sobota, 25 grudnia 2021

Od Antaresa - Event

Chłodne, zimowe słońce, muskało kalenice koszar. Srebrny nalot osadzonego przez noc szronu topniał powoli, ukazując barwę dachówek, spływając w dół, dźwięcząc rozbijającymi się o bruk kroplami. Powoli, cicho. Płynął, niczym kojąca melodia.
Hotaru płynnie przeniosła ciężar ciała na lewą nogę, wdzięcznie wzniosła prawą i pełnym gracji ruchem chwyciła się za kostkę. Bez wysiłku podniosła nogę wyżej, jeszcze wyżej, daleko poza możliwości zwykłego człowieka - jednak w jej wykonaniu ruch ten wydawał się tak łagodny, naturalny. Drugą ręką zakreśliła subtelny łuk w powietrzu, wyciągnęła ją do boku, przegięła miękko tułów i przechyliła głową.
— To pozycja kwiatu — powiedziała.
Antares patrzył na nią przez chwilę, krzyżując na piersi chude ramiona. A następnie złapał się za kostkę, podniósł nogę, oczy błysnęły przelotnie złotem, noga powędrowała jeszcze wyżej. Mężczyzna wyciągnął rękę w bok. I tak stał.
Woda - miarowo kapała.
Hotaru z konsternacją patrzyła na pozycję Antaresa. Choć wydawała się identyczna - mężczyzna podniósł nogę równie wysoko, plecy trzymał równie prosto, rękę wyciągnął w bok tak samo - to jednak wszystko to było tak boleśnie inne. Jakieś kanciaste, pozbawione gracji i zastanowienia.
Tancerka powoli opuściła nogę, to samo zrobił rycerz.
— Teraz na drugą stronę.
I znów - Antares bez problemu powtórzył pozycję.
Hotaru z westchnieniem opuściła lewą nogę, splotła przed sobą dłonie.
— Wydaje mi się, że to nie jest kwestia ogólnego rozciągnięcia stawów — powiedziała, szukając odpowiednich słów.
Antares zgłosił się do niej z problemem, o którego posiadanie go nie podejrzewała - rycerz stwierdził, że musi nauczyć się ładnie tańczyć. Mówił, że zna podstawowe kroki kilku iferyjskich tańców, ale idą mu słabo, sztywno, więc to pewnie kwestia zwykłego rozciągnięcia ciała. Hotaru zaś, będąc tancerką i dbając starannie o swoją formę, wydawała mu się idealną kandydatką, która wsparłaby go w poprawie umiejętności tanecznych.
— Czego w takim razie?
— Będziecie musieli zostawić tę dyskusję na potem. — Głos Sophie przerwał im rozmowę, alchemiczka wyszła z koszarów, wciąż opatulona kocem. W dłoni trzymała szklaną zlewkę z kawą. Zwróciła się do Antaresa. — Ignatius wspominał, że ma sprawę.
„Czego chce ten pokurcz?"
— Teraz?
— Im szybciej, tym lepiej. — Pociągnęła łyk kawy, naciągnęła mocniej koc na ramiona, przebiegając wzrokiem po cienkich strojach Antaresa i Hotaru. — Nie wiem, czemu sobie to robicie. — Pokręciła ze zrezygnowaniem głową, wycofała się z powrotem w kierunku oferującego przyjemne ciepło budynku.


„Bazowo - kurdupel wysłał cię po jajka na targ, nie?"
Antares westchnął, ale nie skomentował. W sumie nie był w stanie się z tym nie zgodzić. Co prawda jaja miały być smocze, handlarz też miał nie być pierwszą z brzegu krągłą przekupką z koszykiem, ale nadal.
„No, uszy do góry, nie ma tego złego. Przynajmniej pospacerujemy sobie trochę z Leą."
Antares zerknął kątem oka na podążającą u jego boku dziewczynę, uśmiechnął się przelotnie, ale zaraz wrócił do wypatrywania na targu rzeczonego handlarza. Mężczyzna ponoć sprzedawał jakieś niebywale egzotyczne przedmioty, a większość z nich miała według zapewnień być magiczna. Rycerz miał do tego nieco sceptyczne nastawienie - nieprawdopodobnym wydawało mu się, żeby na targowisku w górskiej miejscowości pojawił się człowiek, który po prostu wyciąga z koszyka artefakty i można je od niego bez problemu kupić. A kwestia smoczych jaj, które podobno też miał mieć na stanie, tylko pogłębiała jego wątpliwości.
— Wydaje mi się, że tam jest chyba jakiś większy tłum. — Głos Lei przerwał jego rozmyślania, Antares podążył za jej wskazaniem.
— W takim razie - chodźmy.
Poranek był chłodny, acz słoneczny. W mglistym powietrzu unosił się ten charakterystyczny, nieco ostry zapach niemrawo wycofującej się zimy. Ludzie umiarkowanie tłoczyli się na targu - Obaria nie była wielką metropolią, dzień był zwyczajny, kupujący wybierali produkty, przeplatając dyskusje o sprawunkach opowieściami, co tam ostatnio u rodziny, pytaniami o najbliższe plany, jak interes idzie, jak dzieci się chowają i narzekaniem, że pogoda znów nie dopisuje. Antares odniósł wrażenie, że na tym targu najgorszym, co człowieka może spotkać, to wcale nie postradanie własnej sakiewki, ale raczej jakaś spragniona rozmów starsza pani, zdolna zagadać człowieka na śmierć tam, gdzie stoi.
Lea i Antares sprawnie manewrowali między ludźmi, aż dotarli do naprędce zbitego z żerdzi kramu, pod którego spłowiałym daszkiem siedział jakiś mężczyzna w zbyt dużej liczbie barwnych zawojów. Ozdobiony frędzlami dywan wyłożył przed sobą, a na dywanie - zdaje się, że rozłożył te swoje „artefakty".
Ludzie podchodzili i zerkali, większość raczej zainteresowana popatrzeniem sobie na dziwne przedmioty, ale nieskora, by wysupłać z kieszeni wystarczającą liczbę koron. Siedzący mężczyzna obdarzał wszystkich przechodniów niemożliwie białym uśmiechem, przyciągał intensywnie magnetycznym spojrzeniem ciemnych oczu.
— Zapraszam! — zawołał, machając dłonią. — Egzotyczne wyroby z Akkilokipoku! Tylko u mnie, jedyna taka okazja! Magiczne pierścienie zapewnią szczęście, zdobne wisiory przyniosą miłość! Są też maści na bolące stawy, gwizdek, który odgoni każde licho, a także czarodziejski, niebieski proszek dla panów, który pomoże uszczęśliwić żonę!
— Nigdy nie słyszałem o krainie o tak dziwnej nazwie — mruknął Antares, starając się zerknąć ponad ramionami innych gapiów. Szło mu różnie.
— Ja też nie — Lea próbowała tego samego, z racji wzrostu skutek był podobny.
— Najwyżej kupimy jakiś dziwny kamyk.
Antares wzruszył ramionami, spojrzał na Leę, a następnie przepchnął się przez ostatni mur potencjalnych klientów, pozwalając dziewczynie podążyć za sobą. Handlarz od razu zwrócił uwagę na nowe twarze, bystrym spojrzeniem omiótł miecz przy pasie Antaresa oraz jego zbroję, złowił też wzrokiem łuk Lei. Popatrzył chwilę na jedno i drugie oblicze, przywołał na twarz specyficzny uśmiech.
— Jakże miło mi zobaczyć takie urocze, młode twarze. Dla państwa mam specjalną ofertę — zaczął, unosząc się z siedziska. — Tylko dzisiaj, potem już nie będzie - więc proszę się jak najszybciej decydować.
— Doprawdy? — Zdziwił się Antares.
— Proszę wierzyć w uśmiech losu! — Handlarz pogrzebał w rękawie, w jego dłoni znikąd pojawiły się dwa pierścionki. — Proszę bardzo! Dla uroczej pary!
Antares - zrobił się purpurowy. Lea - kaszlem zamaskowała parsknięcie śmiechem.
„No przecież nie będziesz Lei kupował bazarowego szajsu! Jak przyjdzie co do czego, to pójdziemy do Bouldergripa, niech zaklnie jakiś taki runiczny, dojebany…"
— Dziękujemy, ale przyszliśmy po coś innego — wykrztusił Antares, próbując się pozbierać.
— Niebieski proszek?
„Sam niech se ten proszek wciąga!"
— Po smocze jaja.
Handlarz uniósł brwi, pokiwał głową z tym samym białym, olśniewającym uśmiechem.
— Oczywiście! Tylko u mnie można kupić prawdziwe, smocze jaja!
Mężczyzna zakrzątał się przy straganie, Antares wbił wzrok w losowy punkt, starannie omijając spojrzeniem stojącą tuż obok Leę, usiłując opanować skręcające go w żołądku uczucie skrępowania.
— Oto są! Widzę, że znają się państwo na rzeczy, skoro od razu poprosili o tak bezcenny towar. Tak, klient, który wie, czego chce, to prawdziwy skarb!
„To może jakiś rabacik z tego tytułu?"
Handlarz wydobył ciężką, drewnianą skrzynię. A gdy otworzył wieko, oczom Lei i Antaresa ukazała się miękka, wyprofilowana poduszka, na której spoczywały trzy zupełnie zwyczajne otoczaki. Rycerz uniósł brwi. Kamienie w najmniejszym stopniu nie przypominały smoczych jaj - wiedział to, studiował zapamiętale książkę, którą dostał niedawno na urodziny od Michelle.
— Lea? — zwrócił się do dziewczyny, ta zaś zerknęła na niego, wzruszyła ramionami.
— Ignatius mówił, żebyśmy przynieśli chociaż jedno…
— Przecież to są zwykłe kamienie…
— To wcale nie są zwykłe kamienie! — wtrącił się nagle handlarz. Widać jego wyczulone ucho wychwyciło ściszoną rozmowę, a może szósty zmysł człowieka biznesu wyczuł wahanie u potencjalnego klienta. — Smoki z Akkilokipoku znane są z tego, że ich jaja przypominają kamienie. Ale to tylko pozór, który ma uchronić je przed drapieżnikami! Wiadomo przecież, że chociażby jaja przepiórek wyglądają jak nakrapiane kamyki - przepiórki mają gniazda na ziemi, więc takich nakrapianych jajek nie widać i drapieżnik ich nie pożre, prawda? Tak samo jest ze smokami.
„Pierdoli jak potłuczony. Wyobrażasz sobie drapieżnika, który opierdala smocze jaja?"
— No nie wiem… — mruknął rycerz, znów zerkając na Leę. — Jak weźmiemy jedno, to przynajmniej sprawa będzie jasna.
— Też tak myślę. Gildia chyba nie zbiednieje aż tak bardzo…
— To jak? Zdecydowali się państwo?
Antares skinął głową. Wyciągnął dłoń po jajo w środku i…
„Bierz to z lewej!" huknął mag tak nagle i tak głośno, że rycerz mimowolnie drgnął i cofnął rękę.
— Antares? Wszystko w porządku? — W głosie Lei zabrzmiała autentyczna troska.
— Tak, nie martw się.
„Bierz to z lewej i nie pierdol!"
„Czemu z lewej?"
„Bo ja tak mówię!"
Antares, chcąc nie chcąc, postanowił posłuchać maga. Wybrał jajo, o które ten prosił. Handlarz wyszczerzył zęby w uśmiechu.
— To będzie tysiąc koron.


Antares pochylił się nad kartami książki, którą dostał na urodziny od Michelle i którą przytomnie zabrał ze sobą do Obarii. Lea siedziała zaraz obok, zaś rycerz z lekkim trudem dzielił uwagę pomiędzy ilustracje w książce, potencjalnie „smocze jajo" oraz rubinowe włosy Lei, które znalazły się na granicy jego pola widzenia. Dziewczyna też wpatrywała się w książkę, przebiegała wzrokiem tekst.
— Tu jest jakiś fragment. — Wskazała palcem. — „Jaja sallandirskich ogniomiotów przypominają swym wyglądem głazy. Skorupka jaja przybiera najczęściej barwę od jasnoszarej do brunatnej, powierzchnię ma nieco chropowatą w dotyku, choć pozbawioną dodatkowych wybrzuszeń, jak chociażby ma to miejsce w przypadku rogaczy krótkopyskich."
Lea podniosła wzrok na Antaresa.
— Myślisz, że to może być ten sallandirski ogniomiot?
„Mamy już jednego sallandirskiego ogniomiota."
— Powiedziałbym, że opis nawet pasuje… Ale to chyba nie koniec akapitu.
— Och, masz rację — Lea przewróciła stronę. — „Jaja sallandirskich ogniomiotów osiągają przeciętnie rozmiary od pół do jednego metra wzdłuż średnicy transwersalnej, oraz do półtora metra obwodu. Ogniomioty, ze względu na grube pancerze formujące się jeszcze przed wykluciem się młodych, są niebywale ciężkie, toteż masa jednego jaja rzadko kiedy spada poniżej dwudziestu pięciu kilogramów."
Antares westchnął, spojrzał na leżące na stole najwyżej piętnastocentymetrowe jajo, które ważyło może coś koło kilograma.
— Chyba możemy się pożegnać z drugim ogniomiotem — mruknął rycerz.
— Drugim?
Rycerz chrząknął.
— Nowym — poprawił się. — Może sprawdźmy dalsze strony.
Lea przewróciła kartkę, znów zapadła cisza, gdy oboje pogrążyli się w lekturze.
— „Śnieżny serpentyn co prawda nie jest smokiem, jednak jak w przypadku wielu przedstawicieli tego gatunku, jego jaja potrafią być mylone z tymi należącymi do smoków." — Dziewczyna podniosła głowę, spojrzałą na Antaresa. — To brzmi obiecująco.
Rycerz skinął głową, powiódł palcem po tekście.
— Tu jest dalszy opis. „Jaja serpentynów należą do raczej mniejszych, zazwyczaj nie przekraczają wielkością dwudziestu centymetrów. Mają charakterystyczną skorupkę - kompletnie białą i gładką, która pozwala jajom pozostać niezauważalnym w śniegu." — Antares westchnął. — To też nie nasz przypadek.
— Hm, niestety — odparła Lea, bez przekonania przerzucając kolejną stronę.
Profesor Cowell poświęciła resztę rozdziału opisom przeróżnych jaj, które mogłyby zostać pomylone ze smoczymi jajami, jednak jajo, które Lea i Antares nabyli na targu nie wpisywało się w żadną kategorię. Zawsze odstawało a to kolorem, a to masą, a to wielkością bądź kształtem. I to wcale nie na tyle mało, by dało się to wpisać w jakiś tam… błąd statystyczny, czy jak to Sophie określała. Nie, różnica zawsze była na tyle duża, by jajo dyskwalifikować, a gdy Lea i Antares dotarli do końca rozdziału poświęconemu smoczym i nie-smoczym jajom, skończyły im się pomysły. Przyszedł czas na udanie się do specjalistów, którzy potrafili udzielić odpowiedzi na najprzedziwniejsze pytania.


— Obawiam się, że astrologia tak nie działa.
Mattia siedział w pokoju, który dzielił z Isidoro, a jego łagodny, uprzejmy wzrok, przechodził pomiędzy Leą i Antaresem. Astrolog splótł dłonie na tym niewielkim, drewnianym stoliku, po chwili wskazał gestem dwa kubki z herbatą, które dopiero co zaparzył Isidoro. Teraz młodszy z astrologów krzątał się, pakując jakieś rzeczy. Rycerz wychwycił tylko charakterystyczny kształt pary łyżew, znikających w porządnie wyglądającym plecaku.
— A wahadełko też nic nie pomoże? — spytał Antares, oplatając swój kubek dłońmi, grzejąc je o wypełnione parującą herbatą naczynie.
— Nie, to niestety nie leży w zakresie jego możliwości. Wahadełko jest w stanie zlokalizować przedmiot bądź osobę, a i to w ograniczony zakresie — wytłumaczył cierpliwie astrolog. — Na pewno wiele pomaga emocjonalny związek z danym przedmiotem bądź osobą, choć nie jest to konieczne… Więc obawiam się, że ani moje, ani Isidoro wahadełko nie będzie w stanie stwierdzić, co też za stworzenie kryje się we wnętrzu smoczego jaja. Jeśli w ogóle coś tam jest, rzecz jasna. — Astrolog rozplótł dłonie w bezradnym geście, uśmiech nie znikał jednak z jego twarzy. — Jednakże… gdybym mógł mimo wszystko spojrzeć na to um… smocze jajo… — Mattia zawiesił głos.
Lea rozwinęła szmatki, w które wraz z Antaresem zawinęli jajo, a następnie podsunęła przedmiot astrologowi. Mattia wziął otoczak w dłonie, starannie obejrzał, przesunął palcem po lekko chropowatej powierzchni. Mężczyzna uniósł brew, zważył przedmiot w dłoni, ale po jego minie widać było, że nie dostrzega w nim niczego specjalnego.
— Isidoro?
Drugi z braci podszedł, wbił spojrzenie w kamień.
„No, niech jasnowidz powie coś mądrego."
— Wszystko będzie jasne, gdy przyjdzie na to czas — powiedział enigmatycznie, a następnie wrócił do swych zajęć, pozostawiając po sobie nieco niezręczną ciszę.
„Czy prosiłem o tak wiele?"
— Hm, cóż — Mattia odłożył kamień na stół, ponownie splótł dłonie. — Obawiam się, że faktycznie nie jesteśmy w stanie pomóc. Niemniej jednak skoro Isidoro mówi, by się nie przejmować i poczekać, to sądzę, że jest to dobry pomysł. — Astrolog zrobił małą pauzę. — Może chcielibyście jeszcze ciasteczka?


— Całe szczęście, że dzielimy fort z naukowcami — powiedziała Lea, gdy wraz z Antaresem szli korytarzami starego fortu.
Budynek - niegdyś stricte obronny, teraz pełnił dwojaką funkcję. W głównych pomieszczeniach wciąż pozostało nieco wojska i strażników, jednak spora część twierdzy stała się jakimś przedziwnym, uniwersyteckim przyczółkiem. Stacja badawcza, w której każdy zajmował się inną dziedziną, każdy interesował się czymś innym i w czymś innym był ekspertem. Lea i Antares doszli do wniosku, że jeśli trzeba będzie znaleźć specjalistę zdolnego zidentyfikować dziwne jajo, to nie będzie ku temu lepszego miejsca.
— Nie wiem, czy powinniśmy raczej szukać jakiegoś biologa czy geologa — odpowiedział rycerz.
— Może dla pewności - i jednego, i drugiego?
Antares skinął głową. Tak, to był dobry pomysł. Nie przewidział tylko tego, jak wysoko wyspecjalizowani będą naukowcy, z którymi będą próbowali porozmawiać.
— Ale ja jestem botanikiem — odpowiedział im pierwszy biolog, jakiego udało im się znaleźć.
— A, uh… Zna pan może osobę zajmującą się bardziej zwierzętami?
— To zależy, o jakie zwierzęta chodzi — odparł mężczyzna, poprawiając okulary w niezwykłej, rogowej oprawie. Ich końce lśniły w słońcu, podobnie jak łysina starszego mężczyzny. — Jeżeli chodzi o te preferujące regiony podzwrotnikowe, najlepszym ekspertem będzie profesor Abdul Khaliq el-Amara, jest niezrównany, jeśli chodzi o zagadnienia związane ze zwierzętami z tamtych regionów. Ostatnio zajął się badaniami na temat kozic oraz ich niezwykłymi umiejętnościami związanymi z poruszaniem się niemalże po pionowych ścianach. Widzą państwo, co prawda nie jest to moja specjalizacja, jednak wykłady profesora el-Amara na temat kopyt oraz ich przydatności w trudnych terenach sprawiają, że człowiek sam zaczyna zazdrościć kozicom ich kopyt!
„Niech pogada z tym starym capem, może razem wybiorą się do Pacanowa."
— Ach, rozumiem. W takim razie dzięku… — Lei nie było dane dokończyć.
— Profesor przybył tutaj, w okolice Kasrira, by zbadać nasze iferyjskie kozice — kontynuował botanik, kompletnie niezrażony. — Okazuje się bowiem, że choć klimat podzwrotnikowy i nasz, tutaj, górski, są zupełnie różne, to jednak owe kopyta…
— Tak, ale nie do końca chodzi nam teraz o kopyta — wtrącił ponownie Antares.
— Nie? — zafrasował się starszy mężczyzna. — A, faktycznie! Państwo pytali o coś innego, tylko jak to się stało, że zaczęliśmy o tych kozicach, niech pomyślę…
— Chodziło nam o biologa zdolnego zidentyfikować, do jakiego gatunku należy znalezione przez nas jajo — powiedział szybko Antares, nie dając mężczyźnie ponownie się rozgadać.
— Jajo? Och, to w takim razie będą państwo potrzebowali najpewniej ornitologa. Albo herpetologa.
— A zna pan jakiegoś?
— Przykro mi, ale niestety nie — odparł z rozbrajającą szczerością botanik. — Jednak gdyby państwo mieli jakieś pytania związane z kozicami…


Nie udało się znaleźć ornitologa, zaś znaleziona herpetolożka rozwiała do reszty ich nadzieje, że w tajemniczym jaju może kryć się smok.
— Przykro mi, ale dali się państwo naciągnąć bazarowemu oszustowi — powiedziała, profesjonalnym gestem ważąc jajo w dłoni. — Jajo nie ma cech charakterystycznych dla smoczych jaj - po pierwsze nie pasuje chociażby jego wielkość. Jest o wiele za małe. I zbyt lekkie. — Oddała jajo Antaresowi. — Jeśli będą skłonni państwo poczekać na wyniki ekspertyzy, doktor Helena Nykänen powinna wrócić w przeciągu dwóch dni z badań terenowych - jest ornitolożką, może ona będzie w stanie przypisać jajo do jakiegoś gatunku ptaka. Jednakże… — Zrobiła niewielką pauzę, przez jej twarz przemknęło jakieś napięcie. — Czy państwo mają jakieś większe plany związane z tym jajem?
— To znaczy? — spytała Lea, a rycerz przechylił nieznacznie głowę.
— Cóż, mówiąc najoględniej… — kobieta splotła dłonie — jaja zwierząt to nie nasiona drzew. Natura nie zaprojektowała ich po to, by stanowiły jakiś rodzaj odpornej na zmienne warunki formy przetrwalnikowej. Jeżeli cokolwiek miało się wykluć z tego jaja, najpewniej już tego nie zrobi. Przykro mi.
Lea i Antares popatrzyli po sobie, zaś rycerz poczuł przykry ucisk gdzieś w środku, gdy oczy Lei nieco przygasły. Właściwie to kobieta miała rację - cokolwiek żywego było kiedyś w tym jaju, pewnie już nie było żywe…
— Ale to zawsze może być geoda. Trochę wygląda jak geoda — dodała pospiesznie herpetolożka, widząc nietęgie miny swoich rozmówców.
Rozmowa z geologiem niestety nie rozjaśniła sprawy. Mężczyzna stwierdził, że rozbicie kamienia za pomocą młotka byłoby najlepszym rozwiązaniem, jednak Lea i Antares postanowili nie uciekać się do rozwiązań siłowych, gdy wciąż nie byli pewni, co może znajdować się we wnętrzu jaja.
— Chyba nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać na powrót doktor Nykänen z tych badań terenowych — westchnęła Lea po dniu spędzonym na próbach rozwikłania wciąż nierozwikłanej zagadki kamiennego jaja.
— Możemy spróbować spytać jeszcze kogoś od nas — rzucił Antares.
— Hm, wydaje mi się, że Tadeusz zapowiadał, że zostanie dzisiaj w koszarach...


„Lea ma rację. Nie ma rady, chłopie. Dawaj do ropucha."
„Zdaje się, że Tadeusz to raczej żaba jeziorkowa…"
„Kogo obchodzi taksonomia jakiegoś żałosnego płaza? Idziemy do niego, bo już mi się, kurna, pomysły skończyły, kogo dalej ciągnąć za język."
Faktycznie, tego dnia Tadeusz postanowił nie wystawiać nosa poza kwatery Gildii, czemu Antares się nie dziwił. Co prawda poranek był dość ładny, jednak po południu na niebie pojawiły się ciężkie, nabrzmiałe śniegiem chmury, przypominające o tym, że góry rządziły się swoimim prawami i bywały kapryśne.
Tadeusz łypnął na jajo, zważył je w dłoni, zastukał w skorupkę końcem laski. Najpierw delikatnie, potem nieco mocniej, aż Antares poprawił się z niepokojem na krześle. Medyk łypnął teraz na rycerza, oddał jajo.
— I kogo wcześniej pytaliście o radę? — spytał, plaskając żabimi opuszkami po blacie.
— Głównie stacjonujących tu naukowców — odparła Lea. — Próbowaliśmy też dowiedzieć się czegoś od Mattii i Isidoro, ale to jednak nie była ich ekspertyza.
— Ha, nic dziwnego. Tu potrzeba maga — prychnął Tadeusz, odkładając swoją laskę i odsuwając jajo z powrotem w stronę Antaresa.
— Czyli wiesz, czym to jajo jest?
— Wiem, czym nie jest — odpowiedział medyk. — Na pewno nie jest to żadna geoda, jak to wam wcześniej powiedziano. Jajo również nie jest martwe. Wyraźnie czuję, że w środku coś żyje.
Antares popatrzył na Leę, w oczach dziewczyny rozbłysła nadzieja.
— Myślisz, że to jakiś smok?
Tadeusz machnął tylko łapą.
— Na pewno nie. Ale to coś ma potencjał magiczny, choć na razie niewielki. Co wam powiedział Isidoro?
— Że „wszystko będzie jasne, gdy przyjdzie na to czas",
Były rektor rozłożył łapy, podsumowując słowa astrologa.
— W takim razie macie swoją odpowiedź. Ja zaś ze swojej strony mogę tylko pogratulować zostania rodzicami.
Rycerz prawie zakrztusił się na te słowa.
— Ciężka sprawa, bycie ojcem - mógłbym nawet powiedzieć, że przesrana — Tadeusz zrobił niewielką pauzę. — Hm, w sumie trudno powiedzieć, czy faktycznie powinienem gratulować, czy może jednak współczuć…


Czymkolwiek było nienazwane stworzenie we wnętrzu dziwacznego jaja, nie czyniło żadnych ruchów, by dać znać o swojej obecności, albo zapowiedzieć swe pojawienie się na świecie. Ekspertyzy były jasne w jednej tylko kwestii - jajo (jeśli faktycznie jajem było) na pewno nie należało do żadnego przedstawiciela któregokolwiek z licznych gatunków smoków. Co do całej reszty - eksperci sobie przeczyli, zaś Antares nie czuł się na siłach, by rozsądzać, kto miał rację, a kto nie. Toteż gdy przyszedł wieczór, zaś zagadka pozostawała nierozwikłana, rycerz postanowił przechować jajo w swoim pokoju i podjąć wraz z Leą dalsze poszukiwania następnego dnia. Może noc miała przynieść nowe pomysły?
Antares nie spodziewał się, że noc - przyniesie odpowiedzi.
„Rusz się, kurwa!"
Antares niemal spadł z łóżka, gdy aż za dobrze znany głos rozbrzmiał w jego głowie z mocą wojennego bębna. Rycerz w okamgnieniu był na nogach, w dłoni błysnął obnażony miecz. Zerknięcie w stronę drzwi, zerknięcie w stronę okna.
„Jajo, kmiocie!"
Antares zwrócił uwagę na jajo.
Wieczorem położył je, wciąż zawinięte w szmatkę, na tym niewielkim stoliku, który służył mu za biurko. Teraz zaś jajo samo wysupłało się ze szmatek, turlało po stole to w jedną, to w drugą stronę, kołysząc jakąś niewidzialną siłą. Rycerz ostrożnie podszedł pół kroku, miecz trzymał w gotowości. Wtem jajo znieruchomiało, rozległ się charakterystyczny dźwięk pękającej skorupki, jajo pękło, a ze środka wypadł…
Kurczak.
Antares nie opuścił miecza - ostatnio też miał do czynienia z magiczną kurą, stwór pierwsze co, to rzucił mu się do gardła, toteż rycerz nie zamierzał ryzykować i czekał tylko, aż zupełnie żółciutki i pozornie niegroźny kurczak zrobi dokładnie to samo.
Kurczak jednak uparcie nie dostawał zębów, nie zmieniał się w kłąb macek, nie wyciągał z nikąd miecza. Stał tylko, nieco zdezorientowany, pośród potrzaskanych skorupek, i czarnymi paciorkami oczu wpatrywał się w Antaresa. Zaćwierkał cicho.
„Jakieś pomysły?"
„Nie wiem, chłopie, weź tam jakieś cip-cip zrób, może nie zaatakuje."
— Cip-cip? — zaryzykował rycerz.
Kurczak znów zaćwierkał, tym razem głośniej. Postąpił kilka chwiejnych kroków w stronę rycerza, zatrzepotał krótkimi skrzydłami.
„Chyba jednak nie jest groźny." Antares opuścił nieco miecz, wyciągnął lewą dłoń w kierunku ptaka.
„Dobra, jak ci palca upierdoli, to odrośnie, nie?"
„W końcu tak."
Mimo to Antares nie cofnął dłoni. Podstawił palce kurczakowi, ten zaś zamiast zamierzyć się na nie dziobem, szponem, albo chociażby kolcem jadowym, który wyrósłby mu skądś niespodziewanie, przydreptał bliżej dłoni i wtulił się w jej wnętrze, zamykając z ukontentowaniem oczy.
„Ale słodziak."
„I jaki mięciutki."
Rycerz odłożył miecz, wziął kurczaka na ręce. Ten się nie opierał - rozsiadł się wygodnie na dłoniach Antaresa, nie przejmował w najmniejszym stopniu tym, że się go podnosi i trzyma.
„I co teraz?"
„Chyba czekamy do rana. A potem kołujemy jakąś paszę dla kurczaków."


Ranek nastał szybko. Antares ruszył do kuchni, trzymając w garści swojego nowego kurczaka. Przybył wcześniej, niż Irina serwowała śniadanie - postanowił zaczepić starszą kucharkę, zanim w sali wspólnej zrobi się tłok i rwetes.
— Ten to za mały nawet na zupę będzie — przywitała go Irina, wskazując kurczaka drewnianą chochlą.
Antares zapobiegliwie cofnął dłonie, przyciągnął zwierzaka bliżej do siebie.
— Ja go nie chcę na zupę — powiedział szybko. — Pani Irino, nie miałaby pani jakieś uh… paszy dla kurczaków?
— A to ty teraz kurczaki będziesz hodował?
— Może być, że chyba będę — odpowiedział enigmatycznie.
— Rycerzowanie się znudziło? No, może to i lepiej, kochaneczku. — Kobieta zakręciła się po kuchni, zaczęła szukać czegoś wśród licznych szafek. — Bo to wiadomo, że jak się tak tylko mieczem macha i wojuje, to łatwo i od tego miecza wziąć i zginąć, prawda?
— Tak, pani Irino.
— A tego byśmy przecież nie chcieli.
— Nie, pani Irino.
— No więc właśnie. A ty byś i pasował na takiego hodowcę kurczaczków, tak poczciwie ci z oczu patrzy.
— Dziękuję, pani Irino.
— O, i tu mam trochę dobrych rzeczy dla kurek.
Irina zakrzątała się, w wyciągniętej miseczce wylądowały posiekane drobno nasiona, trochę suszu z ziół i kawałki soczystej marchewki. Siedzący na dłoniach Antaresa kurczak zaczął kręcić się niespokojnie, łypiąc tylko na zawartość miseczki.
— I proszę, gotowe. — Irina wystawiła miseczkę, zaś rycerz wypuścił kurczaka na stół. Ptak nieskładnie podbiegł do miski, z zapałem zaczął wydziobywać zawartość.
— A nazwałeś go jakoś?
— Uh… — mruknął Antares.
W tym momencie do kuchni weszła Lea.
— Dzień dob… — urwała, jej wzrok padł na kurczaka. — To jakiś krewny Lucynki?
— Nie. Wykluł się w nocy z jaja — odparł Antares.
Dziewczyna uniosła brwi, podeszła bliżej stołu, wpatrzyła się w wydziobującego paszę kurczaka.
— Wygląda dość… zwyczajnie. Ale ma apetyt — zaśmiała się. — Myślałeś nad imieniem?
— Uh… — mruknął ponownie rycerz.
— Ja to pamiętam, jak mama mi jeszcze opowiadała taki wierszyk o kurczaku — odezwała się Irina, w zamyśleniu podpierając dłonią biodro. — Oj, dawno to było, dawno… ale pamiętam, że wierszyk bardzo lubiłam, i tamtego kurczaka też. Hm, jak to szło… — Urwała na moment, potarła podbródek. — A, już pamiętam! „Cipuś wyszedł ze skorupki: z białej chatki, tylko łupki." (*) To może nazwiesz go Cipuś?
Antares zamaskował skrępowanie kaszlem. Zaciśnięte usta Lei zadrżały, gdy dziewczyna próbowała nie wybuchnąć śmiechem.
— Nie wiem, czy nazywanie czegokolwiek „Cipuś" jest stosowne — ostrożnie zauważył rycerz, a następnie przeniósł wzrok na Leę. — Może ty masz jakiś pomysł?
— Ja? — Łowczyni uniosła brwi. — Nawet nie wiem, czy to chłopiec, czy dziewczynka.
„Lea jak zawsze w punkt."
— Hm, ja też nie — przyznał Antares.
— A to bardzo prosto sprawdzić — Irina nie czekała, sięgnęła kurczaka, wprawnym ruchem chwyciła skrzydło. Kurczak nie zdążył się nawet zdziwić, Irina już puściła skrzydło.
— To chłopak — zawyrokowała kucharka, zwróciła się do Antaresa. — Jak masz się hodowlą kurczaków zajmować, to musisz wiedzieć, jak rozpoznać płeć u ptaka. To po tych zaczątkach lotek można poznać, bardzo łatwo…
— Chłopak — powtórzyła Lea, zamyśliła się na chwilę. — Jest taki żółciutki… Może w takim razie Lumi?
„I to jest dojebane imię!"
— W takim razie niech będzie Lumi.


— Wróżba Isidoro szybko się spełniła — powiedział czarnoksiężnik, obserwując kręcącego się po stole kurczaka. — I tak jak mówiłem - w jaju było coś żywego.
„No, jeden raz żaba powiedziała coś mądrego."
Tadeusz wyciągnął laskę w stronę kurczaka. Ptak nastroszył się wyraźnie, zaćwierkał gniewnie, stając między końcem laski i Antaresem.
— Ależ bojowy — zarechotał mag, przesuwając laskę dalej. Lumi przyskoczył bliżej, dziobnął okrągły kamień. Ten na moment rozjarzył się słabym światłem. — I tak, jak mówiłem - ma potencjał magiczny. Niewielki, nieukształtowany, ale ma.
— I masz jakiś pomysł, co to może być za gatunek?
— Trudno mi na razie powiedzieć coś z całą stanowczością — Tadeusz odłożył laskę, kończąc „badanie" magicznego kurczaka. — Zobaczymy, jak podrośnie. Wspomniałeś, że chętnie je paszę dla kurcząt.
— Tak, pani Irina mu przygotowała.
— To w pewien sposób zawęża możliwości, ale nadal — Tadeusz łypnął okiem — jest wiele gatunków ptaków, które żywią się podobnymi rzeczami.
Antares poprawił się na siedzeniu, jak na dłoni było widać, że coś jeszcze gryzie mężczyznę. Czarnoksiężnik patrzył na niego przez chwilę, mrugnął dwa razy migotką.
— Och, wykrztuś to z siebie. Nie mamy całego dnia — ponaglił w końcu.
— Ja, uh… Nie wiem, czy dam radę się nim zaopiekować — wypalił w końcu rycerz, zerkając na Lumiego. — Nie znam się na magicznych zwierzętach i nie wiem, czy sobie poradzę. Dlatego pomyślałem…
— Żeby mi go oddać?
Antares skinął głową. Tadeusz znów wrócił wzrokiem do kurczaka, potarł miejsce, gdzie powinien mieć podbródek, licząc i szacując coś w myślach.
— Codzienne karmienie go, sprzątanie po nim, wyprowadzenia na spacery, pilnowanie, żeby nic go nie zeżarło i żeby sam nie wpakował się w jakieś tarapaty nie powinno cię przerosnąć — zawyrokował w końcu. — Ale jeśli ów kurczak postanowi zrobić coś… interesującego pod względem magicznym, chętnie się temu przyjrzę. — Żabie wargi Tadeusza rozciągnęły się w czymś na kształt uśmiechu. — W końcu nie pomyliłem się z tym jajem, prawda?
— Hm, prawda.
— Masz więc dowód, kto jest prawdziwym ekspertem.


— Może warto byłoby poradzić się jeszcze kogoś — zaczął Antares, gdy przyszła pora obiadu, on zaś siedział wraz z Leą i Lumim przy jednym ze stołów.
Lumi ze smakiem wydziobywał z miseczki kolejną porcję paszy od Iriny, zaś rycerz zastanawiał się, czy jego „kurczak" czasem nie urósł od rana.
— A kogo masz na myśli? — spytała Lea, sprawnie radząc sobie z gulaszem. — Wydaje mi się, że profesor Nykänen nadal jest na wyjeździe terenowym…
— Nie jesteśmy przecież ograniczeni tylko do naukowców skazanych na naszą obecność w tym forcie — wtrąciła siedząca z nimi Sophie. Alchemiczka od razu stwierdziła, że magiczna biologia to nie jej działka, ale zna nieco nazwisk, może kogoś polecić. — Myśleliście o tym, żeby spytać pozostałych z Gildii?
— Rozmawialiśmy już z Tadeuszem — odparła jej Lea.
— Tak, wiem. Ale przecież nie wszyscy przyjechali, tak? — kobieta uniosła sugestywnie brew. — Listy będą trochę szły, ale lepiej poczekać, a mieć może dodatkową odpowiedź.
Lea i Antares popatrzyli po sobie.
— Myślisz, że Michelle byłaby w stanie zidentyfikować, czym jest Lumi? — spytał rycerz.
— Nie wiem — dziewczyna wzruszyła ramionami. — Ale i tak miałam do niej pisać, więc na pewno spytam i o to.
„Ayrenn też może coś wiedzieć."
— Ja napiszę w takim razie do Ayrenn — dodał Antares. — Tylko… nie wiem, jak miałbym jej opisać Lumiego. Wygląda przecież jak zwykły kurczak, ale jeśli to napiszę… — urwał.
— Może narysujesz?
„To biedna pomyśli, żeś jej zasmarkaną chustkę wysłał."
Antares nieco się zaczerwienił, wzrokiem uciekł gdzieś na bok stołu.
— M-może narysuję…
— Może ja wam narysuję — wtrąciła znów Sophie. — Umiem narysować coś innego, niż tylko szklane kolby. Co jak co, ale zwierzęta dobrze mi idą.


Wieczór. Pokój Antaresa rozświetlała pojedyncza, ustawiona na stoliku świeca. Lumi spał grzecznie w koszyku, światło zdawało się mu nie przeszkadzać. Zaś rycerz biedził się właśnie z listem do Ayrenn.
Droga Ayrenn,
wykluł mi się kurczak
„Może byś jakoś zaczął ten list jak człowiek, nie jak jełop, co?"
„Nie chcę nadmiernie rozwlekać."
„Ale wypada najpierw chociaż spytać o zdrowie, nie?"
Antares westchnął.
Droga Ayrenn,
wykluł mi się kurczak
mam nadzieję, że jesteś zdrowa.
„Wiesz, że będziesz to przepisywał?"
„Wiem, nie martw się. Hm, co teraz napisać?"
„Zapytaj, co tam u niej. I u Bambiego."
Droga Ayrenn,
wykluł mi się kurczak
mam nadzieję, że jesteś zdrowa. Co u Ciebie? Jak tam Bambi?
„No i teraz dawaj te swoje konkrety."
Antares zerknął na śpiącego w koszyku Lumiego, ale pióro nie sięgnęło znowu kartki. Rycerz sączył podpiwek, bębnił palcami po kuflu. Nie był pewien, czy jest w stanie zaopiekować się istotą, o której niczego nie wiedział - ze zwierząt w zupełności wystarczył mu Favellus. Z resztą - rumak był koszmarnym zazdrośnikiem, Antares jakoś nie widział możliwości, by cokolwiek się zmieniło w tej materii.
„Powinieneś naprawdę brać dupę w troki i zaopiekować się Lumim" wtrącił nagle mag. Antares westchnął.
„Wiem. Nie będę unikał odpowiedzialności, o to możesz być spokojny. Nie jestem tylko pewien, czy ze mną na pewno byłby szczęśliwy. Nie wiem nic o magicznych istotach. Może jednak powinienem jeszcze raz spytać Tadeusza, może on…"
„Oj, nie pierdol. Żyć się odechciewa, jak zaczynasz się nad sobą użalać."
„Nie użalam się nad sobą…"
„Użalasz się!" prychnął mag, kontynuował prześmiewczym tonem. „Ojej, taki jestem biedny, tyle obowiązków, co ja, biedny, pocznę…"
Antares zmarszczył brwi. Ten drugi był w jakimś niemożliwie bojowym nastroju.
„Co cię dziś ugryzło?"
„Twoje pierdolenie."
Rycerz westchnął.
„Mówiłem, że zajmę się Lumim i dam z siebie wszystko."
„I tak trzymać" fuknął mag. „Jak czegoś nie będziesz wiedział, to się pytaj. I przykładaj się do nauki tego czegoś."
Rycerz zastanowił się chwilę. W sumie to pamiętał tę krótką wymianę zdań, którą mieli przy okazji wyprawy „na ririny" z Ayrenn i Małgorzatą. Mag był niebywale zainteresowany posiadaniem własnego jelenia, łosia, renifera, a nawet i jednorożca.
„Myślisz, że jak urośnie, to będzie z niego wierzchowiec?"
„A kij wie. Znaczy wiesz - dobrze by było, jakbyś miał jeszcze jakieś wsparcie w walce. Ale to nie jest główny powód, żeby się nim dobrze zajmować."
Antares pociągnął nieco podpiwka.
„A jaki jest według ciebie ten główny powód?"
„Pokazać Lei, że będziesz dobrym ojcem."
Antares opluł list podpiwkiem.





(*) Cytat pochodzi z bajki „Przygody Cipusia" na antyczne rzutniki :>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz