środa, 10 marca 2021

Od Pana Sokolnika cd Lei

𓅪

Gdy ściągałem z siebie ciężką, grubą, skórzaną rękawicę i odwieszałem pęta, Ignaś kończył właśnie domniemane próby napicia się ze specjalnie wystawionej dla niego miseczki. Próby, szczerze bowiem wątpiłem, by to chaotyczne rozbryzgiwanie wody we wszystkie kierunki miało jakiś wyższy cel, poza zabawą i wyduszeniem ze mnie ciężkiego westchnięcia. Kakadu nie wyglądało na przejęte moją reakcją, a raczej jej brakiem, co jeszcze kilka lat temu było nie do pomyślenia. Bo jak to? Pan? Nie chce nawet na mnie spojrzeć, nawet na mnie nie nahuka? Nie ścignie, nie machnie ręką, nie bąknie pod nosem mojego imienia? Tak się starałem! Tak chciałem, by zrobił cokolwiek (a najbardziej, by razem ze mną dołączył do radosnego pluskania, nawet jeśli dziobnę go w chwili, gdy tylko zbliży swoją dłoń do mojej wody. Mojej wody!).
Czasem pozwalałem sobie pomyśleć, rozważyć ewentualny wygląd poprzednich właścicieli Ignasia. Nie wizualnie, oczywiście, a prędzej ich zachowania, którymi papuga zdołała przesiąknąć. Nie cierpiałem tych inwazyjnych myśli, które pojawiały się nagle i które trzymały się mnie zdecydowanie zbyt mocno; budzone z każdym złym słowem wymykającym się z ptasiego dzioba, każdą płochliwą reakcją, każdą agresywną odpowiedzią na moje ruchy. Ignaś nie był papugą łatwą i wciąż, po latach treningów, prób i zacieśniania naszej relacji, czasem czułem, jakbym wcale go nie znał. Nie miał żadnego wpływu na jego działania. Nie potrafił wyprowadzić go na prostą i pomóc przemóc zakorzeniony głęboko strach.
I chyba nigdy mi się to nie uda. Bruzda pozostawiona na tym ptasim móżdżku, odruchy uwarunkowane latami (dokładnego wieku Ignasia nigdy nie poznałem, powiedziane mi jednak zostało, że z pewnością jest ich naście; a przynajmniej tyle zrozumiałem ze zdawkowo dukanego wywodu pijanego właściciela) złego traktowania, była zbyt głęboka. I bynajmniej nie miałem mu tego za złe. Co zawiniła biedna papuga, że nie dość, że hodowana w niewoli, to jeszcze pod ręką tyranów, nie właścicieli. Bo uznali, że ptak to łatwy, a do tego pomylili go z gołębiem, wciąż nie było to dla mnie jasne, jakim prawem. Otrzepałem dłonie, gdy wszystko było już na swoim miejscu i spojrzałem na powód mojego zaniepokojenia. Sprawcę prawie wszystkich moich doczesnych problemów i przygód w karczmach. Stworzenie o jęzorze zdecydowanie zbyt długim i intelekcie, który na mienie ptasiego nie zasługiwało. Pokręciłem głową, może nawet zachłysnąłem się cichym śmiechem, gdy ptak kręcił głową kółka, bujając się rytmicznie na krawędzi misy, która służyła mu za prywatną balię, w trakcie mojego trenowania jednego z mniej posłusznych sokołów.
— Przecież wiesz, że na dworze jest zimno. Rozchorujesz się — mruknąłem.
Obskoczył miskę, zatrzepotał skrzydłami, a gdy tylko wystawiłem w jego kierunku dwa palce, potarł o nie białym łbem, łasząc się niby kot. W końcu wiedział, że i tak ma zapewniony transport pod połami mojego ciężkiego, grubego płaszcza wykończonego futrem, nie musiał przejmować się tak przyziemnymi sprawami, jak trzeszczący zimą mróz, to było już jedynie moje zmartwienie.
Odchyliłem więc materiał i zanim zdążyłem dobrze odsłonić wełniany sweter, który miałem pod spodem, zasłonięty został już przez białą kupę piór, tarmoszących się tak, by było im najwygodniej, strosząc się przy tym niemiłosiernie. Pan wygodnicki zawsze spędzał dobre kilka minut, zanim znalazł sobie dogodną pozycję, w której miał odbyć dalszą wędrówkę przez zaspy. Nie mogła być zbyt wysoko na piersi, bo wystawała mu wtedy głowa. Będąc z kolei za nisko, zsuwał mi spodnie, tym samym ponownie narażając się na chłód, gdy musiałem je poprawiać. Wycieczkę kontynuowałem więc już jako „brzuchaty”, raz na jakiś czas pozwalając sobie podtrzymać dłonią domniemany „brzuch”, gdy obaj zaczynaliśmy się męczyć wybraną przez Ignasia pozycją.
Śnieg trzeszczał pod nogami i błyszczał tak intensywnie, bym musiał mrużyć oczy, żeby nie oślepnąć od wszechogarniającej jasności. Zima, jak każda pora roku, była wyjątkowo piękną, jednak w przeciwieństwie do sióstr, niezwykle rygorystyczną. Nie cierpiała sprzeciwu, nie znosiła zbędnych wykroczeń poza wyznaczone przez nią ograniczenia. Groziła lodową strzałą wymierzoną prosto w nieodpowiedzialne serce, które zapragnęło zbyt wielu. Podróży, przygód, kroków wykonanych w kierunku zmarzniętej do kości puszczy.
Ślepnąłem od bieli, ostre pocałunki składane na moich polikach szczypały niemiłosiernie, a palce, chociaż schowane w grubych rękawicach, dawały o sobie się we znaki. Byłem zmarzluchem, to fakt i jako zmarzluch ten nie mogłem się doczekać, aż nareszcie schowam się w rogu sali głównej z płaską filiżanką herbaty, rozgrzewając palce, godząc się na to całkiem nieprzyjemne mrowienie, które jednak było dobrą oznaką.
I możliwe, że ślepłbym trochę dłużej, gdyby nie ciemniejszy punkt w białym krajobrazie. Człowiek. Dziewczyna, konkretniej, a włosy miała prawie tak czerwone, jak koraliki uwieszone na mojej szyi. Możliwe, że minąłbym ją bez słowa, albo bez słowa podążyłbym przed czy za nią, bo wywnioskowałem, że kierowała się w stronę głównego budynku. Możliwe, bo moje plany zostały prędko zrównane z ziemią, gdy dłoń wystrzeliła do góry i poruszyła się żwawo. Lewo, prawo, lewo prawo. Zapowiedź nieuniknionych słów, przed którymi nie miałem jak się ustrzec.
— Dzień dobry. Wybierasz się może na spacer?
Chociaż uśmiech miała naprawdę ładny (a może to właśnie przez niego, zdrajcę, podobno świadczącego jedynie o dobrym), speszyłem się niemiłosiernie. Zmalałem, zgarbiłem się, co spotkało się z oburzeniem ze strony zakopanego pod warstwami ubrań ptaka i jakbym nie dowierzał, wbiłem palec we własną pierś. To o mnie chodzi? Pokiwała głową. Ale jak to, dlaczego? Na dalsze moje wewnętrzne pytania nie odpowiadała. Nie miała jak. Słowo przecież nigdy nie dosięgnęło ucha schowanego pod kaskadą rudych kosmyków.
— Właściwie to wracam z… — wydukałem pod nosem, spuszczając spojrzenie, czego pożałowałem w chwili, gdy ponownie napotkałem białą taflę. Jedna dłoń przetarła oczy, które zabolały w tamtym momencie, drugą zaś machnąłem za siebie, wskazując stajnię i izbę sokolników. Rozumiałem, że kierunek mógł być mylący.
Zamrugałem dwa razy, straszliwie zaciskając przy tym powieki, jakby mając nadzieję, że oczy zapomną o nieprzyjemności. Najwidoczniej zostało mi wpatrywać się w towarzyszkę w poszukiwaniu spokoju. Twarz jednak była zbyt stresująca. Pierś nieodpowiednia. Biodra tym bardziej. Nogi nie daj bóg. Torba. Torba wyglądała dobrze. Nie była zbyt obsceniczna, mogła ewentualnie wskazywać na ciekawość, a to niejako punktowało. Czemu tak patrzysz na moją torbę? Spyta. To bardzo ładna torba, odpowiem. Co masz w tej torbie? Zapytam, jeśli zbiorę się na odwagę i będzie wyglądała na zainteresowaną dalszą konwersacją. Co mogła mieć w tej torbie?
— Zimno! Kurwa! Zimno! — zaskrzeczało spod mojego płaszcza. Zdziwienie wpełzło na jej twarz, na mojej zawitała jedynie nutka wstydu.
Łeb prawie tak biały jak otoczenie wynurzył się spod materiału. Otrząsnął się, rozglądnął, nastroszył piórka. Zawiesił oczka w ciemnej oprawie na kobiecie.
— Zimno! — powtórzył zniekształconym głosem, na co przykryłem go dłonią, uznając, że wystarczająco już się popisał swoim zachowaniem. ”Zimno” było chyba aktualnie jego najulubieńszym słowem.
— Przepraszam za niego. Ignaś to dość niepokorny osobnik. Nie umie trzymać języka za dziobem.
— Kocham cię — skrzeknął ostatni raz i zdążył nawet wydać dźwięk podobny do cmoknięcia, zanim całkiem zakryłem go płaszczem.
— Wiem, Ignasiu, wiem.
𓅪
[hej hej mam nadzieję, że nie odstraszyliśmy z Ignasiem]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz