wtorek, 16 marca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Podobał mu się w tym jego niecodziennym roztrzepaniu. Bo zawsze widywał go z idealnie wyprasowanym kołnierzykiem, z przylizanym po chłopięcemu włosem, z wykrochmaloną koszulą. Ale Chryź przecież wiedział, że Leo koszul krochmalić na pewno nie potrafił, zresztą, Ophelos nigdy się tego również nie nauczył – bo po co, bo zawsze ktoś robił to za niego, a i krochmalona koszula jakaś taka niewygodna mu się wydawała. A teraz? Teraz tego nie potrzebował, i choć w tych przepoconych i brudnych od trawy, od siana i od łajna czy kurzu się nie lubował, tak w końcu musiał się do nich przyzwyczaić – w końcu taki urok roboty, którą przyjął na swoje ramiona. I zrobił to ze szczerą przyjemnością płynącą prosto z serca, bo jak to tak się nie rozkochać w puchatych mgiełkach skaczących wesoło po pastwiskach.
Nawet jeżeli z kilkoma musiał się już pożegnać, przez co serce zadrżało trochę mocniej.
Ale podobał mu się Leonardo w tej roztrzepanej, spokojniejszej wersji swojej persony, która wyciągała się na trawie, która przejechała przez swoje proste włosy długimi palcami i pozwoliła jednemu z pasm opaść na nos, na którym popołudniowe słońce grało właśnie swą arię barw. Ciepłe iskierki, ciepłe pasma rozjaśniające trochę zmęczoną i niezdrowo bladą skórę. Ale przecież kwestią czasu było opalenie jej, nadanie rumieńca. Bladość nie była straszna, Chryzant sam z niej w końcu wyszedł i uważał, że wyszło mu to na dobre.
Parsknął cichym śmiechem na słowa panicza, pokręcił głową, a po tym, tak jeszcze dla rozluźnienia i tak już luźnej i idyllicznej atmosfery, oparł się na łokciu. Fajka w dłoni musnęła jego opalony polik, choć wolałby, by musnęła ten blady.
— Nie przejmuj się — odpowiedział w końcu, w uśmiechu swym pokazał zęby. — Nie brałem sobie tego do serca, zgadywałem, że miałeś po prostu gorszy dzień. Rozpadało się wtedy porządnie, nie? — zapytał, ale tak bardziej dla podtrzymania rozmowy, niźli uzyskania szczerej odpowiedzi.
Siwe oko błysnęło jednak ciekawsko, pastuch wypuścił powietrze przez nos, przygryzł polik. I choć robił to niezwykle rzadko, tak tym razem zdecydował się na ten ruch – fajkę z największym namaszczeniem położył na ziemi, pozwolił drewnu być utulonym przez ostre źdźbła trawy – te same źdźbła, w których jeszcze kilka chwil temu plątały się szlachetne, nieskalane nigdy pracą palce, przez co też tak łatwo się na nich zacinały. Bo skóra ich była miękka i delikatna, pozbawiona jakichkolwiek nagniotków, pęcherzy, obtarć.
Chryzant nie pamiętał, czy kiedykolwiek jego własne zbliżyły się swym wizerunkiem do tej perfekcji. Ale nie przejmował się tym zbytnio, bo widział w sobie inne perfekcje i inne ideały, nawet jeżeli o te już dawno przestał dbać. W gildii żadne wysoko urodzone panie nie potrzebowały, by skóra brzucha napięta była jedynie na mięśniach zdjętych prosto z kamiennej rzeźby, nie obchodziło wysoko urodzonych panów, czy nadgarstki pastucha mają dwie blizny czy pięć. Wystarczyło być i ewentualnie cieszyć się, gdy cudze rozmarzone oko chłonęło linie ciała z nieskrywaną nawet gorliwością.
Palce, które przed chwilą ściskały drewno, teraz niespiesznie, odrobinę nieśmiało, skierowały się ku Leonardowej szyi. Długiej, pięknej i smukłej szyi, szyi idealnej, pod którą znajdowała się jeszcze wysoko zapięta koszula. Kciuk blondyna zahaczył o ten jeden, nieszczęsny guzik, palec wskazujący poruszył materiałem. Szlachetny panicz mógł w końcu odetchnąć pełną piersią, jak to powinno się robić, gdy leżało się pod strzelistym drzewem i obserwowało się owce. Chryzant uśmiechnął się, a siwe oczy nie opuszczały tych drugich, srebrnych.
— Tak lepiej — zauważył pastuch, palcem wskazał na kołnierz własnej koszuli, rozpiętej zdecydowaniej, odważniej. Ale dłoń daleko nie uciekła, pragnąc być w pobliżu szlachetnej skóry. — Jak już wychodzisz z konwencji, to rób to w całości, nie? Polecam. Dopóki tego nie zrobisz — westchnął cicho, wziął głębszy oddech niby dla podkreślenia własnych słów — to w sumie nie wiesz, jak się oddycha. 
[ oh well ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz