niedziela, 28 marca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Spokój, jaki udawało mu się odnaleźć w pozornie nic nie znaczącej, leżącej sobie ot, tak, z braku laku, dłoni na jego karku, wydawał się wręcz absurdalnym. Nie mógł podobnego wytropić już od dawna, od momentu, kiedy blask ciemniejszych oczu zniknął bezpowrotnie, a od zawsze luźno opuszczone, szerokie ramiona, spięły się po raz ostatni w pośmiertnym wizerunku. Ciężar ophelosowej dłoni był ciężarem znajomym, przyjemnym, dobrze wyczuwalnym na wątłym karku. Odprężająco uciskał mięśnie i kręgi, z uwielbieniem rozgrzewał przeraźliwie zimną skórę. Leonardo po raz pierwszy od dawna czuł się bezpiecznym, bez względu na wydarzenia sprzed kilku chwil i wiszący nad nim obraz kata, gotowego wymierzyć sprawiedliwość swoją laską. Oczami wyobraźni dostrzegał, jak wkręca na laskę główkę wrony, jak dokładnie ją poleruje, uśmiecha się przy okazji lisio. Tym swoim przebrzydłym, znienawidzonym dogłębnie przez Leonarda uśmiechem, jak pozwala, by jego biodra kusząco zatoczyły się niczym kołyska. Uwielbiał wronią końcówkę. Była lekka. Niezwykle dumna. Pięknie kaleczyła twarz i ciało, bestialsko rozszarpując dziobem tkanki.
To wszystko z miłości, tak, z miłości. Z wielkiego uczucia, z tęsknoty do ciała, z nienawiści do nieposłuszeństwa. Z troski, najzwyklejszej troski, tak tłumaczył, tak pięknie szczebiotał mu do ucha, płakał i jęczał, wtłaczając obłe łzy w Leonardową koszulę przesiąkniętą krwią. Gładził po włosach, za chwilę je wyrywając, całował po spiekłych od uderzenia policzkach. Wierzchem palców wycierał sączącą się z ust spienioną ślinę, gdy chłopiec krzywił się w spazmach. Masował własne skronie, krzyczał, a Leonardo krzyku tego nie potrafił znieść, dlatego doskakiwał do biednego Nykvista i przytulał czerwoną od histerii twarz do szczupłej klatki piersiowej. Całował po głowie, gładził po szczęce, szeptał, że będzie dobrze i przepraszał. Przepraszał, że nie powiedział, gdzie poszedł, przepraszał za swoje zachowanie, przepraszał za okrutną krzywdę, którą sprawiał Adonisowi przy każdej okazji i obiecywał, że się zmieni, że będzie dobrze, że już nigdy, przenigdy, nie.
Adonis zawsze wybaczał. Adonis całował. Adonis dawał mu to, czego potrzebował, uczucia, którego łaknął, domu, którego mu brakowało, poczucia, że coś dla kogoś znaczy. W przerażeniu, że nikt nigdy go nie pokocha, uciekał do niego, wiedząc, że zawsze będzie na niego czekać. Z szeroko otwartymi ramionami. Z uśmiechem na wyjątkowo dobrze skrojonych ustach. Cena, jaką za to przepłacał, nie wydawała się zbyt wygórowaną. Ba, według niego, płacił wyjątkowo mało. Prawie nic.
A później pojawiał się on. Całkiem znikąd. Z uśmiechem ciepłym, wcale nie znienawidzony, z przyjemnie ciężką dłonią, z oczami, którym można zaufać. Miał nic, bo inaczej nie był w stanie nazwać kożuszka, brudnej koszuli i stadka owiec, a przy tym miał wszystko, czego Leonardo mógł kiedykolwiek zapragnąć. Był dniem, a nie zimną nocą, którą dotychczas znał Leonardo. Może dlatego tak długo obawiał się na niego natknąć i do niego wyjść, jednak kiedy tylko wystawił bladą skórę do słońca, zrozumiał, że nie jest to złe. Wręcz przeciwnie. Bardzo przyjemne i odprężające.
Szerokim gestem objął Ophelosa. Pozwolił, by jego ramię spoczęło na cudzej szyi, by głowa oparła się na ramieniu. Został tak chwilkę, może dwie, a później, gdy już się odsunął, czując, że nadwyręża Ophelosowej uprzejmości, przeczesał palcami jego włosy, zatrzymując je tam nieco dłużej, niż powinien.
— Będę, z pewnością — wyszeptał, obserwując z tak bliska zaczerwienione usta Chryzanta. Bardzo był mu wdzięczny za to wszystko, za wszelką czułość, ten brak oceny i pozwolenie na najzwyklejszą w świecie swobodę, której Leonardowi od dawna już brakowało. Westchnął cicho, ściągając brwi i ponownie wyglądał tak, jak zawsze. Siódme nieszczęście, ze skwaszoną miną i niewypowiedzianym powątpiewaniem w cały znany mu świat. Obaj, mimo młodego wieku, byli już paskudnie smutnymi ludźmi. Przeżartymi do cna, doświadczonymi przez życie, zranionymi na miliard sposobów. — Przepraszam, Ophelosie — kontynuował, masując skalp mężczyzny i starając się skupić na tym, jak i własnych słowach. Nie na oddalającej się sylwetce, czy stadzie owiec, które dalej, jak gdyby nigdy nic, pochłaniały horrendalne ilości trawy i dzikich ziół. — Przepraszam za wszystko i dziękuję.
Dziwne były to dla niego słowa. Brzmiące niezwykle obco, wręcz inwazyjnie, jakby zaraz miały rozlać na języku jakąś nieznaną mu do tej pory zarazę. Pozbawić go mowy, ukarać za słowa, których nikt nigdy go nie nauczył. Nie były one jednak takie złe, nie spadła na niego złość wszechświata, nie rozpętała się burza, a zwierzęta jak stały, tak stały. Nawet Ophelos nie rozpłynął się w powietrzu. Skorzystał więc z tej okazji i odkąd nie zapowiadało się, żeby mężczyzna magicznie zniknął, jeszcze raz przejechał palcami przez zabłocone kosmyki i uśmiechnął się szczerze, czując, jak przyjemnie mrowiło to skórę.

⸺⸺֎⸺⸺
[ hihi ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz