środa, 10 marca 2021

Od Mattii - Tranquillitas ante tempestatem

Mattia odetchnął z ulgą, mogąc w końcu zmienić wysokie buty do jazdy konnej na dużo lżejsze i przewiewniejsze sandały. Bryczesy zastąpił luźnymi spodniami z barwionego lnu, płaszcz wylądował na oparciu krzesła, podobnie jak rękawiczki z miękkiej skóry. Astrolog zmienił dla porządku koszulę - chciał pozostawić już na dobre za sobą towarzyszący mu wszędzie pył drogi.
Dotarli w końcu do Almery, gdzie ponoć według informacji Mistrza miały znajdować się odłamki artefaktu zwanego Zwierciadłem Asaima. Cervan postanowił na razie nie zdradzać zbyt wielu szczegółów zapowiadając, że wszystkie informacje przekaże gildyjczykom następnego dnia, teraz zaś polecił im, by wypoczęli po podróży i zaznajomili się nieco z miastem. Nikt jeszcze nie przeczuwał, co czeka ich w tym mieście i może tylko Isidoro wiedział, jak szybko skończy się im czas błogiego odpoczynku i ładnej pogody.
Podróż była rzecz jasna męcząca - długie godziny spędzone w siodle, do tego noclegi pod chmurką lub w przydrożnej karczmie - wszyscy tęsknili już nieco do momentu, gdy będzie można na dobre rozpakować torby i plecaki, i wyciągnąć się na łóżku, które można nazwać własnym, chociaż na te parę tygodni. Czego najbardziej brakowało Matti była jednak... zwykła rozrywka. Choć nie dało się odmówić piękna mijanym po drodze krajobrazom, wciąż przewijajace się na horyzoncie drzewa i pola uprawne stały się monotonne już trzeciego dnia i teraz astrolog nie marzył o niczym innym, jak tylko o zmianie otoczenia.
— Gotowy? — zapytał brata.
Isidoro skończył już rozkładać swoje rzeczy w pokoju, przepakował też torbę - zniknęło z niej wahadełko i karty tarota, zastąpione przez cienki koc i ręczniki. Almera słynęła w końcu z pięknych plaż, żal byłoby więc nie skorzystać z ich uroku.
— Mamy jakieś konkretne plany?
— Poza wypoczynkiem? Żadnych — odparł zgodnie z prawdą Mattia.


Nowy Świat, nowsza i lepiej utrzymana dzielnica Almery, powitał ich równym, lśniącym brukiem, jasnymi elewacjami i przestronnymi ulicami, na które wylewały się stoliki licznych kawiarni i restauracji. Ludzie spacerowali niespiesznie, na pierwszy rzut oka widać było, że to niemal sami turyści. Na dodatek dobrze sytuowani turyści, którzy codziennie wychodzili na miasto z zasobnym portfelem i bez planu, wracali zaś bogatsi o pamiątki i miłe wspomnienia.
Mattia przysłonił dłonią oczy - nic nie chroniło tu przed słońcem, którego gorące promienie wypełniały powietrze miękkim, pozłocistym blaskiem. Bliskość morza sprawiała, że można było liczyć na pojawiający się od czasu do czasu rzeźwy powiew niosący ze sobą charakterystyczny, morski zapach i krzyk mew. Dzięki temu panujący wokół upał nie wydawał się tak dominujący i łatwo było zlekceważyć moc słonecznego blasku. Przyjemnie było wygrzać się w jego zapraszajacym cieple, Mattia wiedział jednak, czym dla dwójki wychowanych pośród śniegów astrologów może skończyć się takie niefrasobliwe opalanie. Turystyczna Almera była przygotowana na nieprzygotowanych, toteż już po chwili Mattia i Isidoro odbierali od przydrożnego handlarza swój pierwszy zakup - kapelusze.
Na Xaviera trafili przypadkiem.
Bracia błądzili po mieście, rozmawiając o wszystkim i o niczym, zaglądając w przeszklone witryny sklepów, przysiadając po drodze na ławkach albo obmurowaniu fontann. Stopniowo kierowali się w stronę plaż i morza, bard zaś postanowił widać uczynić to samo - i właśnie pochylał się nad asortymentem jakiegoś straganu. Mattia nie od razu go poznał bez tego nieodłącznego kapelusza z wielkim, strusim piórem, i ciemnego płaszcza. Xavier ubrał się nie mniej szykownie, niż zazwyczaj - cienka i luźna, śnieżnobiała koszula stapiała się nieco z równie jasną skórą i włosami mężczyzny, tylko uwydatniając bardziej jego charakterystyczny makijaż i lśniącą w promieniach letniego słońca złotą biżuterię. Bard zmienił skórzany pas z klamrą, na fantazyjną, purpurową chustę ze złotymi frędzlami, którą opasał wąskie biodra. Przypominał w tym stroju młodego herszta piratów - ściganego pośród siedmiu mórz pogromcę królewskiej marynarki i niewieścich serc.
Xavier przesypał w dłoni pęczek tanich naszyjników z muszli, posłał handlarce uśmiech, po którym nie mogła czuć się urażona brakiem zakupu choć jednego, i skierował swoje kroki dalej, niemal wpadając na Isidoro.
— Tam dalej jest stragan, na którym mają naszyjniki z koralowca — powiedział młodszy astrolog, jak zwykle darując sobie jakikolwiek wstęp do konwersacji. — Ale myślę, że najlepiej będzie, jeśli kupisz kapelusz.
Xavier na moment zaniemówił, zaskoczenie nagłym spotkaniem odmalowało się na jego twarzy. Zaraz jednak jego wzrok prześlizgnął się po otoczonym cienką lamówką, idealnie okrągłym rondzie słomkowego kapelusza Mattii, przeskoczył na gładko zaprasowaną, granatową kokardkę zakończoną jaskółczym ogonem, która zdobiła tok kapelusza Isidoro. Bard uśmiechnął się czarująco, maskując swój pogląd na perspektywę noszenia tak grzecznie symetrycznego i boleśnie zwyczajnego nakrycia głowy.
— Dziękuję za radę, obiecuję ją rozważyć. — odparł, markując dłonią teatralne dotknięcie ronda kapelusza. — Jakieś plany na dzisiejszy piękny i słoneczny dzień?
— Jak na razie zmierzamy na plażę. Ale chcieliśmy też zobaczyć, jak się mają restauracje przy nabrzeżu - sądzę, że owoce morza na kolację to dobry pomysł.
Xavier zmrużył oczy, skinął głową.
— Plaża i restauracje. To dobry pomysł. Zapamiętam i może zobaczymy się jeszcze wieczorem. — Wzruszył lekko ramionami, jego wzrok powędrował gdzieś dalej. — Chyba widzę te koralowce, toteż jeśli pozwolicie...
I tak, Xavier zniknął im z oczu tak szybko, jak się pojawił.
— Myślisz, że kupi ten kapelusz? — zapytał Mattia, odprowadzając barda wzrokiem.
— Nie kupi. Ale to nie będzie zły obrót spraw.
Starszy astrolog pokiwał tylko głową. Isidoro bywał enigmatyczny w swoich przewidywaniach, ale jeśli mówił, że los nie przyniesie niczego złego, to raczej nie trzeba było się o nic martwić. Przynajmniej nie nadmiernie.
— Wiesz, zjadłbym coś. Ale nie takiego konkretnego, jest za gorąco...
— Coś słodkiego?
— I zimnego — dodał Mattia z uśmiechem. — Chyba mijaliśmy po drodze kawiarnię...


Isidoro przesunął końcem łyżeczki po gałce lodów, sorbet zawinął się w truskawkową różę. Astrolog popatrzył na swoje dzieło, zebrał jeszcze nieco bitej śmietany. Naprzeciwko niego Mattia właśnie kończył crème brûlée, ale Isidoro czuł, że to chyba nie będzie koniec ich siedzenia w kawiarni - karta deserów była tu bogata, a zamiłowanie do słodyczy stanowiło cechę wspólną obu braci.
Isidoro w zamyśleniu wyjrzał przez otwarte na oścież okno, jego wzrok przesunął się po spacerowiczach, na moment zawiesił na jakiejś kobiecie. Łyżka Isidoro zamarła w powietrzu, astrolog wpatrzył się w długi warkocz kasztanowych włosów. Nie umknęło to jego bratu.
— Napisałeś, że wybierasz się do Almery?
Isidoro drgnął, oblał się rumieńcem.
— Tak, oczywiście. Ale nie sądzę, by Ada przysłała jakikolwiek list w czasie, gdy tu będziemy.
— Coś się stało? — Głos Mattii zdradzał troskę i zaniepokojenie.
— Nie, nic złego się nie stało. Po prostu przed wyjazdem przesłałem jej do konsultacji swoją pracę o zastosowaniu samopodobieństwa fraktali do wyjaśnienia wydarzeń rekurencyjnych w obrębie przeznaczenia danego rodu i sądzę, że będzie miała do niej wiele uwag.
Isidoro uśmiechnął się smutno, skupił z powrotem na swoim parfait. Mattia milczał, dał mu nieco czasu. Czuł, że to nie koniec przemyśleń. Młodszy astrolog wyłowił ostatni kawałek truskawki z dna kielicha.
— Chcę, żeby tu była. Moglibyśmy normalnie porozmawiać — wypalił w końcu.
Mattia uniósł brwi. „Chcę", nie „Chciałbym", „Miło by było", „Uradowałoby mnie to". Isidoro nie szafował takimi słowami, nie bez przyczyny.
— Myślałeś o tym, by pojechać do Toirie, gdy już wrócimy z Almery?
— Tak, już to zaplanowałem. Pojadę, ale... to mi nie pomaga. Perspektywa wyjazdu. Nie sprawia, że oczekiwanie staje się lżejsze.
— Nie widzieliście się już ponad rok...
— Rok, siedem miesięcy i dwadzieścia jeden dni — uściślił Isidoro.
Przez pewien czas bracia siedzieli w milczeniu, postronnej osobie trudno byłoby dociec, co też przekazały ich spojrzenia.
— Weźmy jeszcze tiramisu. Na spółkę?
Isidoro pokiwał głową, Mattia skinął na kelnerkę. Astrologowie wrócili do niezobowiązującego obserwowania spacerowiczów i luźnej rozmowy.


Isidoro niepewnie postawił bosą stopę w rozgrzanym słońcem piasku. Na jego zazwyczaj mało ekspresyjnej twarzy pojawił się nieśmiały uśmiech dziecka, któremu właśnie oficjalnie pozwolono na wygłupy. Astrolog postąpił jeszcze kilka kroków, jego uśmiech się poszerzył. Odwrócił się do Mattii.
— Łaskocze.
— I ciężko się idzie — dodał Mattia, kołysząc w ręku sandałami, ale w jego głosie nie było narzekania. Astrolog podniósł wzrok. — A więc tak to wygląda...
Przed nimi rozciągał się błękitny bezmiar oceanu, iskrzący w słońcu miriadem złotych refleksów. Fale mruczały łagodnie i usypiająco. Tylko co jakiś czas któraś okryła się pianą, prychnęła zaczepnie, drocząc się z brzegiem i bawiącymi się w płytkiej wodzie dziećmi. Mewy pokrzykiwały, podwójne łuki ich białych skrzydeł wyglądały jak subtelne muśnięcia pędzla na błękitnym tle nieboskłonu. Astrologowie pierwszy raz ujrzeli ocean, który do tej pory znali jedynie z opowieści babci Maristeli.
Mattia początkowo czuł się nieco skrępowany - turyści chodzili po plaży w strojach, w których on paradowałby co najwyżej po domu. Trudno było dojrzeć mężczyznę, który nadal miałby poprawnie zapiętą koszulę - większość chodziła rozpięta, albo zupełnie pozbyła się górnej części stroju. Nawet ci dojrzalsi panowie nie wahali się raczyć świata swymi wdziękami. Wśród pań panowała nieco większa różnorodność - te z nieco mniej zasobnym portfelem zadowalały się cienkimi, przechodzonymi sukienkami z mocno skróconym dołem i zawiniętymi rękawami. Takimi, których swoje już przeszły i nie było szkoda, jeśli wybrudzą się piaskiem lub spłowieją od słonej wody i słońca. Damy, które mogły pozwolić sobie na zakup większej liczby ubrań, prześcigały jedna drugą w coraz bardziej fikuśnych krojach i jaskrawych barwach owych krótkich, falbaniastych sukienek specjalnie na plażę.
Isidoro podszedł jeszcze parę kroków, wybrał miejsce i rozłożył koc. Wiatr zaraz zawinął róg, nasypał piasku na środek, ale astrolog się tym nie przejmował. Był zbyt podekscytowany pierwszym w swoim życiu pobytem na plaży.
— Pomóż mi z parasolem.
Almera była przygotowana na dowolne fanaberie turystów, toteż przy zejściu na plażę można było wypożyczyć gigantyczne, drewniane parasole plażowe. Mattia początkowo sceptycznie podchodził do konceptu, ale widząc popularność dziwnego sprzętu i ruch w wypożyczalni doszedł do wniosku, że nie będzie złym pomysłem zaryzykować zaopatrzenie się w takie cudo wakacyjnej techniki. Bracia przez chwilę biedzili się z zapięciem parasola, potem biedzili się z jego rozłożeniem, Mattia cudem uchylił się przed sprężynującym pałąkiem, a na końcu obaj biedzili się z zatknięciem urządzenia w ziemi. Jednak kiedy całe to biedzenie już się zakończyło, łagodny cień barwnego parasola okrywał ich koc, tworząc miłe i przyjemne miejsce do siedzenia, osłonięte zarówno przed żarem słonecznych promieni, jak i zakusami morskiego wiatru.
Mattia poprawił torby i ręczniki leżące na kocu tak, by służyły za poduszki, a następnie wyciągnął się obok Isidoro. Młodszy astrolog westchnął, ułożył skrzyżowane dłonie pod głową i utkwił wzrok w błękicie nieba, przysłoniętym częściowo parasolem, upstrzonym strzępami chmur i sylwetkami mew. Przez pewien czas obaj leżeli w milczeniu, Mattia poczuł, jak ogarnia go senność. Nagrzane słońcem powietrze otulało go niczym miękki koc, złocisty piasek zdawał się zapraszać, by kompletnie się w nim zapaść. Fale szemrały miarowo, w oddali słychać było urywki rozmów, jakieś śmiechy. Gdzieś bawiły się dzieci, gdzieś poszczekiwał pies. Z tyłu dobiegało go nawoływania handlarza sprzedającego plażowiczom jagodzianki.
Astrolog podążał coraz dalej w kierunku przepastnych Krain Snów, gdy jego podróż została brutalnie przerwana. Mattia drgnął, instynktownie sięgnął do źródła swego niepokoju i zdjął sobie z twarzy bezwładną rękę Isidoro. Jego brat spał w pozycji wyrzuconej na brzeg rozgwiazdy, Mattia zaś miał pecha umieszczając swoja głowę dokładnie tam, gdzie Isidoro zazwyczaj wyciągał rękę. Starszy astrolog westchnął, usiadł, popatrzył w stronę słońca. Było dużo niżej, jednak nie zrobiło się ani trochę chłodniej. Ciekawe, jak długo właściwie spali? Mattia niezobowiązująco prześlizgnął się wzrokiem po pozostałych turystach, w głowie zaświtała mu myśl.
Skoro byli już na plaży, powinni się wykąpać, prawda?
Żaden z nich nie umiał pływać, jednak może dało się policzyć moczenie stóp jako kąpiel w morzu... Mattia doszedł do wniosku, że tak. Astrolog poprawił się na kocu, zaczął zawijać nogawki spodni. Ruch obudził Isidoro. Młodszy z braci przetarł dłonią twarz, popatrzył średnio przytomnie na Mattię. Zamrugał, rozbudził się.
— Myślisz, że znajdziemy bursztyny? — zapytał, siadając i też zawijając nogawki.
— Nie wiem — odpowiedział, wstając. — Nie dowiemy się, dopóki nie poszukamy. Chodź!
Mattia ruszył wartkim krokiem w stronę wody, zwolnił jednak na samym brzegu, tam, gdzie fale wsiąkały już w piasek. Astrolog zrobił ostrożny krok, pod stopami miał twardą, chłodną od wody powierzchnię. Ocean zamruczał, fala cofnęła się i zakotłowała. W okamgnieniu cienka kurtyna wezbrała, zakrywając całe stopy Mattii spienionym bałwanem. Astrolog spiął się w sobie, zimny dreszcz przebiegł mu od pięt aż po czubek głowy. Parsknął śmiechem.
— Ale zimna! Chodź głębiej do wody! — zawołał do Isidoro.
Drugi astrolog też podążył, zamoczył nogi po same kolana. Przejrzysta woda tańczyła mu wokół łydek, rozmiękły piasek wlewał się między palce u stóp. Prąd wody to przyciągał go w stronę horyzontu, to odpychał znów do brzegu, łaskotał skórę wzburzoną pianą.
— Uhh, wodorost.
Mattia niefrasobliwie podniósł nogę ponad wodę, z kostki zwisał mu zielony warkocz alg. Astrolog sięgnął, próbując zdjąć go z nogi, fala przyboju prychnęła nieco głośniej. Mężczyzna zachwiał się, zamachał rękami w rozpaczliwej próbie zachowania równowagi, a potem runął prosto w wodę. Isidoro podszedł, wyciągnął dłoń, próbował pomóc bratu, sam jednak przegrał z kolejną falą i w efekcie obaj astrologowie leżeli na mieliźnie, prychając, śmiejąc się i nieudolnie gramoląc z powrotem w stronę brzegu. Mattia wstał, w ostatniej chwili złapał zjeżdżające mu z bioder spodnie, cudem tylko nie racząc świata widokiem zarezerwowanym wyłącznie dla alkowy. Przesiąknięty wodą materiał ciążył mu, lepił się do ciała, wysysał z niego słoneczne ciepło.
― To nie był taki dobry pomysł... Dobrze, że nie ma nikogo znajomego.
― Jeszcze ― dodał Isidoro, odgarniając z twarzy mokrą grzywkę, która przylepiła mu się do czoła.
Bracia wrócili na koc, zostawiajac za sobą plamy mokrego piasku. Mattia usiadł ciężko, mocował się chwilę z troczkami od spodni, by mocniej je ścisnąć, ale przemoczony sznurek niespecjalnie chciał współpracować. Mokra koszula nie ułatwiała sprawy, materiał zaraz zawinął mu się pod pachami. Mężczyzna zmarszczył lekko brwi. Cóż, w sumie byli na plaży, a z tego, jak paradowali tu pozostali wczasowicze Mattia wnioskował, że zasady dotyczące ubioru były raczej luźne. Biały materiał i tak kompletnie prześwitywał, astrolog więc zdjął koszulę przez głowę i zawiesił ją na pałąku parasola licząc na to, że dzięki temu szybciej wyschnie. Isidoro postąpił tak samo - włosy wplątały mu się w guzik od koszuli, ale w końcu i jego ubranie wylądowało rozwieszone na parasolu. Bracia siedzieli chwilę w milczeniu, kontemplując morze, a potem Isidoro się odezwał:
― Wiesz... nie zbudowaliśmy jeszcze zamku z piasku.
Mattia popatrzył na niego. Już miał powiedzieć, że chyba są już trochę za starzy na takie zabawy, ale zmienił zdanie. Miał jakieś wewnętrzne poczucie, że mieli pierwszą i ostatnią szansę na to, by spędzić tak beztroski czas w Almerze.
― To na co czekamy?
Żaden z nich nigdy wcześniej nie budował zamku z piasku, toteż dzieło obu astrologów przypominało bardziej bezkształtny kopiec otoczony niezbyt równym i głębokim dołkiem, jednak ile się przy tym bawili, to już było ich. Piasek wchodził im za paznokcie, przylepiał się do wilgotnych spodni i właził we włosy. Gdy Mattia skończył coś, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za wieżę i próbował dokończyć mury, piasek wysechł już na tyle, że połowa konstrukcji runęła do fosy.
― Nie sprawdzilibyśmy się jako budowniczowie twierdz ― westchnął Isidoro, patrząc z powątpiewaniem na ich wspólne "dzieło".
— Na szczęście nikt od nas tego nie wymaga.
Mattia przeciągnął się, przeczesał palcami w połowie wysuszone włosy, próbując wytrzepać z nich piasek, osiągnął jednak efekt odwrotny do zamierzonego. Słońce zniżyło się już nad samą powierzchnię oceanu, jego światło złagodniało, przyjęło spokojną, brzoskwiniową barwę. Astrolog utkwił wzrok w postaci idącej brzegiem morza.
Nicolas wyzbył się swojej zwyczajowej kamizelki, której kawałek wystawał właśnie z przerzuconej przez ramię torby. Wynalazca zawinął rękawy koszuli i nogawki spodni, łyskał bladymi łydkami, brodząc w płytkiej, przybrzeżnej mieliźnie. Wzrok miał utkwiony pośród omywających mu stopy fal i co chwilę pochylał się, by sięgnąć po jakiś drobiazg w piasku. Mattia pomachał mu, mężczyzna nie od razu zwrócił na niego uwagę, pogrążony całkowicie w swoim świecie. W pewnym momencie jednak wyprostował się, rozejrzał zupełnie tak, jakby czegoś szukał, zawiesił wzrok na dwójce astrologów suszących się pod parasolem.
— Szukałeś bursztynów? — zagadnął Mattia, gdy Nicolas przebył już wąski pas plaży odgradzającej koc od morza.
— Nie, przy tej pogodzie trudno o bursztyny, musiałby przyjść sztorm. Zebrałem nieco muszli. Większość jest zwyczajna, chociaż może ta jedna... — Nicolas wyciągnął z torby pojedynczą konchę o łagodnej, różanej barwie, udekorowaną wzdłuż krawędzi szpalerem fantazyjnych kolców.
Isidoro wyciągnął głowę, zainteresował się konchą i chciał chyba coś powiedzieć. Nie zdążył, zbliżający się tętent kopyt odwrócił uwagę wszystkich od muszli.
Mattia miał wrażenie, że po konnej podróży z Tirie każdy będzie miał już dość jazdy wierzchem, najwyraźniej jednak Cahir miał inny pogląd. Mężczyzna galopował na oklep na Al-Fali, kara klacz mknęła niczym błyskawica po tym wąskim pasku omywanego falami piasku, co chwilę wzbijając bryzgi słonej wody. Szpieg pochylał się nad końską szyją, krople słonej wody skapywały z mokrych włosów i grzywy przy każdym wyciągniętym kroku Fali. Mężczyzna wpasował się w plażowe konwenanse - ochlapaną wodą koszulę ściągnął i niezobowiązująco przewiązał sobie w pasie, by nie przeszkadzała, buty trzymał w garści, zaś spodnie zawinął po same kolana. Cahir dostrzegł siedzącą pod parasolem trójkę, wstrzymał Falę do spokojnego stępa i skręcił w ich kierunku. Koń prychnął, rzucił łbem, oprotestowując konieczność przedzierania się przez miękki i suchy piach. Mattia przysłonił dłonią oczy, Cahir jechał wprost na tle zachodzącego słońca, blizna na jego przedramieniu zalśniła niepokojącym, karmazynowym refleksem.
— Widzę, że profesjonalnie — mruknął szpieg, wskazując na wbity w piasek parasol. Zeskoczył z grzbietu Fali, skinął Nicolasowi głową, posłał mu uśmiech.
— Trochę nie byliśmy przekonani do tego z Isidoro, ale parasol zdał egzamin. Nie przegrzaliśmy się i nie spiekliśmy zanadto. Teraz trzeba go będzie tylko poskładać...
Mattia sięgnął po swoją koszulę, materiał zdążył już wyschnąć. Założył ubranie, podobnie postąpił też Isidoro. Astrologowie otaksowali wzrokiem parasol, który co prawda dzielnie chronił ich przed słońcem, ale rozłożenie go okazało się co najmniej problematyczne.
— Tu powinna być taka zapadka...
— Może ja pomogę? — zaoferował się Nicolas, który już od pewnego czasu z zaciekawieniem obserwował sprytnie złączone deseczki i sprężyny tworzące główny mechanizm parasola.
Mechanizm ten poddał się bardzo szybko dłoniom wynalazcy, tym razem mężczyźni nie musieli się biedzić. Wspólnymi siłami poskładali sprzęt, zaraz też obaj astrologowie zwinęli koc, schowali ręczniki. Zaczynało robić się ciemno.
— Co byście powiedzieli na wspólną kolację? — zaproponował Mattia, poprawiając parasol na ramieniu. — Widzieliśmy całkiem dobrą restaurację koło molo, może będą jeszcze jakieś wolne stoliki?
Rzucony niezobowiązująco pomysł przypadł do gustu pozostałym i zaraz mężczyźni skierowali się w odpowiednią stronę. Mattia z Isidoro oddali parasol, Cahir i Nicolas czekali na nich, otrzepując nogi z piasku i probujac założyć buty. Skierowali się w stronę molo, płynąc razem z barwnym prądem innych powracających z plaży wczasowiczów.
— Poprosimy stolik dla czterech osób — zaczął Mattia, gdy kelner powitał ich na progu restauracji.
— Dla pięciu, jeśli można.
Xavier pojawił się znienacka, wychynął z wieczornej szarówki. Isidoro zwrócił uwagę na dodatkowy, czerwony element, zdobiący postać barda - naszyjnik z fantazyjnym odłamkiem koralowca, który kołysał się nisko na piersi, wpadajac co jakiś czas za fałd rozpiętej niemal do pasa koszuli.
Nikt nie zaprotestował, kelner zaraz znalazł ustronny stolik na patio, przycupnięty w rogu, z widokiem na morze. Mężczyźni usiedli, przez pewien czas obserwowali ostatnie błyski zmierzchajacego słońca, rozlewającego karmazynowe światło na tafli oceanu, obraz ten trwał jednak krótko. Ustąpił zaraz miejsca czerni nocy i chłodnej, księżycowej poświacie. Widok oceanu zaraz jednak zniknął im sprzed oczu - kelnerzy systematycznie obchodzili teren restauracji, zapalając rozmieszczone tu i tam łuczywa, rozganiając nocne ciemności.
Ich kelner wrócił. Krótką chwilę zajęła dyskusja nad jedzeniem, nieco dłuższą nad winem. W końcu mężczyzna w liberii skłonił się z uśmiechem, odszedł. Gdy wrócił z pękatą karafką, Xavier kończył już pierwszą opowieść o tym, co zabawnego wydarzyło mu się na targu. Wino rozlano do kieliszków, bard wzniósł toast.
— Oby ta pogoda dopisywała nam przez cały pobyt!
— Nie dopisze. — Głos Isidoro utonąl w ogólnnym gwarze, tylko Mattia z lekkim niepokojem zwrócil głowę w stronę brata, ale postanowił nie ciągnąć tematu. Kiedy indziej o tym pomówią.
Astrolog wrócił do powolnego sączenia wina, przysłuchiwał się rozmowie Cahira i Xaviera. Na twarzy błąkał mu się rozleniwiony uśmiech. A więc osławiony rumak Xaviera nazywał się Bębenek, i żadne słowa szpiega nie potrafiły przekonać barda, że w czymkolwiek ustępuje Al-Fali. Nicolas wodził wzrokiem między rozmówcami i jakimś trzecim punktem w przestrzeni - może zgłodniał bardziej, niż to przyznał i wypatrywał powracającego z kuchni kelnera?
Mężczyźni nie czekali długo. "Specjalność Almery" w postaci wyboru owoców morza zacumowała właśnie na stole, holowana przez dwóch kelnerów.
— Smacznego! — życzył im jeden z nich, Mattia skinął mu głową w podziękowaniu i zwrócił swą uwagę ku drewnianej paterze.
Czego tam nie było - smażone i pieczone ryby złociły się w blasku łuczywa, delikatne, blade kalmary wyróżniały się skośnymi, przypieczonymi nacięciami z których sączyła się aromatyczna oliwa. Nie zabrakło i charakterystycznych, haczykowatych kształtów krewetek, całość wieńczył zaś trzcinowy koszyk pełen muli i dodatkowa patera z sosami. Kelner doniósł też zaraz koszyk na odpadki, kilka ściereczek do rąk, fikuśne sztućce i małe miseczki z wodą, w których pływały plastry cytryny. Może Mattii się przywidziało, a może w zazwyczaj chłodnym i spokojnym wzroku Cahira dostrzegł cień paniki na widok dodatkowych utensyliów.
— Wygląda wyśmienicie — skomentował astrolog.
Isidoro nie czekał, ściągnął na talerz kalmara. Reszta nie pozostała w tyle, początkowo przytłaczająca góra jedzenia zaraz zaczęła znikać, pusty wcześniej koszyk powoli zbierał kawałki rybiego kręgosłupa, połamane pancerzyki i puste skorupki.
— Nie smakują ci krewetki? — zapytał nagle Xavier, zwracając się do Cahira. Szpieg metodycznie wybierał sobei jedynie ryby, brzeg talerza wieńczył mu szpaler drobnych ości.
— Potem wezmę.
Xavier nie dał się zbyć, na jego twarzy wykwitł nie do końca przyjazny uśmiech.
— Potem już nie będzie.
Cahir nie zdążył zaprotestować. Bard bez pardonu wrzucił mu na talerz trzy różowo-pomarańczowe, błyszczące od oliwy i przypraw skorupiaki. Wyglądały jak stworzenia z innego wymiaru, ze swoimi segmentowanymi nogami, wygiętymi tułowiami i ślepiami jak czarne guziki.
— Wspaniale, dziękuję. — Głos Cahira nie pasował do wypowiedzianych słów.
— Właściwie, może i ja bym się jeszcze jedną poczęstował — Mattia przytomnie wziął sobie ostatnią pozostałą jeszcze krewetkę. Poczuł, jak wzrok Cahira momentalnie ogniskuje się na jego dłoniach, gdy metodycznie radził sobie z półprzejrzystym pancerzykiem.
Fortel się nie udał, Xavier zaraz stracił zainteresowanie szpiegiem i zwrócił się do Nicolasa. Wynalazca drgnął lekko, zaskoczony pytaniem.
— Nie, niczego nie kupowałem. Większość czasu spędziłem jednak na plaży. Pomyślałem, że dobrze mi będzie rozprostować nieco nogi po podróży, więc spacerowałem trochę po mieście, szczególnie po samym porcie. — Nicolas przechylił głowę, jakby w zamyśleniu, podparł podbródek dłonią. — Jak na typowo turystyczną i wczasową miejscowość, Almera ma bardzo rozbudowany port.
Rozmowa przeszła płynnie na temat statków i ich pochodzenia, mężczyźni zaraz zajęli się roztrząsaniem, skąd pochodzą przeróżne towary, które dało się dostać w Almerze, a na pewno nie pochodziły stąd. A trochę ich jednak było, bo choć samo miasto miało mnóstwo do zaoferowania, od bogactwa morza, poprzez wody lecznicze, aż po osławione wino z Bottiglierii, to jednak zawsze (szczególnie wśród zamożnych) znalazł się ktoś, komu jeszcze czegoś brakowało i coś było nie w smak.
Tematy się zmieniały, słowo nie padło jednak na temat Zwierciadła. Nurt konwersacji cichcem i niepostrzeżenie omijał sprawę czekajacego ich wkrótce zadania, jakby mężczyźni bez słów doszli do porozumienia, by ten czas w całości poświęcić jedynie leniwej rozrywce.


Wieczór robił się już późny, część stolików opustoszała i nie zajmowali ich nowi klienci. Patera również opustoszała, karafka wina świeciła dnem. Mattia skinął na kelnera, by ten podliczył już rachunek, a siedzący przy stole mężczyźni sięgnęli do sakiewek. Mattia zmarszczył brwi, przebiegając palcami wśród monet.
— Ach, chyba mam mały problem — westchnął.
— Nie starczy ci pieniędzy? — zapytał Cahir, z powrotem ściągając troczki swojej sakiewki.
Na twarzy Nicolasa odmalowała się troska.
— Może gdybyśmy się złożyli... — zaproponował. Nie zwrócił uwagi na to, jak nagle stężały rysy twarzy Xaviera.
— Nie, nie. Nie o to chodzi — Mattia uspokoił ich gestem dłoni. — Po prostu nie mam już drobnych, zostały mi same duże nominały. Specjalnie wymieniałem na podróż.
Astrolog wyciągnął z sakiewki monetę - grubą, wykonaną ze skutych naprzemiennie srebrnych i złotych okręgów. Nominał, którego nikt nie nosił przy sobie, którym obracali kupcy i szlachcice przy poważnych transakcjach handlowych. Pięćset koron. Po rozmienieniu - pękata i ciężka sakiewka.
— Jeśli nie mielibyście nic przeciwko, zapłaciłbym za nas wszystkich i rozliczymy się przy okazji.
— Doskonały plan. Niech w takim razie będzie między nami taka dżentelmeńska umowa. — Xavier od razu podchwycił pomysł. — Nasze ścieżki jeszcze wiele razy przetną się w Almerze, będzie mnóstwo okazji. — Dorzucił jeszcze, jakby od niechcenia.
Isidoro zerknął na barda, uśmiechnął się pod nosem. Drugi astrolog praktycznie nie odezwał się przez cały czas ich pobytu w restauracji, ale Mattia doskonale wiedział, że Isidoro to nie przeszkadzało. Jego brat czerpał dużo radości po prostu z przebywania z innymi, bardzo konkretne interakcje nie były mu nawet potrzebne i nie czuł się wykluczony, jeśli nie wypowiadał się w dyskusji.
Droga powrotna do burs dłużyła im się. Może dlatego, że okrywajace miasto ciemności zmieniły je nie do poznania i mężczyźni zwyczajnie pobłądzili wśród krętych uliczek nieznanej sobie jeszcze, biedniejszej dzielnicy Almery.
— Podobało ci się dzisiaj? — zapytał Mattia, gdy po całym dniu wrażeń szykowali się już z Isidoro do snu.
— To był ciepły i słoneczny dzień — podsumował jego brat. Mattia nie odzywał się, dał Isidoro czas, by dokończył wypowiedź. — W więcej niż tylko jednym wymiarze. Będziemy tego wkrótce potrzebować. Ciepła i słońca.
Mattia uniósł brwi.
— Wkrótce? To znaczy, kiedy?
— Kiedy przyjdą burze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz