wtorek, 9 marca 2021

Od Pana Sokolnika cd Antaresa

𓅪

Od ośmiu minut słońce łypało na mnie złotym wzrokiem znad horyzontu. Senne dość jeszcze spojrzenie, leniwie łaskotało moje lico. Powoli, jak najdoskonalsza kochanka, wspinała się suchymi ustami od żuchwy, aż do skroni. Zahaczając o kość policzkową, oślepiła mnie swoją wspaniałością, bym musiał aż podnieść prawą dłoń i trzymając ją na długość całego ramienia, odcinać się od słońca, które powoli zaczynało denerwować mnie swoją prezencją.
Kochałem ją bowiem (słońce, kochankę), ta jednak zdawała się oczekiwać ode mnie zbyt wiele (ciągłej mojej odpowiedzi), gdy ja pragnąłem jedynie subtelnie, niczym księżyc, niknąć w jej blasku. Pławić się w jej pięknie i grzać w promieniach słońca.
Wciąż było chłodno, zmarznięte liście i trawy chrupały pysznie pod butami, gdy spacerowałem przez gąszcz. Gdzieś w górze usłyszeć można było trzepot papuzich skrzydeł, gdy puszczony swobodnie Ignaś kołował szerokim łukiem nad moją głową. Okazjonalnie skrzeczał, gwizdał, czasem nawet nucił jedną z melodii zasłyszanych na trasach pokonywanych wspólnie z grupami trubadurów.
Papuga, kakadu, jak zwał, tak zwał, należała do stworzeń bezpośrednio z muzyką związanych. A przynajmniej bardziej niż ja sam, który trudności miał ze zrozumieniem złożoności linii melodycznych. Nawet tych najprostszych, rzędu mrugaj mrugaj, gwiazdko ma, czy kołysanek erishijskich. Wszelkie jednak moje braki w edukacji muzycznej, zwinnie nadrabiane zostawały przez towarzysza, który przy każdej okazji, szukając muzyki, zaczynał rytmicznie poruszać papuzią główką, strosząc przy tym bieluchne piórka.
Ułożyłem złożone palce przy języku, nabrałem powietrza w przesiąknięte mroźnym powietrzem płuca i gwizdnąłem głośno; Ignaś usadowił się wygodnie na moim barku jeszcze zanim zdążyłem urwać swój wydech. Obruszył się kilkukrotnie, wydał z siebie dźwięki przypominające ludzkie “brr”, a nawet zaszczękał dziobem.
— Zimno! Zi-imno! — powtarzał długo, aż w końcu nie musnąłem palcem zakrzywionego dzioba i nie wpuściłem cudaka pod wykończone futrem poły parki. Wystająca spod grubego materiału główka wtulała się intensywnie w moją pierś, gdy zacząłem wracać w stronę gildii.
Niełatwo było mi odrzucić w kąt pokoju skrzętnie zawinięty namiot, a kij, służący mi do tej pory za tobołek ustawić tuż za drzwiami do pokoju, gdy nigdzie indziej nie dane było mi znaleźć dogodnego dla niego miejsca, a wyrzucać go nie miałem zwyczajnie serca. Łóżko, chociaż średniej miękkości i z pysznie puszystą poduszką, oraz ciężką, przyjemną w dotyku narzutą, było dla mnie niezwykle niewygodne, zbyt duszne, ciepłe, mrowiące w nosie od kurzu. Tęskniłem za możliwością wyciągnięcia dłoni i natknięcia się na skroploną na źdźbłach rosę. Za śpiewem bogatki, który budził mnie o porach nieludzkich. Za herbatą parzoną, w trakcie przyglądania się, jak słońce wschodzi i zachodzi. Spędzając tak kilka lat, pozwoliłem, by rytm ten wsiąkł głęboko w moją skórę. Uwięził mnie, jako niewolnika rutyny, którą sam sobie narzuciłem.
Zamyśliłem się i nie było to dobre, bo ptak zdołał coś, a raczej kogoś zauważyć i wyrwać się z moich objęć, nie zwracając uwagi na trzaskające dookoła zimno. Lecąc na złamanie karku, wygwizdywał pod nosem piękne wiązanki niecenzuralnych słów, które wymykały mu się przy każdej okazji ekscytacji i nim zdołałem go odwołać (choć wciąż wątpię, by cokolwiek to dało), zdążył przysiąść na głowie jegomościa, mierzwiąc szarawą fryzurę. Gwizdnąłem raz, drugi, lekkim truchtem zbliżając się ku miejscu zbrodni. Nie reagował, skakał radośnie po mężczyźnie, jakby przynajmniej ogłuchł, jakbym wcale nie istniał. Dopiero przywołanie go słownie, po imieniu, podziałało. Jakbym przynajmniej go zaklął, stworzenie wróciło się w tym samym momencie, ponownie obierając sobie za cel moje lewe ramię. Pokręciłem na niego głową, zrugałem pod nosem; Ignaś resztkami swojego uroku starał się mi przymilić, wyginając, niby gimnastyk trudniący się w cyrku, a za chwilę kołysząc się z boku na bok, nogami przypominając ruchy wykonywane przy kankanie.
— Przepraszam za niego — szepnąłem w kierunku nieznajomego, w duchu szepcząc mantry o litość nad moją duszą, bym przypadkiem nie narobił sobie wrogów, zanim jeszcze zdołałem dobrze przysiąść w okolicy.

𓅪
Bry przyszliśmy wybawić pana od tabelki "oczekujący"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz