poniedziałek, 29 marca 2021

Od Cahira cd. Mattii

Wszystko potoczyło się szybko, pomyślał, patrząc w szkliste, szeroko otwarte oczy leżącego przed nim trupa. Zbyt szybko.
Jeźdźcy nadjechali z bocznej, wąskiej odnogi traktu, wychynęli ze ściany lasu jak duchy. Było ich trzech. Choć z ich twarzy niczego nie dało się wyczytać, mieli w ruchach i spojrzeniu coś, co budziło mimowolną czujność, zdradzało, że mają złe zamiary.
Cahir ruszył przodem, ledwie dostrzegalnym ruchem dłoni polecił Mattii, by trzymał się z tyłu. Dyskretnie upewniwszy się, że kord leży tam, gdzie powinien, zmrużył oczy przed słonecznym blaskiem przebijającym się przez korony drzew, przyjrzał jeźdźcom oceniająco.
Mężczyzna w czerni, jadący w centrum na wysokim gniadoszu, łypał na nich spode łba, zerkał złym, ponurym spojrzeniem. Włosy miał posiwiałe na skroniach, oczy podkrążone, nieruchome, ciemne i puste jak studnie. Jasna skóra, zapadnięte policzki i zgorzkniały wyraz twarzy nadawały mu wygląd człowieka zniszczonego, wręcz chorego.
Bok w bok z gniadoszem kroczył wdzięczny siwek, dosiadany przez brodatego draba ze szramą na skroni. Tuż za nim wlókł się łysy mężczyzna na srokaczu. Gdy dwaj ostatni popatrzyli po sobie porozumiewawczo, Cahir miał już pewność, że coś się święci. Popędził Al-Falę, ruszył kłusem, spróbował minąć jeźdźców. Nie zdążył. Konni zareagowali błyskawicznie, rozstąpili się, zagrodzili mu drogę. W jednej chwili Czarny uniósł się w siodle, wskazał Mattię władczym ruchem ramienia. Powietrze rozdarł zimny, nieznoszący sprzeciwu rozkaz. Brać go. 
Broda skoczył pierwszy. Dopadłszy Aldebarana, schwycił go za wodze, szarpnął, osadził w miejscu, przytrzymał, bo niedelikatnie potraktowany wałach rzucał łbem, rwał się, wierzgał. Łysy, nie wiedzieć kiedy, ściągnął Mattię z siodła, powalił na ziemię uderzeniem w twarz. Cahir, wpadłszy między nich bez chwili namysłu, odepchnął Łysego, zamachnął się silnie, na odlew trzasnął go w zęby. Łysy zatoczył się, plecami wpadł na konia Czarnego. Gniadosz stulił uszy, zadębował, zamłócił kopytami w powietrzu. Czarny zeskoczył z siodła, poszedł na Cahira. Zaczął wygrażać mu pięścią, gestykulować, krzyczeć szybko i bezładnie, że ma się wynosić i nie wtrącać, że to, co się tu dzieje, w żadnej mierze go nie dotyczy, że to sprawa między nim a D'Arienzo. Cahir otworzył usta, by odpowiedzieć. Nie miał szansy. Łysy, splunąwszy krwią, z wargą rozoraną pierścieniami, rzucił się na niego z pięściami.
Najpierw, bluzgając i sycząc ostrzeżenia, poszarpali się. Potem, gdy okazało się, że żadna ze stron nie zamierza ustąpić, pobili. Cahir był młodszy, szybszy, gwałtowniejszy, bardziej bezczelny w walce, miał przewagę od samego początku. Ale Łysy mierzył na oko siedem stóp i ważył co najmniej dwieście czterdzieści funtów. Trafił Cahira raz. Pięścią w rękawicy pokrytej od zewnątrz żelazem. Rękawicy, której Cahir, bardzo pewny siebie, nie zauważył. Wystarczyło.
Pociemniało mu przed oczami, grunt jakby sam usunął mu się spod butów, nagły szum w uszach zagłuszył myśli. Uderzenia nie poczuł od razu. A gdy lewa strona twarzy zdrętwiała mu wściekłym, promieniującym, wywołującym nudności bólem, pomyślał w pierwszej chwili, że straci przytomność. W drugiej, gdy to nie nastąpiło, że ma strzaskaną kość. W trzeciej, że zaraz wypadnie mu oko. Skonstatował nagle, jakąś rozmytą, nie do końca ukształtowaną myślą, że jego przeciwnik miał cela, wiedział, jak uderzyć, a on bardzo go nie docenił.
Łysy nie dał mu odpocząć, nie pozwolił mu dojść do siebie. Spadł na niego, chwycił za szyję, przycisnął do ziemi. Cahir szarpnął się bezładnie, spróbował go z siebie zrzucić, widząc jak przez mgłę, jak Łysy unosi nad nim opancerzoną rękę, jak celuje, wymierzając drugi cios, ostateczny. Targnął się jeszcze raz, desperacko, wiedząc, że nie ma szans, że Łysy jest za silny, za ciężki. Miał ułamek sekundy, by sięgnąć do pasa, na oślep wyrwać kord z pochwy, pewnie zacisnąć dłoń na rękojeści. Ręka mu nie zadrżała. Nie miał wyboru. 
Gdy zwalił z siebie Łysego, podniósł się chwiejnie, oparł o drzewo barkiem, by zachować równowagę. Zobaczył, jak Broda szarpie Mattię, jak, stanąwszy za nim, wykręca mu dłonie za plecy. Widział, jak Czarny chwilę później jedną ręką łapie astrologa za kołnierz, drugą uderza go w nos, krzycząc coś o wyczekiwanej zemście za klątwę sprzed lat, o diabelskiej wróżbie przeklętej rodziny D'Arienzo, o tragicznie zmarłej żonie, którą zamierza pomścić. Cahir, nim ruszył w ich kierunku, pozwolił sobie na głęboki oddech. Tylko jeden. 
Odepchnął Brodę, zasłonił Mattię przed Czarnym. Czarny na jego widok wykrzywił się strasznie. Cahir zobaczył, że twarz mężczyzny jest trupioblada, że jego oczy płoną jak w gorączce. Mężczyzna, tym razem nie tracąc czasu na prośby, groźby i złorzeczenia, sięgnął do pasa, błysnął sztyletem, spróbował minąć Cahira, ruszyć na Mattię. Cahir, postępując odruchowo, chwycił go za fraki, odepchnął brutalnie. Czarny stracił równowagę, przeszedł kilka kroków tyłem, potknął się, runął na ziemię. Padając, miał pecha. Wyrżnął potylicą w kamień. Dźwięk, który temu towarzyszył, był obrzydliwy, przyprawiający o mdłości, bo oznaczający pęknięcie. Okropny, bo niepozostawiający wątpliwości. 
Czarny nie umarł od razu. Kilka chwili drgał konwulsyjnie, wierzgał nogami, wywracał oczami, jego palce zaciskały się, chwytały grudki ziemi. Czerwona nitka krwi powoli spłynęła po kamieniu, a im płynęła obficiej, tym Czarny mniej się rzucał. Broda, widząc to, skoczył na konia, kopnął go piętami, uciekł, wzbijając za sobą obłoki pyłu. Łysy w krzakach zarzęził cicho, zacharczał, trzymając się za bok. A potem i on zamilkł.
Cahir, oszołomiony widokiem, odurzony adrenaliną i zapachem krwi, oparł się plecami o drzewo, zakrył usta ręką, czując nadciągające torsje. Śmierć nigdy nie wygląda tak, jak w książkach Ksandra, pomyślał, zamykając oczy, próbując odepchnąć od siebie nudności i ból. Nigdy nie jest tak, że człowiek dostaje nożem w brzuch, pada i umiera. Między upadkiem a śmiercią są jeszcze przeciągające się w wieczność chwile agonii.
Wszystko potoczyło się szybko, pomyślał ponownie, tym razem trochę bardziej trzeźwo, stojąc nad Czarnym, patrząc w jego oczy, martwe i pozbawione blasku, w oczy, które wpatrywały się w niego niemo, w których zdawało się tlić oskarżenie. Nie czuł nic. Tylko wstręt. Mógł patrzeć w jego twarz bez emocji, bez przerażenia.
Zupełnie jak w Ovenore, powiedział sobie, wycierając rękę w płaszcz. Gdy uniósł ją, zdumiał się, bo wciąż była brudna. Zapomniał, że krew to nie woda, że krwi nie da się pozbyć tak łatwo, bo krew krzepnie, klei się, zasycha. Zupełnie jak na misjach z Ishilem. Tylko tym razem nie Ishil zabijał. Tym razem nie Ishil był mordercą.
Nie, poprawił się kilka chwil później, wyrywając kord z brzucha Łysego, wycierając go o trawę, czując, że dłonie drżą mu lekko. Nie jestem jak on, ja nie zabijam. Ja tylko robię to, czego się ode mnie oczekuje. Wykonałem polecenie Cervana. Broniłem Mattii.
Wstał, odwrócił się, popatrzył na astrologa, wymienił z nim spojrzenie pierwszy raz od momentu, w którym Broda ściągnął go z siodła. Mattia był niezdrowo blady, miał ubłocony płaszcz, rozerwaną pod szyją koszulę, lekko nieprzytomny wzrok, krew na twarzy, na ręce. Stojąc przy Aldebaranie, już spokojnym, w milczeniu trzymał się za rozbity nos.
Cahir nie chciał sobie wyobrażać, jak musiał wyglądać, skoro hrabia prezentował się w taki sposób.
— Na przyszłość może lepiej uważaj z wróżbami — powiedział szorstko, twardo, wyraźnie. I nienaturalnie spokojnie. — Bo za to, co się tu wydarzyło, możesz się czuć odpowiedzialny.

Wszystkich, którzy to przeczytali, przepraszam za straty moralne :c
Opowiadanie odnosi się do: klik 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz