czwartek, 4 marca 2021

Od Tassariona do Pelagoniji

Uniósł blade powieki, wciąż nieznużone zmęczeniem, gdy cisza od dłuższego czasu prowadziła się korytarzami gildijskiej siedziby, nie pozwalając nocnym markom na opuszczenie bezpiecznych ścian swych drobnych, zakurzonych pokoi. Kręgosłup bezszelestnie wystrzelił ku górze, a stopy zwlekły się z nieco zbyt miękkiego materacu, by długie, smukłe palce sięgnęły po stojące przy łóżku, skórzane kozaki. Czerwone ślepia błysnęły w ciemnościach, wędrując po wnętrzu tassarionowego pokoju, zupełnie jakby sam obawiał się ujrzeć w okrytym mrokiem kącie nieznajomą sylwetkę wroga. I pomieszczenie, tak zwykłe i puste, bo przecież ostrouchy zawitał do Tirie w posiadaniu zaledwie dwóch stępionych sztyletów oraz trzech koszul, o swym właścicielu mówiło jedynie zakrytym grubą warstwą dziurawego prześcieradła, starym lustrem.
Ostrożnie podniósł się z łóżka, wkładając na siebie kolejną koszulinę, rzemienną kamizelkę, pikowany obojczyk i związując wokół wychudzonych nadgarstków sztywne karwasze, chwilę później kierując się w stronę wyjścia prowadzącego na pusty, oświetlany pojedynczymi świecami korytarz. Czubek rozchodzonego buta musnął przestarzałą, skrzypiącą pod ciężarem elfiego ciała deskę, a dłoń, obejmująca teraz chłodne żelazo klamki, przyciągnęła do Tassariona powierzchnię drewnianych drzwi, tym samym zamykając należący do wampira pokój. Ruszył przed siebie, z wolna kierując się w stronę schodów, kolejny raz powtarzając swój codzienny już obyczaj, krótki, praktykowany od dwóch miesięcy obrzęd, podczas którego to niepostrzeżenie wymykał się poza należące do gildii tereny, prosto w mroczne łapska pobliskiego lasu, poszukując jakiegokolwiek posiłku po pełnym dniu kłamstw, swojego prywatnego teatrzyku i dokuczliwego głodu. Głodu, który ponownie zjawił się przy wampirzym boku, opuszczając go zaledwie na krótką chwilę podczas niedługiej podróży ze stolicy Defros do Tirie.
Zeskoczył z ostatnich dwóch stopni, cały czas jednak pilnując, by bez zbędnego hałasu wylądować na parterze. Blada dłoń zatańczyła na czubku drewnianej tralki, zaraz jednak unosząc się w górę, przecinając zimne, dostające się do środka powietrze. Nie potrzebował rękawic, o które upominała go Marta, ciepłej, wełnianej czapki, czy gustownego płaszcza, mającego chronić białowłosego elfa przed chłodem nalaesiańskiej zimy. Nie, kiedy mróz ten był mu tak dobrze znany i nie opuszczał martwego ciała chociażby o letniej nocy, bądź w pobliżu czerwonych języków ogniska.
Karmazynowe ślepia błysnęły w ciemnościach, gdy ostre ucho złapało wydostający się zza wampirzych pleców odgłos cichych, ostrożnych kroki. Czarne źrenice rozszerzyły się, zupełnie jak u bestii, w każdej chwili gotowej do ataku, po czym pospiesznie odwrócił się za siebie, nie dostrzegając jednak nic, prócz czarnej pustki. I by dojrzeć nieznajomą sylwetkę, opuścił podbródek, dopiero po chwili wyłapując w mroku czarne, drobne rysy — kontury niewielkiego ciałka. Oburzony ściągnął siwe brewki, nie zważając zbytnio na malujący się na elfiej twarzy grymas. Skrzyżował ręce na klatce piersiowej, nie odwracając przeszywającego spojrzenia z zaspanej buziuchny jasnowłosej dziewczynki.
— Nie jesteś trochę za mała, żeby myszkować po całej izbie w środku nocy? — mruknął półszeptem, pochylając się nieco nad drobną twarzyczką dziecka, chcąc się upewnić, kto dokładnie postanowił przeszkodzić mu w nagłym wypadzie poza gildijskie ogrody. Burknął coś pod nosem, jeszcze dobrą chwilę próbując zdać sobie sprawę, gdzie ostatnio napotkał się na znajome lico, kiedy w pamięci wampira pojawiły się niedawne urodziny Mistrza i młoda Pelagonija, którą ostatecznie zastał pod jednym ze stołów w towarzystwie dzikiej kokoszki — tej samej, która to pozostawiła na wampirzej kostce drobną ranę. Przewrócił oczami, zaraz ponownie odwracając się plecami do dziewczynki.
— Już, zostaw mnie w spokoju. I nigdy więcej się tak do mnie nie zakradaj, małola- — nie zdołał jednak dokończyć, po przydługiej chwili zdając sobie sprawę, iż młoda zdołała zwrócić jego uwagę w zupełnych ciemnościach, gdzie błyskających w mroku, karmazynowych tęczówek nie było w stanie ukryć światło świec. W popłochu rzucił się przed siebie, prosto pod drobne, tańczące przy ścianie ognie, cały czas mając jednak cichą nadzieję, iż Pelagonija nie zdołała dostrzec jego dziwacznej przypadłości. Wyjrzał zza ramienia, chcąc się upewnić, czy młoda wystarczająco już się oddaliła. Dostrzegając, iż ta wciąż pozostawała w tym samym miejscu, westchnął niezadowolony, kręcąc przy tym głową. — Słyszysz w ogóle, co się do ciebie mówi? Na bogów, wracaj do łóżka!
Pelciu, słońce, przepraszam za to badziewie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz