piątek, 19 marca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Ciche zaimki przysłowne wymknęły się spomiędzy warg – i choć Chryzant nie wiedział, że zaimkami one były, ba, ich typu również by nigdy nie określił, bo swego umysłu nie zaprzątał sobie tego typu drobnostkami, bo to te inne zawsze chodziły mu po głowie, tak dwa te słowa wyjątkowo ucieszyły, zdjęły napięcie z barków i rozmasowały swym słodkim brzmieniem łopatki, które rozłożyły się niczym skrzydła, podtrzymały ramiona coraz ciężej opierające się na łokciach o mokrą trawę. Ta miała pozostawić po sobie zielono-brunatne ślady na i tak już brudnej i przyozdobionej plamami potu koszuli. Ale przecież to była kolejna z tych drobnostek, którymi Chryzant nie zaprzątał sobie głowy.
I westchnął cicho, gdy cudze usta tak nagle pochwyciły jego suche wargi, gdy pociągnęły za sobą tak bardzo nieobyczajnie i niezbyt kulturalnie, choć i to Chryzantowi nie przeszkadzało. Bo przecież mało co już miało mu przeszkadzać do końca jego sielankowego bytu wypełnionego jedynie przez życie doczesne, doczesne przyjemności i doczesne, ale definitywnie pomniejsze, smutki.
Matka zbiłaby go szmatą po głowie za tak prostackie, chłopskie wręcz podejście do trwania na ziemi, które przecież miało mu przynieść zasługi, pochwały i pieśni. I Ophelos doskonale wiedział, że gdyby tylko się postarał, gdyby zacisnął zęby, zagryzł poliki i porzucił ten dziwaczny egocentryzm, który pchał go nie do ratowania cudzych, już od dawna zgubionych żywotów, a raczej do palenia fajki pod strzelistym drzewem, to już dawno postawiliby mu gdzieś jakiś pomnik, Montgomery napisała piękną balladę o jakimś tam zarżniętym przez srebrnego rycerza smoku, a do zajmowania się owcami znalazłby się kto inny, ktoś, komu takie stanowisko przeznaczone było od samej kołyski. Może nawet i zasłużyłby na fotel obok Nathoriego, choć były to zdecydowanie czcze marzenia, które plątały się po umyśle jego rodzicielki, kiedyś i Ophelosowej. Ale nie tej Chryzantowej.
Jednak po co mu to wszystko, po co pieśni i złote monety, po co to efemeryczne i legendarne zbawienie, gdy można było leżeć pod strzelistym drzewem, udawać, że obserwuje się owce i wplątywać własne palce w cudze włosy, gdy spijało się słodycz z warg ich właściciela. Jak przyjemniej, a przede wszystkim – jak prościej. Wolał przecież przejmować się swym tu i teraz, niż mającym nadejść za nieokreśloną ilość czasu życiem wiecznym. Chryzant westchnął cicho i podciągnął się, nie chcąc przecież jedynie czerpać. Dłoń z chłopięcego karku przeniosła się na jego włosy, usta zostały pochwycone w całości, ich kącik zaplątał się w pobliżu zębów. I tak bardzo pragnął tej bliskości, tego wyjątkowo kojącego chłodu, który ciągnął się za Leonardem – przyciągnął go więc ku sobie, pociągnął delikatnie za nadal trzymany łokieć, pokierował całą szlachetną rękę do objęcia tej już dawno pozbawionej dawnej szlachetności sylwetki. Położyli się na trawie, Chryzant parsknął cichym śmiechem pomiędzy gorliwymi, spragnionymi pocałunkami. I, jak zawsze zresztą, nie przejmował się wilgotną ziemią wkradającą się pomiędzy kosmyki swych ażurowych włosów, bo nigdy się nią nie przejmował, dlaczego więc miałby przejmować się i teraz? Nie przeszkadzało zimne powietrze wkradające się pod ubrania, na plecy, które przez chwilę wygięły się w łuk, by umożliwić w ten sposób spotkanie się dwóch klatek piersiowych ze sobą.
Pozwolił się objąć, a gdy go objęto, to i on objął. Leżeli w swych objęciach, i było tak, jak być powinno, przynajmniej przez kilka nadchodzących chwil.
[ ;w; ] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz