wtorek, 9 marca 2021

Od Echa

Przeciągnął się kocio, wyciągnął swe barki ku sufitowi. Strzeliły barki, strzelił kręgosłup i strzeliły kolana, a mężczyzna stwierdził, że zimno nigdy miało nie sprzyjać jego mięśniom – że zastawały się wtedy, że traciły na gibkości i że zaczynały przypominać te starcze, o ścięgnach pochowanych gdzieś pod nimi nie wspominając. Zmarszczył brewkę, ramieniem popchnął te ciężkie wrota, podczas gdy dłonie naciągnęły futrzaną czapę na uszy.
— Och, na kurwę…! — żachnął się, gdy białe igiełki uderzyły w poliki nieokryte wysokim kołnierzem płaszcza, wbijając się wszędzie, gdzie tylko padły.
A przecież była zima – co mu więc strzeliło do głowy, by, od tak, urządzić sobie poranny spacer dla pogody ducha i spokoju umysłu, niby nie spodziewając się zupełnie przeszywającego zimna, które z łatwością wkradło się i pod wierzchnie okrycie. Przeklnął pod nosem, ale jeszcze dla próby wystawił za drzwi prawą nogę, po czym zadecydował. Nie dało się, po prostu nie można było funkcjonować w takiej pogodzie, już nie wspominając o ewentualnych wycieczkach wokół gildii.
Noga schowała się chyżo i tanecznie, drzwi trzasnęły z całą włożoną w nie złością, bardzo dobrze więc, że żaden architekt nigdy nie wpadł na pomysł, by wyłożyć je szkłem. Nie takie innowacje przecież się widywało, a te zazwyczaj kończyły marnie, zwłaszcza, gdy cudze plecy uderzały nie z całym swym pijackim zapałem – czy to z pomocą kogoś innego, czy same, zachęcone jedynie zaplątaniem się którejś z nóg.
Nie żeby strzelec cokolwiek o tym wiedział, a jedna z drobnych blizn na łopatce nie była tego dowodem.
Tupnął mocno, raz, drugi, niby oświadczając całemu światu, że oto i on, powrócił wybawiciel i zbawca ze swego niezwykle męczącego – psychicznie – spaceru. Nikt nikomu nie obiecywał, sam nikomu nie przysięgał, że ten będzie długi.
Wolał piach wkradający się do butów, wsypujący się do skarpet, drapiący podeszwy stóp. Wolał, gdy ziarna uderzały go prosto w twarz, niemiłosiernie drapały poliki, a te agresywniejsze przedostawały się pod same powieki. Jak bardzo ukochałby teraz upał, od którego sucho było w ustach, od którego dłonie drżały z wycieńczenia! Z otwartymi ramionami przyjąłby omamy majaczące na horyzoncie po długiej wędrówce! Nawet przeżyłby pęcherze na piętach! Wziąłby wszystko. Wszystko w zamian za gołoledź, szron i skrzypiącą biel pokrywającą roślinność.
Westchnął jednak w końcu, bo ileż można było narzekać na bogom ducha niewinną naturę, a echo westchnięcia rozeszło się po pustym korytarzy. Gładko wyciągnął lewą rękę z płaszcza, ta prawa wygięła się w odrobinę nienaturalną pozycję, jednak i z niej udało pozbyć się ciężkiego futra. Wolna dłoń bezsilnie ściągnęła czapę, obcasy butów uderzyły o parkiet, ich czubki skierowały się ku sali głównej, może i w nadziei, że choć tam znajdzie palący się kusząco kominek, płomienie tańczące pomiędzy kamieniami, muskające pieszczotliwie powietrze.
Władczo stanął w drzwiach, dłoń z czapą podparła się o biodro. Omiótł wzrokiem po pomieszczeniu, pustym, samotnym, chłodnym. I jęknął, bo nic prócz jęku nie pozostało, gdy z nieznajomą mu wcześniej paniką podbiegł do paleniska, opuszkami musnął brudzący popiół. Brakowało jedynie, by tak dla dramatu, przejechał nim sobie po poliku w rozpaczy.
— Możesz rozpalić. Tylko trzeba iść po drewno, bo się skończyło — zaproponował ktoś za jego plecami, ktoś z rozleniwionym, może odrobinę zaspanym głosem, jak gdyby dopiero co otworzył przed chwilą oko, tak dla powitania nowej osoby w pomieszczeniu. Ktoś, kto najwidoczniej wcześniej schował się w cieniach pomieszczenia.
Echo wstał, wyprostował się ciężko i otrzepał palce, starając się jednak pozbyć z nich brudu. Wystarczająco teatralności. Odwrócił się na pięcie, ponownie przejechał po sali spojrzeniem.
Pusto.
A jednak chłód był na tyle przenikliwy, by niczym pustynne, suche powietrze powodować omamy.
— No idź. Zimno.
Echo zmarszczył czoło, wzruszył jednak ramionami, stwierdzając, że kto wie, może i na niego przeszły niektóre dziwactwa członków gildii. Nie zdziwiłby się w końcu, gdyby po kilku dniach jednak oszalał. Wszystko było możliwe. A może to sumienie, dusza podpowiadałby, by jednak sobie dogodzić? Wzruszył ramionami.
Prześlizgnął się z gracją do ładnie i kusząco łaszącej się do niego kanapy (kolejna oznaka szaleństwa!), do miękkich poduszek i kilku kocy, które się na niej znajdowały. Ostatni raz się przeciągnął, rzucił swą czapę i płaszcz na jej oparcie, a następnie, wskoczył na nią całym sobą, nie mogąc się doczekać, aż będzie mógł schować się przed zimowym chłodem. I choć nie pogardziłby do tego wszystkiego gorącą czekoladą, stwierdził, że za dużo wymagać jednak nie mógł. Coś, ktoś jęknął i zdecydowanie tym kimś nie było wrażliwe ego.
Echo zerwał się niczym poparzony, stanął mocno i pewnie na dwóch nogach, w gotowości, gdyby jednak miał mierzyć się z jakimś nieznanym mu wcześniej potworem oraz jego groźnymi kłami. Ściągnął koce z niezrozumiałym dla nikogo prócz niego urazem skierowanym do zaspanego delikwenta.
— A samemu to, do najświętszych, się nie potrafi?
[przepraszamy ktosia za ewentualne uszczerbki na zdrowiu, Echo mało nie waży]

2 komentarze: