sobota, 13 marca 2021

Od Kai CD Desideriusa

Iskierki strzeliły, a Montgomery wiedziała, że te nieuczciwe i okropne stworzenia wyrwały się spod jej kontroli, choć na chwilę odzyskały swą dzikość i swawolę, chcąc przez ulotne sekundy swego żywota wziąć do płuc tlen. I choć w każdym momencie mogła je odwołać, opanować tak samo, jak w teorii mogła to zrobić z dzwoneczkami na nadgarstkach, i im pozwoliła się zabawić.
Niech mają coś od życia, niech musną jego bladą skórę i poczują jej fakturę, tak samo, jak może zrobić to ta okropna i niesprawiedliwa despotka, która blaszanym instrumentom pozwala cały czas szaleć, komentować dziejące się wokół niej zdarzenia, a iskry przykrywa za pomocą płachty, byleby niczego nie spaliły. A one przecież tak bardzo chciałyby coś spalić!
Ułożyła swoje dłonie na tych jego, spoczywających na jej krągłych biodrach – uspokoiła iskierki za pomocą chłodnej, przesuszonej skóry Desideriusa, której przydałaby się odrobina nawilżenia, czułości. Zastanawiała się, czy właśnie tak starzeje się ciało młodego człowieka pozbawionego tego ciepła.
Dawała mu więc je, starała się mu je dać, bo choć każdy ich czyn miał być bezinteresownym, tak oboje wiedzieli, jakże wielkim kłamstwem miała stać się ta wisząca pomiędzy nimi niema przysięga. On jej inspiracją i wsparciem w artystycznym bezdechu, a ona jego ciepłem i czułym ramieniem, miękkimi ustami, w których mógł się na chwilę schować przed wszystkimi okropnościami świata.
Obrzydliwi krzywoprzysięscy godni boskiego potępienia.
Ciekawiło ją niezmiernie, ile ta ulotna chwila miała trwać. Bo przecież doskonale wiedziała, że oboje należeli do istot raczej efemerycznych i pospiesznie znikających z cudzych żyć. Może powinna mu powiedzieć, że po głowie biegają myśli o opuszczeniu gildii, bo dla artysty jest niezdrowym siedzieć tak długo w jednym miejscu. A ona, choć może wychodzić, podróżować i obserwować czyny wielkie i te odrobinę mniejsze, czuje się jakby ktoś skuł ją do tego budynku łańcuchem. Jakby ktoś uwiązał za dzwonki, bo i one od czasu do czasu wyrażały swe niepokoje na temat tej psiej wierności.
A przecież nic nikomu winna nie była. Nie była winna więc i wytłumaczeń, przeprosin dla Desideriusa. I ona, i on mogli odejść w każdym momencie, bez pożegnania, no może wypadałoby pozostawić jakąś pamiątkę. Ale nawet gdyby tej po sobie nie odnaleźli, miała wrażenie, że łzy nie pociekłyby po cudzych polikach. Taka w końcu kolej rzeczy, włóczęg i ekstrawaganckich przybłęd, z których w zdecydowanej większości składała się ich rodzina.
Wargi opuściły wargi i choć pragnęły więcej czułości, jak każde muśnięte przez dwie sekundy usta, odpuściły. Zamiast tego uśmiechnęły się lekko, poliki zaokrągliły się jakby bardziej.
Zdmuchnęła z rękawa swej koszuli pozostałości dzikiej fryzury chłopaka.
— Cieszę się, że ci się podoba — parsknęła wesoło i z wdzięcznością, może nawet odrobiną przekory, bo co by było, gdyby jednak mu się nie spodobało? Czy Dezy nosiłby peruki? Czy może znowu wróciłby do chowania się za tym swoim absurdalnie dużym kapturem, który rzucał cień na ładną, ale smutną twarzyczkę?
Zamarła na pytanie o wenę. Uniosła brwi, czoło się zmarszczyło, palce w panice opadły na biodra właścicielki i zastukały o nie kilka razy. Kobieta westchnęła ciężko, a zielone, błyskające niesfornie spojrzenie uciekło za okno, na te pozbawione liści drzewa i resztki trawy szykującej się do zimy.
— Powinni nam obciąć palce prawych dłoni — zauważyła, nie odpowiadając na pytanie zielarza. Jasne tęczówki błysnęły ze zrozumieniem, a przynajmniej tak się jej wydawało.

Kobieta kucnęła przy palenisku, palcem trącając jedno z dymiących się polan. Przejechała opuszkiem po jego korze, paznokciem zahaczyła o drewno, odgięła je w swoim kierunku, a zza plastra spojrzały na nią znajome jej iskry, czerwone i wesołe, żywo skaczące ku prawie że matczynej dłoni. Jedna z nich nawet i zatrzymała się na ciemnej skórze, oświetliła ją, błyskiem spojrzała w szmaragd oczu, które parsknęły niemym śmiechem na jakże uroczy gest. Montgomery zrzuciła iskierkę do jej braci i sióstr, korą zakryła nagie, powoli spalające się drewno. Wstała, otrzepała popiół ze spodni, zanuciła pod nosem znaną jedynie jej melodię, która na zawsze miała pozostać w umyśle. Daleko było do muzycznej doskonałości, choć za tę przywarę nie winiła swych słów – prędzej własne palce, które w przedziwnym, nawet dla niej niezrozumiałym tańcu plątały się na strunach elfiej liry. Kto wie, może domagały się w ten sposób innego instrumentu, uważając jej dźwięk za relikt przeszłości? 
Sięgnęła do kieszeni, wyjęła zgnieciony świstek papieru. Ostatni raz zerknęła na swoje fikuśne literki, na pokreślone słowa, a następnie rzuciła je w płomienie. Uśmiechnęła się pod nosem, po czym przeciągnęła się kocio i z odrobiną ulgi. Stuknęła bucikiem, obróciła się na pięcie.
Moje usta, usta wia­ro­łom­ne,
Próż­no ło­wią oca­la­ły chłód.
Dzwonki zadrżały, a kobieta zamknęła w końcu usta, biorąc do serca ich sugestię. Teraz nastąpił jednak moment na chwilę ciszy.
[papa Dezy [*] ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz