niedziela, 14 marca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Spoglądając na tę sytuację z perspektywy czasu, zastanawiał się, ile wprawniejsze oko byłoby w stanie wyczytać spomiędzy długich wersów zapisanych ich słowami i wymienionymi spojrzeniami. Jak zinterpretowane zostałyby chłopięce, głupie uczucia, które przeskakiwały ze skóry na skórę, z języka na język. Jak opisane zostałoby spojrzenie Ophelosa, które paliło bladą, pergaminową wręcz cerę młodszego, wymuszając na nim szczękościsk. Nerwowe przebieranie długimi palcami niedoszłego pianisty po trawie, zacinając skórę tysiące razy ostrymi krawędziami źdźbeł. Oczami wyobraźni widział już zakrwawioną dłoń, która mimo przeszywającego bólu, wciąż szukała czegoś w trawie, brocząc kosmki szkarłatną rosą. W rzeczywistości, palce miał czyste, jedynie delikatnie spuchnięte, piekące od ilości mikroskopijnych ranek, których żałował jeszcze przez ponad pół dnia. Wydawała się to jednak godna zapłata za chwile spędzone w towarzystwie Chryzanta, które zaczął sobie cenić, nawet nie wiedzieć, kiedy.
Korzystał jednak, ba, brał garściami z tej całkiem przyjemnej znajomości, chociaż raz czując się jak młody dorosły, zasługujący na zawiązywanie przyjaźni i traktujący je jako nieodłączny element swojego życia. Przynajmniej tak próbował tłumaczyć sobie dziwne uczucie, które wiązało mu gardło i kładło nieopisany ciężar na żołądku, za każdym razem, gdy Ophelos, chociaż zahaczał o jego istnienie. Słowem, gestem, czy samym spojrzeniem.
Zawsze pragnął, by na niego patrzono, by go podziwiano, by, broniąc się kompleksem boga, go czczono. Gubił się, jednak gdy dostrzegał, jak ssącym było to uczucie w towarzystwie Ophelosa. Jak beznadziejnie ubiegał o jego względy, mimowolnie odszukując go wzrokiem w zbiorowiskach ludzi, czy łapiąc kształt jego sylwetki, gdy wyglądał akurat przez okno.
Owca strzygnęła uszami. Inna zabeczała. Zlodowaciałe serce nagle zwolniło w swoich pokracznych pląsach. Leonardo, jakby ktoś oblał go kubłem zimnej wody, zatrzymał cwałujące przez jego głowę myśli, uciekając spojrzeniem od Ophelosa. Udawał, że bardzo zainteresowały go rzędy zwierząt, które od godzin nic nie robiły, jedynie żarły monotonnie trawę; zastanawiał się, jak pojemne miały żołądki, by być w stanie całe swoje dni zapychać tą jedną, obrzydliwie powtarzalną czynnością. Może teraz rzeczywiście musiały poświęcać jej więcej czasu. Szła zima, wręcz należało się na nią przygotować, roślinność jednak coraz uboższa, wcale w tym nie pomagała. Leonardo wolał się nie zastanawiać, jakie instynkty kierowały zwierzęcymi móżdżkami, wystarczało, że te własne, ludzkie, wymieszane z tymi drapieżcy powoli odciągały go od dotychczasowej poczytalności.
Na nowo odszukał oczami sylwetki Chryzanta. Rzucił okiem na rozwiane, blond włosy. Gdyby był większym romantykiem, może nazwałby je złocistymi, do tego jednak było mu daleko, dlatego zostały po prostu blond. Tak samo jak oczy, pozostały siwymi, a skóra zmęczoną słońcem i śladem czasu. Spojrzał na kołnierz jego koszuli, który subtelnie odsłaniał nieznany dotychczas Leonardowi kawałek chryzantowego ciała. Spojrzał na fajkę, którą silnie przytulał do wnętrza dłoni. Dłoni o wiele większej i cięższej, niż ta jego. Ponownie zrobiło się cicho, gdy młodszy szukał jakiejś odpowiedzi na to, co właśnie do niego powiedziano. A może w ogóle starał się odnaleźć gdzieś wątek, który zdawał się zgubić, w trakcie szczeniackiego zachwycania się fizjognomią Ophelosa. Dlatego jedynie zaczął kiwać głową z coraz większym przekonaniem, wierząc, że to najlepsza odpowiedź, na jaką mógł się w tamtej chwili zebrać. A przynajmniej starał się przekonać samego siebie, że tak właśnie jest.
Spojrzał na chryzantową posturę, formę, którą właśnie przyjął i nie mógł wyjść z podziwu, jakim zrelaksowaniem się ona charakteryzowała. Wyglądał na prawdopodobnie najbardziej spokojnego i pogodzonego ze światem człowieka, malując się łagodnymi barwami w tym pięknym, popołudniowym słońcu. Pozazdrościł mu. Pozazdrościł na tyle, by sam, poniekąd, go spapugował. Podciągnął oba kolana do siebie, krzyżując nogi w kostkach i pozwalając, by łokcie znalazły na nich wygodną dla siebie pozycję. Prawą dłonią ujął nadgarstek tej lewej i zgarbił się mocno. Zaskoczony uznał, że była to pozycja niezwykle komfortowa i gotowy był ustać w niej tak długo, jak tylko pozwalały na to mięśnie. Nim jednak na dobre się rozsiadł, jeszcze raz, na krótką chwilę musiał zaburzyć tę, w jego opinii, całkiem doskonałą pozycję. Niesforny kosmyk uciekł z jego, misternie układanej przez większość poranka, fryzury, opadając na blade, leonardowe czoło. Ignorując cały trud włożony w to, by całość się jakoś trzymała, wplótł dłoń we własne włosy, a następnie przeczesał je kilka razy własnymi palcami, odgarniając je do tyłu. Część opadła na bok, część została tam, gdzie szlachcic sobie tego zażyczył, ostatecznie niszcząc resztki tego, co zostało z wizerunku młodego, dobrze ułożonego chłopca z bogatej rodziny.
— Wiesz. Przepraszam, za ostatnio, gdy tu siedzieliśmy. Zachowywałem się jak kompletny buc i prostak i wyszło, jak wyszło. W sumie nieciekawie.
Szare oczy odnalazły te siwe.
Bez względu na to, co miały do powiedzenia, szare oczy stwierdziło, że będzie dobrze. Dopóki te drugie w ogóle się odzywały, musiało być dobrze.

⸺⸺֎⸺⸺
[geez just kiss already]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz