czwartek, 25 marca 2021

Od Kai CD Inanny

Zielone płomienie odbijały się w szybie, tańczyły na polikach, przeskakiwały ze złota kobiety w złoto mężczyzny.
— Pończochy.
— Synekdochy. Świstaku.
— Prostaku. Bicz.
— Dzicz. Paprotki.
— Bergamotki. Płytkę.
— Skrytkę. Marsz.
— Farsz. Los.
— Nos. Chacie.
— Konkubinacie. Sutannie.
— Starannie. Boska.
— Defroska. Kurtyzanie.
— Śniadanie. Dyliżans.
— Meza… — kobieta zawahała się, ściągnęła ciemne brewki. — Mezalians?
Leżący na sofie chłopak pokręcił głową, zabrzmiała błyskająca w zielonych płomieniach biżuteria, którą był obwieszony. Skrzywił się nieznacznie, aż w końcu – zacmokał.
— Nie wiem, nie wiem. Pasjans?
— Beznadziejne. Romans! W tym pędzącym dyliżansie brali udział w płomiennym romansie — dorzuciła, jakby dla potwierdzenia swoich słów.
— Lepsze, ale chyba nie najlepsze. Żans, potrzebujemy żansu.
— Obawiam się, Xavierze, że na żans kończy się jedynie dyliżans.
— Dans!
— A, dobry trop, lepiej się niesie — zauważyła Montgomery, unosząc szklankę do ust. Stopa nogi przerzuconej przez udo kołysała się leniwie, w jedynie kobiecie znanym rytmie, łokcie oparte były na szynku. — Tu chyba głównym punktem jest to nieszczęsne en, przez to en brzmi to a. Tak ładnie, tak okrągło — zauważyła, zataczając szeroki okrąg wolną dłonią, tą, która nie ściskała w sobie kieliszka.
— Nazalizacja — dodał po niej, kiwając głową.
— Mhm. Ale zauważ, że mezalians nam jednak nie brzmiał. A en, jak i a posiada.
Kai westchnęła w końcu cicho, obróciwszy się piersią ku drewnianemu blatowi, odstawiła już dawno puste szkło, zastukała palcami. Dzwonki na nadgarstkach drgnęły, zgadzając się z przedmówcami. A więc jednak.
— Dobrze nam dzisiaj poszło — rozmarzyła się po cichutku, mruknęła pod nosem niczym rasowy kot i przymknęła szmaragdowe oczy. Ogień, pląsający się w swych zieleniach pomiędzy drewnem rozłożonym w kominku, na ten subtelny ruch również przygasł, uspokoił się. Montgomery westchnęła w końcu cichutko, zastukała palcami o swój polik.
I nagle gwałtownie otworzyła oczy, ba, żachnęła się całą sobą.
— Eureka! — krzyknęła, śmiejąc się. — Xavierze, jedziemy do Sorii na mistrzostwa rymokletów, nie przyjmuję odmowy, jedziemy, już, teraz! — Kobieta zeskoczyła z ciut za wysokiego dla siebie stołka, dzwonki zabrzmiały. — Nie mają z nami szans, zaczniemy powoli, powolutku, tak, żeby uśpić ich czujność, a później zaatakujemy dyliżansem! Nie pozbierają się. — Dumnie uniosła nos ku sufitowi, dłonie oparła na biodrach, czekając na odpowiedź chłopaka.
Jedyną, jakiej się doczekała, było jedynie ciche westchnięcie i dźwięk sygnalizujący przerzucenie się z boku na bok. Kai zamarła, ustka przyjęły kształt bardzo drobnego „o”. I w końcu nie pozostało nic innego, jak już na dobre przygasić tańczące, zielone ognie, pozwolić im się uspokoić, ale nie na tyle, by całe pomieszczenie ogarnęła kompletna ciemność czy chłód. Przecież nikt by nie chciał, aby naczelni gildyjscy bardowie wychłodzili sobie krtanie.
Kobieta podeszła powolutku do sofy, z każdym swym krokiem coraz bardziej uciszając jak zawsze niecierpliwe dzwonki. Nachyliła się nad mężczyzną, sięgnęła po rzucony przez oparcie kanapy gruby koc, którym następnie chłopaka okryła. I nawet poprawiła poduszki, i nawet przełożyła biżuterię, by nie wbiła się za mocno w delikatną szyję, i nawet ustawiła xavierową głowę tak, by jeszcze nie udusił się w jakimś nieszczęśliwym wypadku.
Z kim by wtedy pojechała na mistrzostwa rymokletów?
Przymknęła oczy, samej łapiąc się na tym, że przysypia. A więc nadszedł w czas, w którym należało schować się pod pierzynę. Zakołysała się na piętach. Po czym podskoczyła.
Podskoczyła, bowiem przez cały budynek przeleciał głośny huk. Kai zatrzęsła się na miękkich od wypitego alkoholu nogach, dzwonki poruszyły się gwałtownie. Przeklnęła pod nosem.
Xavier uchylił lazurowe oko, ale zorientowawszy się, że na wybranym przez siebie miejscu jest mu wyjątkowo wygodnie, a chłód nocnego powietrza nie atakuje jego kostek, ponownie poszedł spać.
Bardka westchnęła z ulgą, a po tym, jako że od wieków w jej rodowodzie wpisana była ciekawość – przodkowie od strony matki wyróżniali się niebywałym wszędobylstwem – ruszyła ku stołówce, bo ta, jak się jej wydawało przynajmniej na pierwszy dźwięk, który dotarł do kobiecego ucha, była źródłem hałasu.
Zielone ogniki podążały za kobietą, przeskakiwały ze świecy na świecę, skakały wokół opuszków z niebywałą ekscytacją, którą Kai musiała hamować, nie chcąc spalić całego przybytku.
W stołówce jednak panowała całkowita ciemność, teraz rozgoniona przez zielony błysk. Montgomery przygryzła polik, zmrużyła oczy i wtedy dostrzegła, usłyszała, zorientowała się. Dźwięk nie płynął ze stołówki, a robił to z głębin.
Prosto z kuchni.
Wiedziała doskonale, że podejmuje ryzyko nie do wyobrażenia, kierując swój miękki krok ku nie do końca zamkniętym drzwiom. Wiedziała, że gdyby właśnie po schodach zbiegała Irina, która następnie w panice wpadłaby do pomieszczenia, bardka wylądowałaby na zmywaku. Z Xavierem prawdopodobnie, bo w końcu był najbliżej, nie wliczając w to tajemniczych myszy myszkujących po kuchni oraz detektyw Montgomery.
Dłoń musnęła drewno, to niezwykle łatwo ustąpiło, ukazując obraz przerażający, a przerażenie to potęgowało zielone światło, które rzucało na to wszystko nowe linie, nowe kontrasty.
Myszką okazała się teraz wesoło zajadająca się słodyczami, złotopiega dziewczynka, która w pierwszej chwili nie zorientowała się, że padło na nią szmaragdowe spojrzenie. Nie zorientowała się również w tej drugiej.
W trzeciej jednak gwałtownie podskoczyła i uciekła czym prędzej od otoczonej zielonymi ognikami heksy, prosto w kąt kuchni, skąd przecież, ucieczki nie było. Chyba, że przez okno. Montgomery zmrużyła oczy, podziwiając całe nieszczęście znajdujące się na podłodze. 
— Och, słońce, Irina nam ciebie ukatrupi.
[ trzeba ratować Inkę! ] 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz