poniedziałek, 22 marca 2021

Od Ophelosa CD Narcissy

— Shaloo, zawsze będzie ciebie za mną posyłać? — prychnął chłopiec, bawiąc się sznurkami swoich spodni, rozplątując je i walcząc z supłem, który powstał tuż pod brzuchem – cholerstwo.
— Może nie zawsze, ale tak, często — kraknęło za nim ptaszysko i rozłożyło skrzydła, próbując utrzymać się na gałęzi, na której dopiero co przysiadło. Wiatr zawiał trochę mocniej, a ono zakołysało się na tych swoich dwóch, niby gadzich, nogach.
W jego przeciągłym skrzeku Chryzant słyszał pewną nutę rozbawienia. Z tej sobie jednak nic nie robił, stwierdzając, że a i po co, Shaloo całkiem lubił, lubił i Shaloo jego samego, dlaczego więc miałby narzekać na miłe towarzystwo podczas kąpieli? Zresztą, chłopak domyślał się, że nagim pośladkiem ptaszora miał nie przestraszyć, a jeżeli jednak to nie jego sprawa.
Spodnie opadły do kostek, rzucone zostały w to samo miejsce, co brudna koszula. Chłodne powietrze musnęło brzuch, Chryzant zacisnął dłonie w pięści, zagryzł zęby i w końcu zdecydował się na pierwszy ruch – duży palec stopy musnął taflę wody, chłopiec pisnął i odskoczył od niej czym prędzej, oczywiście przeklinając.
I mógłby przysiąc, że przez całą okolicę przetoczył się znajomy, niezwykle krystaliczny śmiech – niczym te krople wody właśnie skapujące z jego nogi na brudną ziemię.
I nawet kruk kraknął weselej, bo co innego mu pozostawało. Pochylił się odrobinę, wydłużył swój grzbiet i inteligentnym okiem łypnął na nagiego chłopaka. Trzy pióra tuż za głową uniosły się, niby broniące zwierzęcia, groźne kolce.
— Podpadłeś mu w jakiś sposób?
Siwe oko zgromiło ogromnego ptaszora.
— Ach, no już, już. — Bies nastroszył piórka, niby to żeby umknąć przed rzucanymi w niego gromami, rozłożył skrzydła tak, by wydawać się większym.
Chryzant pokręcił głową na te błahe przekomarzanki i westchnął cicho, szykując się do drugiego podejścia, jak się okazało, tym razem udanego. Nogę przywitała ciepła, przejrzysta i kusząca woda, która miała otoczyć mięśnie, rozmasować je i pozwolić zrelaksować się po niezbyt krótkiej podróży. Chłopiec usadowił się w niej wygodniej, schował w niej ramiona.
Niezbyt przejmował się, gdy niby to sama z siebie musnęła linię włosów, kto wie, może na twarzy nawet i rozkwitł niewymuszony od tak dawna uśmiech. Coś uniosło srebrny wisior, musnęło swymi wodnistymi palcami z nieskrywanym zainteresowaniem, blondyn parsknął i własne opuszki zaplątał w łańcuszek, pociągając go do siebie.
— Jeżeli chcesz się przyjrzeć, to zapytaj.
Tafla wody uspokoiła się, ucichła. Ponownie został sam.
— Do kogo tam mruczysz?
Blondyn podskoczył, lustro wzburzyło się, a on sam z niespotykaną dla niego gwałtownością i żarliwością spojrzał przez ramię. By, jak już pamiętał, ujrzeć wielkiego kruka z wesoło błyskającymi węgielkami w swej eleganckiej głowie.
— Do — Chryzant zmarszczył czoło w poszukiwaniu jakiegoś sensownego odszczeknięcia, jednak, jak każdy mógłby się spodziewać, nic do blond głowy nie przyszło. — Ach, kurwa, już nic — żachnął się, a otwartą dłonią uderzył w wodę i niczym bachor, któremu dopiero co zabrano cukierki, zaplótł ręce na swej szerokiej klatce piersiowej, ba, do tego wszystkiego uderzył piętą o taflę i wzburzył ją już kolejny raz.
Kruk zaskrzeczał wesoło, gdy Chryzant, z własnej głupoty oczywiście, osunął do tyłu, bo biodra pociągnęła ta mocna i niezwykle zdenerwowana noga, po czym wylądował całą głową pod wodą.

Do obozu powrócił kilkanaście minut później, z mokrymi włosami oczywiście i z trzęsącymi się barkami, bo ciało miało w swym skromnym zwyczaju wychładzać się gwałtownie, gdy dzikie powietrze muskało je tuż po wyjściu z wody. Otulił się swymi ramionami, szczęknął zębami i zerknął pytająco na Narcissę, niby to łobuzersko omijając siwym spojrzeniem siedzącego tuż obok niej Marcina. Bo przecież jeszcze mieli się na siebie napatrzeć, popodziwiać i nacieszyć się swym wspólnym jestestwem. Przynajmniej przez jakiś czas, póki każdy z nich nie polazł w swym własnym kierunku, poszukując własnego miejsca na świecie.
Podejrzewał, że wodny demon czułby się nieswojo w gildii, wśród tej rozwydrzonej, ekscentrycznej, a przede wszystkim niezwykle grupki, do której sam blondyn zdążył się już dawno przyzwyczaić. Ba, może i wręcz zadomowić, z tymi swoimi owcami i własnymi dziwnościami – dlatego też u boku demona byłoby mu teraz dziwnie, niepewnie. Kto to słyszał, pastuch bez swojego stadka owiec, z mieczem u pasa, wypatrujący przygód na horyzoncie z samym legendarnym Bzdrethem?
Przez kilka tygodni miało mu to pasować; na myśl o miesiącach jednak drgnął nieznacznie.
— To co, spać i z rana ruszamy? — zapytał się w końcu, podchodząc do tobołków i wyciągając własny śpiwór. Trzepnął głową, a kilka kropel, zsunąwszy się ze złotych, ociężałych od wilgoci loków, opadło na szerokie barki.
[ welcomen we are back ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz