niedziela, 7 marca 2021

Od Desideriusa — Pożegnanie


Pierścień zrobiony z hematytu, według wierzeń pogańskich, ściągać miał z człowieka negatywną energię i zaklinać ją w swojej strukturze, by ostatecznie pęknąć, gdy złości było zbyt wiele. Podobno wpływał też na krążenie, a raczej na samą krew. Ci potrafiący ją tkać, oraz ci wykorzystujący ją do rytuałów, często sięgali po cenny kamień.
Dlatego może, zaklęty na moim palcu przez Esther, wżerał się w skórę, przypominając o obietnicy, którą winien byłem odbębnić. Jeszcze kilka tygodni temu, mogłem go obrócić. Z większymi oporami, czy bez, jednak czarny kamień ślizgał się gładko po skórze, nigdy nie chcąc przesunąć się ani w górę, ani w dół. Jakby niewidzialną nicią przywiązany do tego jednego miejsca. Teraz nie chciał drgnąć, a omyłkowe muśnięcie go palcem skutkowało rozrywającym bólem, na który reagowałem nieludzkim skowytem. Dlatego od pewnego czasu, jedynie obserwowałem, jak materiał coraz głębiej wżyna się w skórę, a wkrótce w ciało. Nie krwawiło. Nie ropiało. Nie puchło. Jedynie drastycznie zmniejszało swój promień, prowadząc do nieuchronnej utraty palca. 
Mógłbym powiedzieć „na szczęście, to nie palec wskazujący”, albo żachnąć się „byle nie kciuk!” i może rzeczywiście, powinienem doszukiwać się jakiejś radości w fakcie, że nie był to ani kciuk, ani palec wskazujący. Nie zmieniało to jednak faktu, że utrata palca, była rzeczą, którą mało kto chciał przeżyć. Mogłem się cieszyć, ale zdecydowanie bardziej wolałem się zamartwiać i tracić zmysły, wpatrując się w palec serdeczny (co gorsza, ten u lewej ręki), wiedząc, że nie za długo mi jeszcze posłuży; już ledwo nim ruszałem. 
Musiała na zawsze obarczyć mnie tym brzemieniem, jakby chcąc wytknąć na całe życie i jeden dzień dłużej, że tę jedyną, prawdziwą miłość miałem za sobą. Znamię, blizna, świadcząca o moim oddaniu i zdradzająca co ciekawszym, że moje serce leży kilka metrów pod ziemią, otulone bladymi ramionami i zatopione w białych, długich włosach. 
Wierzyłem, że po śmierci ponownie stał się pięknym, dwudziestoletnim chłopcem, którego ignoranci mylili z niewiastami, a którego włosy mogłem spinać w gęste warkocze i przyciskać do nosa, gdy nikt nie patrzył, a on sam spał. Wypełniałem płuca rozkosznym zapachem jego skóry, Cieszyłem wzrok subtelnymi rysami twarzy i gładziłem ją wierzchem palca, na co on uśmiechał się przez sen i odganiał mnie ręką, jakbym był natrętną muchą. Z tego względu, bzyczałem mu czasem nad uchem, on wtedy nie wytrzymywał, otwierał oczy i odtrącał mnie szerokim gestem, śmiejąc się z mojej głupoty. Radośnie mu akompaniowałem, kładąc palce na jego brzuchu, z uwielbieniem wyczuwając, jak jego mięśnie się spinają z każdym oddechem. 
Żałosna była ta nasza miłość. Beztroska, szczeniacka. Bezwarunkowa i bardzo naiwna, bo nawet kiedy się zmienił i nie był Alexandrem, a ja nie byłem już Desideriusem, dalej w nią wierzyliśmy i na niej żerowaliśmy, jednocześnie żerując na własnych wątrobach, nerkach, żołądkach. Jednak szczera. I może właśnie ta szczerość, prawdziwość i wiara, ostatecznie nas wykończyły.
Jednego dosłownie. Drugi już był w drodze. 
Jego śmierć mną nie wstrząsnęła. Tak długo trwaliśmy w rozłące i niepewności, czy kiedykolwiek się spotkamy, że ta aktualna pewność, że nigdy nie zobaczę tych przenikliwych, zielonkawych oczu, była wręcz uspokajająca. Wiedziałem, że czeka na mnie w piekle. Wystrugał już pewnie kilka niedźwiadków z nudów i dostanę je wszystkie, z nakazem nazwania każdego z nich imieniem na inną literę alfabetu, albo wszystkie na tę samą. Pewnie wybrałby „O”. Albo „Y”. Uwielbiał dawać mi takie zagwozdki i patrzeć, jak cierpię katusze, szukając rozwiązania jego problemu.  „O” nie byłoby jeszcze takie trudne, może akurat się zlituje.
Miałem jakąś szczerą nadzieję, że jego śmierć ostatecznie zakończy ten etap mojego życia. Rozwiąże wszystkie dotychczasowe problemy, postawi ostatnią kropkę w rozdziale zatytułowanym „Marne moje próby” i pozwoli ruszyć dalej. Na zawsze już zamknąć się w gildyjnych czterech ścianach, służąc pomocą wszystkim w potrzebie i kto wie, może nawet zrobić coś potrzebnego dla tego świata. 
Jednak zapłakane, duże oczy Esther mówiły o zupełnie czymś innym. Były wielkie, rozgoryczone i nie godziły się na odmowę. Nie ważne, jak długo bym nie próbował. Był jeszcze on. Druga, a może i nawet trzecia zmora nawiedzająca mnie po nocach. Nie dziwiłem się, szczególnie gdy dowiedziałem się, że również miał swoje powiązania z Alexandrem. Zdziwiłem się, jednak gdy prosił mnie wraz z Esther o złożenie obietnicy.
Miałem ślubować pomszczenie białowłosego. Nie chciałem rozumieć, co Zeth miał z nim wspólnego, jednak najwyraźniej w świecie przestępczym, każdy znał każdego. Co mnie uderzyło, to mus złożenia pozdrowień Narcissi “Od braciszka. Gdyby pytała, to tak, od Kretyna” - skwitował, zanim odwrócił się na basiorze i pognał go w zupełnie innym kierunku, bo kompania jego już oddalona, powoli zagłuszana była przez las. 
Przerażone było spojrzenie blondynki, gdy tylko wspomniałem o tym, łapiąc ją w biegu pomiędzy dwoma sprawunkami. Z tego co pamiętam, była to ostatnia rzecz, którą zrobiłem, zanim złożyłem wizytę Mistrzowi, która dodatkowo zachęciła mnie do zagęszczenia ruchów. Khardias wysunął rzędy perłowych kłów, zmuszając mnie do odsunięcia się, gdy dłoń kobiety wylądowała na jej własnej piersi. 
— Apollinie — wyszeptała, wbijając spojrzenie w przestrzeń. Strach wkrótce zmienił się w złość. Obawa w nienawiść, a twarz jej wykrzywiła się w tak zniekształcony obraz ludzki, że czym prędzej ominąłem ją i pognałem dalej, by za chwilę usłyszeć rozgoryczone zawodzenie kobiety. 
A potem stałem już w gabinecie mistrza. Przesiąknięte zapachem alkoholu i kociego futra pomieszczenie, do którego rzadko kiedy zaglądałem, wydawało mi się tego dnia wyjątkowo przerażającym miejscem. Jakbym zgrzeszył i znalazł się właśnie przed samym strażnikiem bram, który za chwilę rozliczyć miał mnie ze wszystkich moich dotychczasowych uczynków. Na dobrą sprawę, właśnie tak było, bo spowiadałem mu się ze wszystkiego, co leżało mi na sercu, czując na sobie raz na jakiś czas spojrzenie Ignatiusa, który właśnie skrupulatnie wypełniał papiery. Praktycznie zawsze, gdy miałem okazję go zobaczyć, ślęczał nad kartkami z lekko skrzywioną posturą. Mistrz kiwał powoli głową i nie wiem, czy rzeczywiście słuchał, co mam do powiedzenia, czy jedynie starał się odbębnić robotę i jak najszybciej otrzepać ręce. 
— Kiedyś może wrócę — skwitowałem ostatecznie. Ciemne spojrzenie Cervana padło na mnie. Nie było oceniające. Nie było kpiące. Może zmartwione, chociaż chyba to sobie dopowiadałem. 
Ostatecznie skinął głową, rozumiejąc moją argumentację, powódki. Na dobrą sprawę cały ten mój wywód nie był potrzebny, mogłem przecież wymknąć się niezauważenie. O moim odejściu dowiedzieliby się po kilku tygodniach, a jednak koniecznie chciałem jakoś się usprawiedliwić. Może Kai zauważyłaby to przy okazji jednego z posiłków. Chociaż znając ją, albo napisałaby o tym całą pieśń i ogłosiła to głośno i wyraźnie, albo nigdy nawet nie poruszyła tego tematu, jakby sądząc, że osobiste nasze wymiany zdań i obietnic wystarczającym były powodem do nierozpamiętywania tego drugiego.
— Za rok. Może dwa. Po prostu mam kilka spraw do załatwienia, a gildia i obowiązki wiążą mi ręce. Wrócę. 
Chyba obaj wiedzieliśmy, że było to kłamstwo.




Żegnamy się Dezikiem. Może tylko na chwilę, może na zawsze. Chłopak zdecydowanie dziękuje wszystkim postaciom za wsparcie i poczucie przynależności, a ja sam dziękuję za trzy lata pięknych wątków z tym chłopem. Ciężko się z nim rozstać, był pierwszym dzieciaczkiem, ale się wypalił i lata świetności ma już za sobą. Spokojnie, Coeh żyje i ma się dobrze, aktualnie wędruje po świecie i rabuje z szajką, którą można było zapoznać w indywidualnych. Także, korzystajcie śmiało, a nuż natraficie na niego w którejś podróży.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz