzasz mnie. 
— Zawstydzam? Chwalę. Nie zdajesz sobie sprawy, ilu poważnych, wykształconych i dobrze sytuowanych mężczyzn nie ma pojęcia o wręczaniu kwiatów. — Gdy wiatr zawiał ponownie, Małgorzata pochyliła się, powierzyła na chwilę bukiet szczękom nieodstępującego jej na krok Księżycogryza. Potarła czerwone od chłodu palce, chuchnęła w złożone dłonie. Uniosła wzrok, popatrzyła na Cahira, pokręciła głową. — Jak ty się ubrałeś? Pochorujesz się, wrócisz z zapaleniem płuc. — Podeszła, postawiła mu kołnierz płaszcza. — Wstyd, zupełnie o siebie nie dbasz, mój drogi, zawsze trochę smutny Cahirze.
— Powinnaś więcej odpoczywać, moja droga, zawsze trochę zajęta Małgorzato — odparł, pozwalając jej pozapinać sobie guziki pod szyją. — Sprawiasz wrażenie przepracowanej.
— Mogłabym powiedzieć to samo o tobie. — Nie odsunęła się, odetchnęła głęboko, dodała po chwili: — Kto wie, może każdemu z nas przydałaby się czasem chwila spokoju.
— Kto wie — odpowiedział tym samym tonem, z takim samym wyrazem twarzy — może pewnego dnia zdołamy sobie na nią pozwolić.
Małgorzata skinęła głową.
— Pewnego dnia.
— Wybacz — mruknął Cahir. — Nie chciałem, by to wszystko wyglądało w taki sposób. Wierzę, że nie masz mi za złe, że psuję ci poranek.
— Nonsens. Cieszę się, mogąc z tobą pomówić, dobrze cię widzieć.
Obejrzał się na dobrze widoczne w oddali budynki Gildii, zawahał się, cofnął o pół kroku. 
— Nie powinienem zabierać ci więcej czasu, zapewne masz na ten dzień wiele planów. Gdybyś kiedykolwiek mnie potrzebowała, nie wahaj się, przyjdź do mnie. Powieźć cię?
— Nie trzeba, niedawno wyszłam, psom przyda się trochę ruchu, zobacz, jak dobrze się bawią. Trzymaj się, Cahirze. Gdybyś mnie potrzebował...
— Przyjdę.
Patrzyli na siebie w milczeniu, bez słowa, wśród ciszy uśpionych pól, pod zimnym, blado świecącym słońcem. Małgorzata uśmiechnęła się lekko, inaczej niż dotychczas, przechyliła brodę, rozłożyła przedramiona w pożegnalnym geście. Cahir niemal się cofnął.
— Małgorzato.
— Przepraszam, wiem, że nie lubisz.
— Nie przepraszaj — powiedział w końcu łagodnie, otoczył ją ramieniem, pogładził po mokrych od śniegu włosach. Wiatr zdmuchnął z zasp warstwę puchu, zadął silnie, uderzył go w plecy. Cahir cieszył się poniekąd, że choć przez chwilę może osłonić Małgorzatę od wszechobecnego chłodu. — Jesteś pierwszą osobą tu, w Tirie, która odważyła się to zrobić.
— No proszę — parsknęła w jego ramię krótkim, cichym, przytłumionym śmiechem. — I jak wrażenia?
Pozwolił sobie przymknąć powieki, uśmiechnąć się pod nosem.
— Da się przeżyć. 

Sto lat, Gosiu  
jamówiłamżeonjestmiękki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz