środa, 10 marca 2021

Od Xaviera cd. Cahira

Al-Fala gryzła wędzidło, a bard podgryzał dolną wargę.
Chłopak siedział w siodle, rozchwiany w swoich wzniosłościach. Napinał postawę, prostował pod własnym przymusem i zwracał ku mrokom horyzontu twarz białą; z zaciśniętymi ustami i zbrużdżonym czołem. Na siłę przybierał dumną manierę, starał się zdusić oznaki możliwego podenerwowania, lecz aktorzenie w obecnym, wstawionym stanie, kończyło się rezultatami całkiem odmiennymi do oczekiwanych. Zwłaszcza że Al-Fala niekoniecznie chciała mu pozwolić na większe rozluźnienie; kręciła się pod nim, rozgarniała żwir i co chwilę zarzucała łbem. Klacz siłowała się i przeciągała mu przez palce rzemienie, możliwe w buńczuczną zabawę — albo chcąc sprawdzić, na co i na ile może sobie przy chłopaku pozwolić.
W międzyczasie Cahir wyprowadził wałacha, siedząc na gołym grzbiecie równie pewnie, co w siodle. Z obleczonego cieniem oblicza wyróżniał mu się uśmiech. Rzucił do Xaviera komentarz, na co ten strzelił ku niemu wzrokiem; zaciął usta i wzniósł brodę.
— Już myślałem, że zaległeś w sianie i tyle cię zobaczę. — odpowiedział bard, zadarł brodę na wielkopańską minę. Starał się również usiąść nieco swobodnie, pewnie. Nieszczęśliwie na każde poruszenie, choć drobne przestąpienie ze strony wierzchowca na ponów spinało go w gotowości.
— Zwlekałem, bo liczyłem, że zdoła cię wysadzić z siodła.
— Chciałbyś. — odmruknął Xavier, uśmiechnął się kuso. — Już zaczęliśmy się z Al-Falą dogadywać.
Wysunął się lekko z siodła i powiódł dłonią po sierści, poklepał po szyi. Kątem oka zerknął na Bębenka, który czekał cierpliwie, ruszał chrapami, wyciągał ku niemu nieznacznie łeb. 
— Jedziemy? 
— Śmiało.
Xavier poprawił się w siodle, przyłożył łydkę, Al-Fala ruszyła. Z początku poszła lekko, odpowiednim tempem, lecz po kilkunastu metrach nagle się rozmyśliła, możliwie stwierdziła, że podyktowany przez barda takt niekoniecznie jej odpowiada — i zerwała się gwałtownie. Chłopak w konsekwencji niebezpiecznie się zachwiał, lecz trzeźwym ruchem zdołał skrócić wodze, a następnie całkiem szczerze roześmiać się w głos; klacz parsknęła niezadowolona, śmignęła powietrze ogonem i zwolniła krok. 
To bez wątpienia nie była układna parada z Bębenkiem. 
— Wszystko w porządku? — zawołał za nim Cahir. 
— Naturalnie. — zapewnił. Jeszcze przez moment rozbawienie wzruszało trzewiami; śmiech dźwięczał w bezgłosie mroku, hucząc echem nad podwórzem. — Kto teraz?
— Ja. Prawda czy wyzwanie? 
— Prawda.
— Występ, który zapadł ci w pamięć?
Bard odmruknął, zmarszczył brwi. Chwile się zastanawiał, próbował zebrać rozpite myśli, ale równocześnie mieć baczenie na Al-Falę i ścieżkę przed nimi; kopyta chrzęściły na żwirze, świst wiatru wkradał się przez ciszę.
— Byłeś kiedyś w Toirie? Albo słyszałeś o Galerii na Wodzie? — zaczął, drobna wesołość wkradła się w ton. — Do osiemdziesiąt czwartego było to dość modne miejsce, swego rodzaju centrum targowe, wystawowe, ale również koncertowe. Wpuszczali głównie na inwitacje albo za powołanie na odpowiednie nazwisko. Mnie natomiast udało się wkręcić na pożyczony frak i zaproszenie, które należały do pewnego wyjątkowo pijanego studenta.
— I pozwolili ci ot tak tam zagrać?
— Zorientowali się za drugim, może trzecim występem, że wcale nie byłem uczniem jakiegoś-tam-preceptora i zamiast recitalu na skrzypcach, to gram na lutni. Jednak zanim to się stało, to zdołałem zebrać taką sumę z datków, że następny raz wkręciłem się już we własnym garniturze. 
Xavier prowadził ich za zachodnią drogą, wzdłuż łuczyw, które pozostały zapalone dla nocnego patrolu. Póki szli na długości zabudowań, pilnował Al-Falę, lecz minąwszy bramę sadu, pozwolił, aby wyciągnęła krok i poszła nieco szybszym chodem. Sam również się nieco rozluźnił, przestał spinać się, co każde drobne drgnięcie. 
— W takim razie zaśpiewaj coś. — odezwał się nagle Cahir.
Xavier zerknął na niego przez ramię. Szpieg siedział swobodnie, wspierał dłonie na grzywie wierzchowca. W smole włosia pierścienie odróżniały się blaskiem, lśniąc pstro w świetle latarni.
— No, no — bard wydął usta, nieznacznie przechylił głowę. Starał się przybrać dumną minę, lecz pewna lekkość myśli nie pozwalała mu całkiem opanować wzniosłości i bezwstydnie wyciągała złośliwości. — Teraz chyba moja kolej. Prawda, czy wyzwanie?
Cahir odetchnął głęboko. 
— Niech będzie prawda.
Xavier się uśmiechnął, zastanowił się. W międzyczasie podprowadził klacz pod kamienny znak, do którego na łańcuchu zawieszono latarenkę; stalowa klatka zardzewiała od wilgoci, szkło powlekała szara smuga, lecz w środku błyskała na świeżo założona świeca. Bard przechylił się na siodle, wyciągnął ku światłu dłoń i ruchem mało zgrabnym przerwał cięgno. Ostatnie ogniwa się rozdzieliły, lecz nim chłopak zdołał pewnie chwycił za wolny pierścień, latarnia lekko zsunęła się, trąciła kątem o kamień. 
Stal brzdęknęła, iskra ostrego dźwięku wzniosła się i upadła, zagłuszona przez rżenie koni. Al-Fala odrzuciła łeb, odkręciła się, bard w gwałtownym odruchu złapał za siodło. Jedną dłonią wspomógł się w zachowaniu równowagi, drugą wyciągnął wysoko, chcąc uchronić płomień; latarnia rozchwiała się, a zebrana na podstawce wilgoć zachlubotała, rozlała się przez nieszczelne ścianki. Ciepławe krople ubarwiły materiał koszuli, pociekły po falbanie rękawa. 
Xavier zdusił przekleństwo, poczekał, aż koń się uspokoi. 
— Skąd wytrzasnąłeś takiego czarta? — ostatni raz pociągnął za wodze, wyprowadził z powrotem w odpowiednim kierunku. Zerknął w stronę Bębenka; wałach na zamieszanie odsunął się o kilka kroków, zmusił chłopaka do zaciśnięcia dłoni na włosiu. 
— Była najszybsza. — odparł Cahir miękko, lekki uśmiech na moment podkreślił mu lico.
— Oczywiście. I najzłośliwsza.
— Przesadzasz. Nic ci takiego nie zrobiła.
— Jeszcze.
— Jeśli chcesz, możemy zawrócić. 
— Nie ma mowy. — parsknął bard, odniósł się z przerysowanym oburzeniem. 
— Miałeś się tylko przejechać po terenach Gildii. Nie musimy iść, aż w trzęślicę.
— Nie. — Xavier uśmiechnął się mało układnie, odwrócił od niego głowę. — Czuje, że możemy jechać dalej. 
Przełożył w dłoniach latarnie, poprawił rzemienie i popędził Al-Fale; zostawił za sobą ostatni parkan, szeregi drzew zamieniły się w ekspansywną czyżnie, a żwirowa ścieżka w piach. 
Noc była ładna, lecz rześka. Perłowa łuna księżyca lśniła na atramencie, kładła się blaskiem na wierzchołkach drzew i zroszonych trawach. Wicher szemrzący dziwnie przegarniał darninę, stukał w metalowe sprzączki i uderzał w pierś z chłodnawą czułością. 
Uprzednio, gdy przemieszczali się pomiędzy budynkami, chłopak chował się przez urokami wieczoru; pospieszał krok, naciągał kołnierz na kark, ale wówczas niefrasobliwie nastawiał pierś, wyciągał twarz na wiatr. Alkohol nadal gorzał mu w trzewiach, bił w pierś nieznośnym ukropem, dlatego zimne powietrze usłużnie koiło nacisk na skronie, odganiało nieznośną ciężkość.
Xavier przymknął oczy, uśmiechnął się i wzbił melodię. Zaakcentował kilka improwizowanych niskich nut, które z początku monotonne, ostatecznie odniosły się słodkim tonem.

wieczorze seledynowy łuku pachnący
o wieczorze jaskółek

— Teraz nabrałeś ochotę na śpiew?

ślubny śpiew nocy
zamknięty w wielkie motyle 

Xavier niekoniecznie wiódł na odpowiednią melodię; raz wznosił dźwięk, a raz zniżał, w górę i w dół, w przeróżnych barwach. Nie śpiewał czysto, a bawił się, korzystał z echa, szemrania wiatru, stukotu i ćwierkania owadów. 

o
pachnący wieczorze podaj dłoń

— Powinieneś być wdzięczny. — oświadczył bard, na chwilę wytrącił się z taktu. 
— Och, doprawdy?
— Tak. I żałować, że nie wziąłem lutni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz