środa, 24 marca 2021

Od Ophelosa CD Leonarda

Och, jak spodobała mu się ta nagłość i gwałtowność cudzego nieprzewidywalnego ataku, który, jako eksgwiazda rycerstwa, powinien był przewidzieć, bo do przewidywania wrogich szturchnięć uczony był od kołyski. A jednak przy drugim chłopcu raz po raz pozwalał sobie na te niedopatrzenia, przymykanie siwych ocząt, potykanie się o własne nogi, bo tak miło było zostać raz na jakiś czas zaskoczonym, gdy mało co w stosunkowo krótkim życiu było zaskakujące. Rozpłynął się więc w paniczowej zaborczości, pozwolił, by wszedł wręcz pod żebra; blondyn otworzył szeroko ramiona i przyjął na siebie szarżę kochanka.
Każdy atak należało jednak skontrować. Ten impulsywny, głęboki pocałunek również, oczywiście odpowiednio wściekle i z odpowiednią dozą czułości, fascynacji oraz żądzy.
Ale nie zdążył.
Rzadko kiedy siwe oko błyskało charakterystycznym srebrem stali naostrzonego miecza, rzadko kiedy robiło się chłodniejsze od codziennego wyrazu twarzy dopiero co całowanego przez niego szlachcica, a jednak zdarzało się. Zdarzało się wtedy, gdy ktoś, komu do bycia paniczem było niezwykle daleko, panoszył się po nieswoim podwórzu niczym król na swych włościach, stroszył się w pawie piórka, starał się grać niezwykle groźnego lwa, którym nigdy nie był i nigdy nie miał zostać – bo bliżej szanownemu panu było do kota bez jednego oka, nie wspominając o nieszczęsnej nodze, protezie, której, z najszczerszą sobie chryzantową empatią, pastuch życzył ugrzęźnięcia w tym śmierdzącym błocie. A przecież blondyn nie był wcale taki nieżyczliwy, wręcz przeciwnie, żył z dnia na dzień, zawsze mówiąc każdemu dzień dobry i uśmiechając się życzliwie, nawet do samego Tadeusza, który odwdzięczał mu się jedynie jakimś niezręcznym burknięciem pod swym żabim nosem. Bo wrogów w swym życiu miał już wystarczająco wielu, robienie sobie kolejnych nie miało więc najmniejszego sensu, choć w tym wyjątkowym przypadku kusiło go niezwykle. Bo może i ktoś , ten ktoś zaplątany pomiędzy mocnymi nogami, wolał barany.
W końcu lepszy puchaty, ciepły baran niż jadowita żmija.
Spracowana dłoń prześlizgnęła się na nagle spięty kark młodego szlachcica, poobcierane palce wybiły na jego bladej skórze tylko im znany rytm – powolny i uspokajający, ale jednak z powagą oświadczający, że Chryzant nie miał się za chwilę rozpłynąć, nie miał uciec w dym, zostawiając w ten sposób swego kochanka sam na sam z drapieżnikiem z czarnymi oczami. Opuszkami zahaczył o linię włosów. Zajęły się nimi z całą możliwą im czułością – ale srebrne spojrzenie nie opuszczało tej przebrzydłej, jaszczurzej buźki, która tak nieelegancko się w nich wpatrywała, nie potrafiąc, a raczej nie chcąc dopuścić do siebie kilku dosyć mocnych, oczywistych nawet dla niezbyt inteligentnego pastuszka, sugestii.
Pozwolił szlachetnym, nieznającym pracy palcom zaciskać się na brudnej koszuli do woli, bo przecież doskonale wiedział, że młodszy chłopak właśnie tego potrzebował, na pewno i tego pragnął – jakiegoś haka, a może wręcz podłoża, w którym hak ten mógłby zaczepić, byleby nie ponieść się w opowieść szeptaną przez hebanowe spojrzenie, byleby nie zapaść się w przepaść, którą kopał pod nim chłodny wzrok, szyderczy i niepokojący brak wyrazu. Cudze słowa nie uratowałyby Leonarda, wręcz przeciwnie i Chryzant, o dziwo, i z tego zdawał sobie sprawę. Mógłby medykowi odpyskować – wysilić się, wbić szpilę w postaci słowa, bo przecież, tak jak w przypadku pocałunków, atak należało skontrować. Mógłby rzucić, że ten nieszczęsny baran jest zdecydowanie bardziej kuszącą istotą od węża pokrytego obślizgłymi łuskami – ale po co? Nie dałoby to upragnionego efektu, jedynie zatrzymałoby mężczyznę na dłużej przy siedzącej na ziemi dwójce.
A tego nikt z nich nie chciał.
I mógł też chwycić za laskę, złamać ją z niezwykłą lekkością nim jeszcze musnęła swym końcem, niby opuszki czułego kochanka, szlachetną brodę. I prawdopodobnie była to jedna z nielicznych rzeczy, których niewykonania niezwykle żałował. Możliwe, że złamana laska następnie wylądowałaby na cudzej głowie, ale szczerze za dobrze było mu w gildii, by teraz taką głupotą ryzykować wydaleniem z przybytku.
Aż w końcu mężczyzna odszedł. Po prostu odszedł, zostawił ich w spokoju, a Chryzant odetchnął z ulgą, zdając sobie przy okazji sprawę z tego, że ulotny czas na łamanie lasek przeminął.
Przynajmniej na razie.
Siwe, już miękkie i ciepłe, oko zerknęło na Leonarda, dłoń poruszyła się na męskim karku, upewniając, że z niego nie zniknęła, że nadal jest jej tam bardzo przyjemnie i ma nadzieję, że uczucie odwzajemnione jest vice versa.
— Wiem, że nie jestem najinteligentniejszy, do geniuszy mi bardzo daleko — mruknął cicho i zbliżył się do chłopca, a szlachetne wargi przytulił znajomy oddech — ale potrafię się domyślić, gdy ktoś używa słowa baran w moim kierunku. I zdecydowanie wolę — musnął wargami te cudze, szybko i ulotnie — gdy robisz to ty. — Musnął je po raz drugi, uśmiechnął się pokrzepiająco. — Lub Cyzia, ale nasze relacje działają na trochę innych zasadach — parsknął cichym śmiechem, oddech ponownie omiótł szlachetne wargi.
Blondyn mrugnął kilka razy, a rzęsy zahaczyły o te cudze, niby to w uścisku mówiącym, że wszystko będzie dobrze i że gdyby szlachetny panicz kiedykolwiek potrzebował ich pomocy, to doskonale wie, na czyjej twarzy je odnaleźć – i gdzie oczywiście tej twarzy powinien poszukiwać. Chryzantowa dłoń musnęła cudzy polik, opuszki zahaczyły o ostro rzeźbioną kość policzkową, a oczy zmiękły jeszcze, o ile było to możliwe.
Z czułości, z troski, ale nie ze współczucia. Przecież byli dorośli.
Kciukiem przejechał po tej ładnej żuchwie, aż w końcu dostał do brody, na której pozostała odrobina błota – starł ją opuszkiem, przynajmniej tyle, ile mógł bez uciążliwego wcierania i przecierania, niepotrzebnego rozcierania, bo i tak byli już wystarczająco brudni. Blondyn westchnął w końcu cicho, spoważniał nagle, bo, choć atmosferę dało utrzymać się w sztucznej sielance, obaj wiedzieli, że po tym krótkim incydencie nie było to zbytnio możliwe.
— Leo — zaczął. Ciut zbyt płasko, ciut zbyt chłodno, odchrząknął więc, chcąc czym prędzej się poprawić. — Leo, wiedz tylko, że ze wszystkiego da się wyplątać, ok? Jestem tego żywym przykładem, wiem, co mówię.
I nawet nie zauważył, kiedy spokojny głos przerodził się w niespokojny szept. Nie zorientował się również, gdy przyciągnął młodzieńca do siebie – choć wcześniej pozwolił chłopcu wyplątać się z niewygodnej pozycji, którą przez chwilę przyjęli; chryzantowe nogi zaczęły drętwieć, blondyn domyślał się, że mogło dziać się to i z tymi leonardowymi.
Dłoń wplotła się w teraz wyjątkowo brudne i wyjątkowo skołtunione włosy, przejechała przez nie. Jak już w swym zwyczaju miała, z czułością. Pastuch westchnął cicho, a zmartwione, siwe spojrzenie zawisło na spokojnie pasących się owcach. Usta musnęły cudzą głowę.
— Gdybyś czegokolwiek potrzebował, mów. 
[ tę adonisową laskę to mu złamiemy na tym głupim łbie ] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz