piątek, 12 marca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Nie trzeba być szczególnym orłem, by pojąć, jak prędko młodzieniec zdołał pożałować swoich wszystkich dotychczasowych decyzji. Już nie tylko wzięcia tej przeklętej fajki, której dym teraz drapał i wołał przyjaciół z wnętrza żołądka do śmiałego wyglądnięcia na zewnątrz. Pogoda w końcu była przecież tak przyjemna, wręcz prosiła się o krótki spacer, przewietrzenie. Żałował całego procesu, który tutaj zaszedł. Jego przywleczenia się do Ophelosa, niczym zbity pies, jego dziwnego zachowania przez całe to, zainicjowane przez niego spotkanie, całej tej żałosnej scenki, na którą sobie pozwolił. Pod pretekstem nieradzenia sobie z różnymi sprawami.
Jakimi sprawami. Jakie żale, jakie trudy mógł mieć podobny jemu panicz. Za twardą poduszkę? Za dużo wymachów nadwyrężonym nadgarstkiem, czy jednak wystającą przy nowym płaszczu nitkę? Nie miał prawdziwych problemów, doszukiwał się smutku w swoim życiu, chcąc być przynajmniej tak tragicznym, jak bohaterowie tych wszystkich baśni i legend.
Jego dłonie wciąż delikatnie drżały, spojrzenie znikało pod ciasno zaciśniętymi powiekami. Trzymał gardziel, jakby związaną ciężkim, grubym sznurem i nie pozwalał, by cokolwiek z niej uciekło. Czy to oddech, czy zawartość żołądka. Był zły. Był przepotwornie zły. Jednak nie na Ophelosa, który źle nie chciał, bo intencje jego były szczere. Miał zapewnić Leonardowi chwilę bez stresu, którą ten zdołał prędko zepsuć. Jakby spokój nigdy nie miał być mu już przeznaczony i skazany został na wieczne zmartwienia i nerwowość.
Gdyby był młodszy, nawet o te kilka miesięcy, możliwe, że porwałby się na równe nogi, posłał Chryzantowi nienawistne spojrzenie i kto wie, może nawet tupnął swoją szlachecką nóżką z istnie szlachecką butą. Porwałby płaszcz. Rzuciłby w kierunku pastucha kilka obrzydliwych tekstów, rozpocząłby istną chryję, tylko po to, by odwrócić się na pięcie i prędkim, wcale nie dystyngowanym krokiem, wrócić do budynku, mając tylko nadzieję, że przez najbliższe kilka dni, a może nawet tygodni, nie nadarzy się okazja, przy której musiałby spoglądnąć na Chryzanta. Byłoby to przecież co najmniej uwłaczające jego godności. Może zarzuciłby mu nawet chęć strucia szlacheckiego gardła i ośmieszenia Leonarda przed, nie tylko pastuchem, czy owcami, ale i całą gildią.
Wyrzekł się jednak nazwiska. A nazwisko to, dotychczas ciążyło mu na barkach, narzucając wmuszaną w niego latami etykietę, specyficzne zachowanie i pewne spoglądanie z wyższością na niektóre sprawy. Na niektórych ludzi.
Odważył się nareszcie otworzyć oczy i prawie natychmiast skrzyżował spojrzenie z tym chryzantowym. Chryzantowe oczy nie były oczami niesamowitymi, nie były jednak aż tak beznadziejnie zwyczajne. Były całkiem ładne, całkiem intrygujące i całkiem przyjemne do obserwacji. Nie za duże, niezbyt zmrużone. Starały się wyglądać na szczęśliwe, świadczyły o tym powoli zarysowujące się w kącikach, kurze łapki i subtelnie uwydatnione dolne powieki. Co upierdliwszy jednak i bardziej skrupulatny obserwator, mógł z, może nie łatwością, ale bez większych trudności, dostrzec w nich nutę zmęczenia. Może pewnej nostalgii, smutku, wewnętrznego niepokoju.
Leonardo jednak do aż tak uważnych obserwatorów nie należał. Spoglądał w oczy, nie uznając ich za rzeczone zwierciadło duszy. Zbyt młody, zbyt głupi, zbyt rozkojarzony zewnętrznymi czynnikami i paskudną potrzebą opróżnienia żołądka, którą starał się przemóc wszelkimi sposobami. Spoglądał w oczy i cieszył się, że miał taką możliwość, że jak raz nic, ani nikt nie decydowało mu się przerwać. Mijała chwila, dwie, trzy, podczas gdy on jedynie spoglądał. Nic nie mówił, nie rzucał hasłami mającymi na celu dopiec Ophelosowi. Był w tym wszystkim tak samo bezczelny, jak zawsze. Tak samo bezpardonowy, tak samo szczeniacki. Bo szczerze wierzył, że mimo wszystko pewne rzeczy dalej mu się należały i dalej miał do nich prawo. A Chryzant nie wykazywał niezadowolenia. Nie odwracał własnego spojrzenia, nie kazał młodszemu od siebie odejść i zostawić go w spokoju. Szare oczy przesiąkały powoli błękitem nieba, zawłaszczając sobie ten kolor, bo uznawały go za wyjątkowo ładny.
Dreszcz przebiegł po leonardowych plecach, gdy zorientował się, że jest jednak zbyt nachalny. Że pozwala sobie na zbyt wiele.
Dlatego oczy nagle się roześmiały, usta wygięły subtelnie ku górze. Spojrzenie zjechało bardzo leniwie po licu mężczyzny, by natrafić na fajkę, uznając ją za chwilę za dobry punkt zaczepienia. Udało mu się nawet przekrzywić delikatnie głowę, by zyskać czas, zanim będzie musiał powiedzieć cokolwiek, byle pozbyć się okrutnej ciszy, która nawet nie była niekomfortowa. Leonardo jednak czuł, że w tamtej chwili nie było na nią miejsca, bez względu na to, jak wygodnie nie usadowiłaby się pomiędzy dwójką.
— Naprawdę staram się nie zwymiotować — wyszeptał w pewnym momencie, pozwalając, by ciche parsknięcie umknęło spomiędzy jego warg. Pokręcił głową, nie wierząc, że udało mu się roześmiać z rzeczy tak obrzydliwej, jak rzygowiny. Poczuł jednak swego rodzaju ulgę.
Nie chciał rozumieć, dlaczego.
— Nie było aż takie złe, ale, cholera, staraj się lepiej nie zapomnieć o tym wspomnieć przyszłym zainteresowanym, prawie umarłem — rzucił, odkaszlując i mimowolnie przykładając palce do szyi. — Mimo wszystko, dziękuję.

⸺⸺֎⸺⸺
[rzig]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz