czwartek, 4 marca 2021

Od Cahira — Event

Wyjrzał przez okno tawerny, rozejrzał się, stłumił westchnienie. Poranek był równie niepiękny, co wiele poprzednich.
Objął spojrzeniem skrzyżowanie dwóch portowych uliczek, fasady ciasno stłoczonych, spłukanych deszczem budynków, odległą, wzburzoną twarz oceanu. Na niebie szarzyły się zbitki burzowych chmur, sinych i starganych. Słońce wyzierało spomiędzy nich od czasu do czasu, raziło zimną, martwą bielą.
Cahir lekko pokręcił głową. Te napierające na siebie kamienice, te bezbarwne fronty i posępne zaułki, te skłębione chmury, które zdają się nigdy nie rozwiewać, każdego dnia kładąc cień na ulice i dziedzińce... Znam podobne miasto, pomyślał, czując echo odległej reminiscencji, patrząc na spływające po szybie strużki wody. Nie, poprawił się, odwracając wzrok. Znałem kiedyś. 
Zahaczył spojrzeniem o Xaviera. Bard siedział naprzeciwko w nieformalnej pozie, swobodnie rozparty na krześle. Kapelusz ze strusim piórem zsunięty miał na oczy; jego peleryna, nonszalancko odrzucona na jedno ramię, spływała po oparciu, miękkimi draperiami układała się na podłodze. 
Trzymał na kolanach lutnię. Poruszając dłonią od czasu do czasu, trącał struny od niechcenia, wydobywając z nich dźwięki łagodne, ciche, może nieco melancholijne. 
Ta melodia... Cahir przymknął powieki, wsłuchał się. Gdzieś już ją słyszałem. Jest taka znajoma
Wiatr trzasnął okiennicą, gwizdnął w szparach między deskami. Powiało chłodem, zapachem soli i deszczu. Cahir szczelniej okrył się płaszczem, oparł łokieć na stole, podbródek na pięści. Czuł senność i znużenie. Był niezadowolony, że musiał się gdziekolwiek ruszać tego dnia. 
Xavier coś nucił. Potem zaczął śpiewać. Cicho, pod nosem, tak, że odgłosy ulewy i prowadzone w tawernie rozmowy niemal zagłuszały jego głos. Cahir słuchał, pogrążając się w przyjemnym odrętwieniu, łowiąc dźwięki muzyki z kakofonii gwaru, szumu i trzasku. 
Zamknął oczy. Tylko na chwilę. Przecież nie zaśnie. Po prostu pozwoli im odpocząć. 

Był sobie król, był sobie paź,
i była też królewna.
Żyli wśród róż, nie znali burz,
rzecz najzupełniej pewna.

Przeciąg, przeszywający do kości chłód. Cahir otworzył oczy, podniósł się, by zamknąć okno, które musiał otworzyć wiatr. Zobaczył, że tawerna tonie w mroku, że wokół nie ma niczego, tylko falujący opar, snujące się w pustce cienie, gęsty i lepki mrok. 
Z dymu wyłoniło się krzesło. Wysokie, rzeźbione, dziwnie przypominające tron. To krzesło... Cahir gdzieś już je widział. Nie musiał mu się przyglądać, by wiedzieć, że składało się z elementów, które do siebie nie pasowały. Lewy podłokietnik był inny niż prawy, tylne nogi różniły się od przednich, poduszka na oparciu miała inny kolor niż ta na siedzisku.
Na krześle siedział mężczyzna. Młody, wysoki, jasnowłosy. Przystojny, ale ubrany ekstrawagancko, jak bandyta. Na ramionach miał połatany płaszcz, przy pasie szablę, na szyi garść talizmanów i amuletów, złowrogo połyskujących w mroku wisiorków. Cahir wiedział, że każdy z nich pozbawiony był mocy. Bo przed niczym nie zdołały cię ochronić, Ksander. 
Podszedł bliżej. Ostrożnie, na palcach. Cień tronu, do tej pory wątły i cienki, urósł, wydłużył się, zmaterializował w wielką, czarną pięść. Ręka skoczyła w kierunku Cahira, spróbowała go pochwycić. Cahir cofnął się gwałtownie, potknął, wpadł plecami w wijącą się ciemność, samo serce nocy. 

Kochał ją król, kochał ją paź,
kochali ją oboje.
I ona też kochała ich,
kochali się we troje.

Uderzył plecami o coś twardego. To pień drzewa? Jabłoni? Tak, to jabłoń. Tu kiedyś wisiała huśtawka. Obrócił się, zobaczył niewysoką półelfkę. W jej włosach połyskiwał sztuczny diadem, na nadgarstkach błyszczała tania biżuteria. Dekolt sukni raził ordynarnym krojem, wyświechtane, przybrudzone falbanki długiej spódnicy łagodnie powiewały na wietrze, odsłaniały kostki. 
Półelfka trzymała w ramionach kosz polnych kwiatów. Wyjęła z niego dziką różę, rozwiniętą, jadowicie czerwoną, wielką jak pięść. Podała ją Cahirowi bez słowa, bez uśmiechu. Cahir dotknął kwiatu. Jego płatki zaczęły usychać, zwijać się w trąbki, ciemnieć. Gdy wszystkie opadły, porwał je prąd powietrza, uniósł w górę. Ich czerń zabarwiła wiatr, który przemienił się w opar, gęsty i duszący, przesłaniający widok. 

Lecz srogi los, okrutna śmierć
w udziale im przypadła...

Opar przerzedził się, odsłonił obraz. Cahir spostrzegł, że po kolana brodzi we mgle. Zaczął iść. Zobaczył stół. Samotny, oświetlony padającymi poprzecznie, upiornie bladymi promieniami księżycowego światła. Przy stole siedział mężczyzna. Czarnowłosy. Półelf. Uśmiechał się, patrząc prosto na Cahira. Jego oczy były złe, czaiło się w nich okrucieństwo. 
Cahir wykonał szybki krok w tył, poczuł, że pierścień na wskazującym palcu zaczyna go palić. Tu-są-lwy, tu-są-lwy. Victarion Calder popatrzył na niego protekcjonalnie, ze znudzeniem. Cahir poczuł, jak jego tętno przyspiesza. Tu-jest-lew.
Jakiś pies rozszczekał się za oknem. Xavier przestał śpiewać, skończył grać. Cahir otworzył oczy, tym razem naprawdę.
— Nienajlepsze miejsce na drzemkę — uznał bard. — Ktoś mógłby cię okraść.
Cahir uniósł wzrok, popatrzył na niego półprzytomnie. Wyprostował się, spróbował doprowadzić do porządku.
— Niby kto? — powiedział lekko zachrypłym głosem. Odruchowo rozejrzał się po tawernie. — Tamci dwaj?
Ruchem brody wskazał siedzących w kącie mężczyzn. Każdy z nich miał gęstą brodę, przygarbione plecy i co najmniej pół wieku na karku.
Xavier zaśmiał się krótko, z umiarkowanym rozbawieniem. Oczy przesłaniał mu padający od ronda kapelusza cień.
— Uważasz, że pozwoliłbym im się ubiec?
— Nie wystarczy ci, że ogrywasz mnie w karty?
— Ogrywam? — powtórzył, leniwie przeciągając głoski. — Może i prawda. Ale co z tego. Zwykle nie masz nic do postawienia. 
Cahir zaciął wargi. Nie odpowiedział. Nie mógł polemizować z tym argumentem. 
Xavier błysnął w półmroku upierścienioną dłonią, palcami musnął gryf lutni. Gdy wygrał na niej motyw przewodni kołysanki, Cahir, nie mogąc się powstrzymać, przymknął powieki. Po raz kolejny.
— Ciężka noc?
— Ciężki tydzień.
— Wyrazy współczucia — rzekł Xavier obojętnie. — Mimo to wolałbym, byś zaczął trzymać fason. Trochę się nudzę, wiesz? Jeszcze trochę, a mogę zacząć żałować, że zgodziłem się gdziekolwiek z tobą iść.
— Jestem zmęczony. — Cahir rzucił mu przygaszone, pozbawione emocji spojrzenie. — A fakt, że śpiewasz mi kołysanki, wyobraź sobie, nie pomaga.
— Śpiewam tobie? — Xavier uśmiechnął się kącikiem ust, lekko uniósłszy głowę. W jego spojrzeniu, skądinąd rozbawionym, tlił się cień drwiny.  — Masz o sobie zbyt wysokie mniemanie. Stanowczo.
Cahir westchnął ciężko.
— Po prostu zagraj coś innego.
— Och? A cóż nie odpowiada ci w tej piosence, jeżeli można spytać?
— Przywołuje wspomnienia, o których... — zaczął półgłosem, po krótkiej pauzie, jakby z trudem dobierając słowa.
— To bardzo dobrze — stwierdził Xavier, nie pozwalając mu skończyć. — Taka jest właśnie rola muzyki. Poruszanie dusz. Gra na emocjach.
— Nie chcę żadnych wzruszeń.
— Więc skup się na przeżyciach natury estetycznej — poradził. — Podziwiaj utwór pod względem harmonii i czystości brzmienia.
— Nie znam się na tym, Xavier. — Cahir, opierając się łokciem o stół, wsunął palce we włosy, pochylił głowę, pokręcił nią. — To chciałeś usłyszeć? Nie mam o tym pojęcia.
Xavier uśmiechnął się pod nosem.
— Przecież wiem, że nie.
Zaczął grać. Jego palce zatańczyły po strunach lekko, zręcznie, z łatwością. Przez chwilę wydawał się całkowicie zaabsorbowany wsłuchiwaniem się w cichą, miękko rozsnuwającą się w powietrzu, niedbale wybrzdękiwaną melodię. 
— Wiesz, czym jest muzyka?
— Dla mnie: niczym — burknął Cahir.
— Muzyka — kontynuował Xavier z nieznacznym naciskiem, takim tonem, jakby komentarz Cahira albo mu umknął, albo został uznany za niegodny uwagi. — To matematycznie uporządkowany ruch, harmonijna forma, wytworna sztuka. Muzyk to wirtuoz, który posiadł tajniki wiedzy o liczbie, mierze i proporcji, by móc tę sztukę ze znawstwem wykonywać. Co o tym sądzisz?
— Nie interesują mnie liczby i miary, o matematykę nie dbam. — Głos Cahira był pusty, pozbawiony emocji, głuchy jak drewno. W jego spojrzeniu nie było gniewu. Tylko znużenie. — Dla mnie muzyka to prosta przyjemność. Okazjonalna rozrywka, niewiele więcej. Dlatego będę szczęśliwy, jeżeli zagrasz teraz coś wesołego. Coś, co mogłoby poprawić mi nastrój. Tak po prostu.
— Przykro mi. W repertuarze dzisiaj mam jedynie przygnebiające kołysanki, tkliwe ballady i romanse bez szczęśliwego zakończenia. Słowem: utwory albo smutne, albo wzruszające, albo dramatyczne. Albo wszystko naraz.
— Spieprzaj — parsknął. — Nie śpiewaj wcale.
Xavier zaśmiał się.
— Jesteś niewdzięczny — zrugał go. — Niektórzy płacą, by móc mnie słuchać, wiesz?
Cahir sięgnął po szklankę, uniósł ją do ust, upił łyk.
— Może zagramy w karty?
— Nie, bo oszukujesz.
— Ty także — udał oburzenie. — Do tego bezczelnie.
— Ach tak? I może to ja podczas ostatniego rozdania nieudolnie usiłowałem podmienić talię?
— Nie, ale dwie partie wcześniej z rękawa wypadł ci król karo.
— Przywidziało ci się — wymruczał Xavier, uśmiechając się połową ust, bawiąc się lutnią. Pasmo włosów zsunęło mu się na drugą stronę twarzy, gdy lekko przechylił głowę. — Poza tym: był to król kier.
Cahir odetchnął głęboko, nie odpowiedział. Wyjrzał przez okno.
— Chodźmy już stąd może. Patrz. Przestaje lać.
— Jak chcesz. — Xavier odłożył lutnię na bok, spojrzał na porozstawiane na stole puste talerze, butelkę, dwie półpełne szklanki. — Jak uważasz, ile nam za to wyjdzie?
— Nie wiem. Niczego sobie nie skąpiliśmy. Pewnie z siedemdziesiąt koron — oszacował po chwili ciszy. — Jak nie więcej.
Na wargach Xaviera pojawił się uśmiech. Ładny, po raz pierwszy tego dnia pozbawiony cienia drwiny. Bard od niechcenia poprawił kapelusz, popatrzył na Cahira poważnie.
— Mam dla ciebie dobrą wiadomość.
— Stawiasz mi obiad?
— Wprost przeciwnie. Masz okazję dostąpić zaszczytu postawienia go mnie.
Cahir prychnął.
— Nie masz pieniędzy? — domyślił się.
— Pieniędzy? — Xavier zdziwił się uprzejmie. — A cóż to są pieniądze? Masz może na myśli te zabawne krążki, którym ludzie nadali umowną wartość, by móc wymieniać je na dobra różnego typu? Ha, widzisz, troszczenie się o rzeczy tak trywialne i małe jak pieniądze, jest, cóż, co najmniej poniżej mojej godności. 
— Nie zgrywaj się. Ile masz? Złożymy się, jakoś sobie poradzimy. Ja mam... — Cahir przetrząsnął kieszenie, w palcach przeliczył monety, które udało mu się znaleźć. — Trzydzieści trzy.
Xavier westchnął teatralnie, mruknął coś do siebie, zrobił to samo. Ostentacyjnie wolno, krzywiąc się przy tym lekko. Po chwili z brzdękiem wysypał na blat garstkę drobnych. I kawałek czerwonej wstążki, korek od wina i urwany guzik.
— Sześć — oznajmił, skończywszy liczyć.
— Chyba, kurwa, żartujesz. — Cahir uśmiechnął się przemiło. — Sprawdź dokładnie.
Na stole rozbłysła kolejna moneta. Mała, zardzewiała i nadłamana. 
—...i pół.
— Nie nosisz przy sobie pieniędzy?
— A ty? — odbił piłeczkę Xavier, hardo zadarłszy nos.
Cahir zawahał się lekko.
— Noszę, tylko...
— Tylko co?
— Tylko nie dzisiaj — dokończył z naciskiem. — Poza tym, daruj, ale z nas dwóch to mnie bardziej wypada nie mieć czym płacić. 
— Ciekawi mnie, co masz na myśli.
— Na przykład to, że nie ja jestem tu Wielkim Panem Arystokratą, Bardem Światowej Klasy i Muzycznym Wirtuozem. Nie ja paraduję po Almerze odpieprzony jak cesarz.
Xavier nie patrzył na Cahira, wyglądał, jakby go nie słuchał lub udawał, że nie słucha. Wzrok miał zawieszony w przestrzeni, utkwiony w jakimś punkcie za jego plecami.
— Patrz, kto przyszedł — mruknął.
Cahir podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. We frontowych drzwiach tawerny stał Mattia. Płaszcz miał przemoczony, włosy lekko rozburzone, ale uśmiechał się pogodnie, a uśmiech ten zdawał się rozjaśniać nie tylko jego twarz, ale i ponure, pogrążone w półmroku wnętrze pomieszczenia. Gdy złowił Cahira wzrokiem, ruszył w jego kierunku krokiem raźnym, choć pełnym godności.
— Witajcie — przywitał się, podchodząc. — Fakt, że na siebie wpadamy, to prawdziwy uśmiech losu. Nigdy nie spodziewałbym się, że zastanę tu was o tej porze, w tę pogodę. 
— Cześć — rzucił Xavier, płytko skinąwszy głową. Strusie pióro zakołysało się wdzięcznie, uniosło i opadło jak wachlarz. — W zasadzie, cóż, nie opuściliśmy dziś burs z własnej woli. Mamy zadanie do wykonania.
— Od mistrza?
— Od Cervana — zgodził się Cahir. — Jest już późno, zaraz musimy się stąd zabierać. A ty? Co tu robisz?
— Umówiłem się z Taavettim. — Mattia podparł się pięścią pod bok, lekko obrócił przez ramię, przebiegł wzrokiem po sali. — Ale widzę, że jeszcze nie przyszedł. — Uśmiechnął się lekko, patrząc na Xaviera. — Może to i lepiej, że się miniecie. Ostatnio trochę mi się na ciebie skarżył. 
— Doprawdy?
— Doprawdy. Trzy dni temu wspominał, że nie wyspał się przez ciebie i Yuuki. Podobno słyszał przez ściany, jak głośno rozmawialiście i śmialiście się w świetlicy do późnej nocy. Świetlica, tak się niefortunnie składa, sąsiaduje z jego kwaterą.
— Trzy dni temu? Hm-hm... Och, faktycznie, przypominam sobie. Możliwe, że było coś takiego. — Xavier położył dłoń na blacie, wyprostował się. Jego oczy błysnęły lekko, na ustach pojawił się uśmiech, który nie spodobał się Cahirowi. — To w zasadzie dość ciekawa historia. Masz może ochotę posłuchać?
— Nie ma — wciął się Cahir, mierząc Xaviera ponurym spojrzeniem. — Hrabia nie ma czasu na takie bzdury.
— Taavettiego wciąż nie ma, więc jeżeli opowieść rzeczywiście jest zajmująca, myślę, że mógłbym jej wysłuchać — zdecydował Mattia, wciąż z łagodnym uśmiechem na ustach. 
— Świetna decyzja — pochwalił go Xavier, rozpierając się na krześle. Przełożywszy ramię przez jego oparcie, założył nogę na nogę. — Ręczę, że epizod warty jest przytoczenia.
Cahir zacisnął zęby.
— Xavier.
— Było to mniej więcej tak — zaczął bard. — Wieczorem, z nudy i braku czegokolwiek lepszego do roboty, zaszyłem się w świetlicy. Natknąłem się tam na Cahira. Porozmawiałem z nim chwilę o tym i owym, zagrałem w karty, bo prosił usilnie, ba, zależało mu tak bardzo, że niemal włóczył mi się u stóp. (Dlaczego kręcisz głową? Nie pamiętasz? Tak właśnie było. Nie? Akurat). W pewnym momencie do pomieszczenia wkroczyła Yuuki. Podeszła do naszego stolika, stuknęła dnem podejrzanie wyglądającej butelki o blat, zapytała, czy się napijemy. Zgodziliśmy się, naturalnie, kobietom odmawiać niegrzecznie. Mimo to, jak na lojalnego przyjaciela przystało, szepnąłem Cahirowi na stronie, by uważał z piciem i, w miarę możliwości, zachował umiar, bo alkohole Yuuki to przeważnie bliżej niezidentyfikowane mieszanki o dość wątpliwej proweniencji. Cahir, rzecz jasna, z rady nie skorzystał. Mało tego, wdał się z Yuuki w zawody w piciu. Pozwól, drogi hrabio, że powtórzę, byś dobrze uświadomił sobie, w czym rzecz. Wdał się w zawody. Z Yuuki Tenebris. W piciu bimbru. Wierzę, że nie muszę mówić, kto zwyciężył, a kto skończył pod stołem. Pozwolę sobie dodać jeszcze, że miałem rację, alkohol oczywiście był felerny. Cahir, mniej więcej w połowie pojedynku, zapomniał, na czym polega artykulacja głoski r.
Mattia milczał przez chwilę. Uśmiech na jego ustach przygasł.
— I to wydało się wam tak zabawne?
— Cóż. — Xavier uśmiechnął się niewinnie, przymknął powieki. — Sądzę, że gdybyś o pierwszej w nocy na rauszu usłyszał, jak Cahir wymawia: Tenebłis, Xavieł, albo, dajmy na to, D'Ałienzo, też byś się śmiał. 
— Konfabuluje — zawyrokował Cahir, siląc się na neutralny ton głosu, obojętne spojrzenie i niewzruszony wyraz twarzy. — Nie słuchaj go, to mistyfikator, pozorant i skończony łgarz.
— Zapytaj Yuuki — poradził Xavier Mattii. — A tak poza tym — dodał, zwracając się do Cahira. — Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, że za takie ad personam mógłbym poczuć się urażony.
Mattia popatrzył na Cahira z cieniem troski w spojrzeniu.
— Wszystko w porządku? Mam nadzieję, że...
— Nie byłem aż tak pijany — mruknął Cahir. Spojrzał na Xaviera spod oka. — I pamiętam, co mówiłem. I w jaki sposób.
— Ach tak? — Xavier z umiarkowanym zainteresowaniem przyjrzał się połyskującym na dłoni pierścieniom. — W takim razie: kim jest Ksandeł? Wydaje mi się, że miałeś okazję wspomnieć o nim raz czy dwa.
Cahir pobladł lekko. To imię... Pierwszy raz od czasów Ovenore usłyszał, jak ktoś wymawia je na głos.
— Przesłyszałeś się — uciął.
Frontowe drzwi otworzyły się po raz kolejny, w przejściu zamajaczył cień znajomej sylwetki. Mattia obrócił się przez ramię, stanął na palcach, by lepiej widzieć.
— Och. Muszę was przeprosić. Taavettii właśnie przyszedł.
— Mattia, poczekaj.
Hrabia zatrzymał się w pół kroku.
— Tak?
Cahir popatrzył na zastawiony naczyniami stół, przeciągnął spojrzeniem po świecących się na blacie monetach, uniknął wzrokiem uśmiechającego się z satysfakcją Xaviera.
— Mamy pewien problem — westchnął.

~~*~~

Uliczka, którą kroczyli, była ciasna, martwa, wyludniona. Z obu stron ograniczały ją budynki, przysadziste i bure, o konturach rozmytych wstającym z kałuż oparem. Wypełnione brudną wodą dziury w bruku lśniły jak odłamki starych luster, odbijały szare, zasnute chmurami niebo. Mewy, skrzecząc przeraźliwie, kołowały nisko, półwidoczne we mgle jak cieniste zjawy. 
Xavier rozejrzał się od niechcenia, nie uśmiechnął.
— To miasto ostatnio niezwykle straciło na uroku, nie uważasz?
— Uważam — przytaknął Cahir, wymieniając spojrzenie z brzydkim, chudym kotem. Zwierzę kuliło się pod jednym z zamkniętych straganów, chroniąc przed chłodem i ostatnimi kroplami deszczu. — Zbyt długo tu siedzimy. Byłbym szczęśliwy, gdyby lada dzień okazało się, że wracamy do Tirie. 
— Ja także. Atmosfera, która tu panuje, coraz mniej mi się podoba. Mogłoby się wydawać, że kwestia lustra, zamiast rozwiązać się, coraz bardziej pląta. — Xavier odgarnął z czoła mokre włosy. — Zastanawia mnie, kiedy to wszystko się skończy. I jak się skończy.
— Tak. Mnie także.
Wiatr uspokoił się nieco, ścichł, deszcz przestał padać na dobre. Słońce wyjrzało na chwilę, musnęło powierzchnię kałuż zimnym promieniem. I zgasło ponownie. 
— To chyba dobry moment, byś wytłumaczył mi, na czym ma polegać nasze zadanie — przypomniał Xavier.
— To trywialna sprawa — zapowiedział Cahir. — Do Cervana wczoraj, w tajemnicy przed rodzicami, zgłosiła się jakaś małolata. Sara Jakaśtam, nie pamiętam. Dziewczyna jakoby przyjaźni się z jakimś zwierzęciem mieszkającym na klifach za portem, wiesz, tych porośniętych drzewami. Przychodzi do niego codziennie i dokarmia je regularnie, ale teraz, gdy sztorm goni sztorm, rodzice nie pozwalają jej zbliżyć się do oceanu. Mamy iść za miasto, odnaleźć właściwe zwierzę i rzucić mu coś do jedzenia w jej imieniu.
— Co to za zwierzątko, tak właściwie?
— Nie wiadomo, wyobraź sobie. Sara nie chciała się przyznać.
— Wiesz chociaż, czym mamy je karmić?
— Rybami. Zabrałem kilka.
— I tyle? Nie powiedziała nic więcej na jego temat?
— Powiedziała. Zwierzę jest oswojone i mamy się go nie bać. Zna kilka sztuczek, na przykład reaguje na imię albo przychodzi, jak się zagwiżdże. Każdego dnia w okolicach południa czeka na szczycie wysokiej skały, którą z każdej strony obmywa woda. Aha. Jeszcze jedno. Karmiąc je, lepiej uważać na palce.
— Cudnie — Xavier uśmiechnął się ślicznie. — Coś jeszcze?
— Nazywa się Febus.
Parsknął.
— Słońce. Jeżeli na klifach czeka na nas bestia, może przynajmniej urodziwa.
— Mam nadzieję, że stworzenie nie będzie stanowiło zagrożenia — mruknął Cahir. — Tu, w Almerze, ostatnio dzieją się dziwne rzeczy. Najpierw peri, potem chłopiec, który przemieniał się w ptaka, następnie te kryształopodobne stwory... Nie chcę krakać, ale Cervan chyba także uważa, że coś może być na rzeczy. Prosił, bym był ostrożny, kazał wracać od razu, gdyby działo się coś złego. Poza tym, wiesz, kazał zająć się tym mnie. Gdyby chodziło o dokarmianie bezpańskich kotków, zleciłby to komukolwiek.
— Gdyby chodziło o bezpańskie kotki, przypuszczam, że Sara nie bałaby się powiedzieć o nich rodzicom — zgodził się Xavier.
— Też tak uważam.
Uśmiechnął się pod nosem, nie spojrzał na Cahira.
— Teraz rozumiem, dlaczego zależało ci, bym dotrzymał ci towarzystwa.
— Tak?
— Bałeś się iść tam w pojedynkę.
— Akurat — parsknął Cahir. — Po prostu uznałem, że gdyby sprawy nie potoczyły się najlepiej i coś mi się stało, wróciłbyś do burs i zawiadomił Cervana o całym zajściu. A potem, nie wiem, ułożył fantastyczną balladę na temat moich heroicznych czynów, czy coś w ten deseń.
— Och, przestań, nie zostawiłbym cię. Przecież bym pomógł.
— Tak? — Rzucił mu sceptyczne spojrzenie. — Pomógłbyś mi?
— Bestii — poprawił go Xavier. — Przecież wiesz, że cię nie lubię.

~~*~~

Zeszli ze stromego klifu. Porastały go drzewa wysmukłe, wysokie jak wieże, kładące szeroki pas cienia na wody oceanu. Ruszyli krętą, piaszczystą ścieżką, weszli na plażę, wąską i ciasną, pełną kamieni i skał, o które rozbijały się fale, pryskając gęstą, białą pianą.
Cahir przystanął, rozejrzał się, pozwolił, by pęd chłodnego powietrza uderzył go w twarz. Spojrzał na wzburzony, oddychający czernią ocean. Skryte za chmurami słońce nie oświetlało fal, przez co jego wody zdawały się matowe, gęste jak atrament, przypominały otchłań bez dna.
— No i gdzie ten zwierz? — zapytał Xavier, stając obok. Wiatr wzdął jego pelerynę, załopotał nią lekko. 
— Nie wiem — Cahir podniósł nieco głos, by przekrzyczeć szum fal. — Musimy znaleźć skałę, o której mówiła ta małolata.
Xavier malowniczym ruchem dłoni objął horyzont.
— Którą? Nie widzisz, ile ich tu jest? To może być, kurwa, każda. Jaka jest szansa, że natkniemy się na odpowiednią?
— Znajdziemy ją, nie przesadzaj. Nasza jest inna niż wszystkie. Jest już po południu, coś powinno na niej czekać.
— Och. No tak. Racja — uśmiechnął się samymi ustami. — Ciekawe tylko, co.
Ruszyli dalej w milczeniu. Gdy zaczęło padać, Xavier przystanął, poprawił kapelusz, pelerynę i worek z lutnią. Cahir wyminął go, ruszył przodem z rękami wbitymi w kieszenie, nie oglądając się, nie troszcząc o pogodę.
— To bez sensu — krzyknął Xavier, gdy ulewa zaczęła się srożyć, a nad oceanem bezgłośnie błysnęło kilka złotych nitek błyskawic. Wiatr zagłuszał jego słowa, Cahir prawie go nie słyszał. — Ile już się tu kręcimy? Tracimy czas. Mówiłeś, że zwierzę przychodzi, gdy się zagwiżdże. Gwiżdż!
Cahir zagwizdał. Krótko, na odczep się, jak na psa.
— Chyba żartujesz — skrzywił się Xavier.
Cahir wywrócił oczami. Wsadził dwa palce do ust, nabrał powietrza w płuca. Gwizd chwilę niósł się w przestrzeni, nim utonął w szumie fal i wyciu lodowatej bryzy.
— Zadowolony?
Przez kilka uderzeń serca stali w bezruchu i milczeniu. Cahir z rękami skrzyżowanymi na piersi, Xavier z pięścią na biodrze. Nic się nie wydarzyło.
— Chodź. Idziemy stąd. Strasznie tu wieje.
— Czekaj. — Xavier lekko zmrużył oczy, wskazał coś ruchem głowy. — Patrz tam.
Cahir obrócił się. Na szczycie pobliskiej skały pojawiła się sylwetka drapieżnego ptaka. Jego czarne pióra zlewały się z barwą oceanu, ledwie odcinały od pochmurnego nieba. Szyja zwierzęcia była smukła, długa jak u łabędzia, dziób ostry, zakończony hakiem, pióra u skrzydeł długie i ostro ścięte, połyskujące zielonym, pawim błyskiem. Ptak łypał na mężczyzn w ciszy, nieruchomy jak posąg, z łagodnie przechyloną, zwieńczoną grzebieniem głową.
— Co to za ptaszysko? — mruknął Cahir.
— Skąd mam wiedzieć?
— Było tu wcześniej?
— Nie wiem, zauważyłem je dopiero teraz.
— Wygląda ci na pupilka Sary?
— Nie, ale mam nadzieję, że nim jest. Rzuć mu coś, sprawdzimy, czy weźmie.
Cahir sięgnął do torby, wyjął z niej małą, srebrną rybkę, wycelował, rzucił w kierunku ptaka. Ptak wyciągnął szyję, chwycił ją w locie, połknął od razu, w całości. Rozpostarłszy skrzydła, lekko i bezszelestnie sfrunął na piach, przyjaźnie zaklekotał dziobem.
— Tak. — Xavier uśmiechnął się niewyraźnie. — Obawiam się, że jednak to właśnie jest zwierzątko Sary.
— Wyglądasz na rozczarowanego.
— Bo jestem. Po tym, co mi powiedziałeś, spodziewałem się czegoś nieco bardziej efektownego. Wygląda na to, że przeszedłem szmat drogi w taką pogodę, by obejrzeć zwykłego ptaka. Do tego umiarkowanie pięknego. Hm? Co ty robisz tak właściwie? 
Cahir, stojąc z wyciągniętą ręką, pogwizdywał cicho, zachęcająco kołysał w powietrzu rybą.
— Febus!
— Na co ty liczysz?
— Może usiądzie.
Xavier prychnął.
— Akurat.
— Febus, Febus!
Ptak rozrzucił skrzydła do lotu, wyciągnął szyję, wzbił się w powietrze. Szponiaste pazury wbiły się w ramię Cahira, wielkie skrzydła, uderzając o siebie, miękko zatrzepotały w powietrzu, gdy ptak usiłował zachować równowagę. 
— Jesteś idiotą — skwitował Xavier. — To dzikie zwierzę.
— Jest oswojony. — Cahir podsunął Febusowi kolejną rybę. Ptak łapczywie wyrwał mu ją z ręki.
Xavier nie wyglądał na przekonanego.
— Och? I z tego powodu wygląda, jakby lada chwila zamierzał wydziobać ci oko?
— Przestań. Nic nie robi, jest grzeczny.
— Po prostu czeka na dobry moment, by zaatakować.
— Też chcesz go potrzymać?
Xavier popatrzył na pazury ptaka, uśmiechnął się z wyższością.
— Obawiam się, że moje ubrania są warte zbyt wiele.
— A dotknąć?
— Nie pamiętasz, co mówiła Sara?
Cahir uśmiechnął się nieładnie.
— Jesteś nudny — powiedział miękko, naśladując ton Xaviera. — Jeszcze trochę, a zacznę żałować, że poszedłem z tobą gdziekolwiek tego dnia, wiesz?
Xavier parsknął, popatrzył najpierw na ptaka, potem na Cahira, potem znów na ptaka. Nonszalancko odrzucił pelerynę na drugie ramię, dumnie uniósł głowę.
— No dobrze. — Wyciągnął rękę. — Daj mi go.

~~*~~

Cahir rzucił kartę na stół.
— As.
— Król.
— Dama.
— Walet.
Popatrzył na zakrytą, położoną przez Xaviera kartę, zastanowił się chwilę.
— Blef — zdecydował.
Xavier odsłonił ilustrację na tekturze, uśmiechnął się z ukontentowaniem.
— Walet? — Cahir zmarszczył brew. — Niemożliwe.
— A jednak. — Xavier zaśmiał się melodyjnie. — Doprawdy, cóż za feralna pomyłka. Już nie masz szansy tego wygrać. Wielka szkoda, czyż nie?
Cahir zmrużył oczy, uważnie przyjrzał się swojemu wachlarzowi kart.
— Coś tu nie gra.
— Niby co? — zapytał Xavier nieco znudzonym głosem. — Bo, widzisz, jak na moje oko, wszystko się zgadza. Miałem położyć waleta? Położyłem. Na stole leży walet? Bez wątpienia. Oznacza to mniej więcej tyle, że nie blefowałem. A to z kolei znaczy, że ty się pomyliłeś, przegrałeś kolejkę i zbierasz karty.
— Niczego nie będę zbierał, cwaniaku.
— Ponieważ?
— Ponieważ tak się niefortunnie składa, że w talii mam cztery walety. — Cahir rozpostarł swój wachlarz na stole, wysunął właściwe karty tak, by były dobrze widoczne. — Twój jest piąty. Znowu, kurwa, oszukujesz.
Xavier milczał przez chwilę. Uśmiech na jego twarzy nieco zbladł.
— Masz mnie — zaśmiał się niefrasobliwie, choć nieco wymuszenie. Jednym ruchem zebrał karty ze stołu, przetasował je szybko, zręcznie. — To co, od nowa?
— Akurat — mruknął Cahir. — Nie gram z tobą.
Odchylił się na krześle, wyjrzał przez okno tawerny, to samo, przez które spoglądał kilka dni temu. Pogoda nie dopisywała, ale nie było to niczym nowym w Almerze.
— Co słychać u Sary? — zagadnął Xavier po dłuższej chwili, strojąc lutnię.
Cahir nie odwrócił wzroku od szyby.
— Była wczoraj u Cervana. Zapytała, czy mógłbym odwiedzać jej ptaka, dopóki sztormy się nie skończą. 
— Zgodziłeś się?
Nie odpowiedział.
— Zgodziłeś się — domyślił się Xavier z uśmiechem. — Podziękowała ci przynajmniej za ostatni raz?
— Nie liczyłem na to.
— To mała dziewczynka — usprawiedliwił ją, trącając struny kciukiem. — Pewnie nie wiedziała, że tak trzeba. Może rodzice jej nie nauczyli.
Cahir przechylił głowę, westchnął, objął go zmęczonym spojrzeniem.
— Znów będziesz śpiewał?
— Nie wolno?
— Wolno — zgodził się niechętnie. — Śpiewaj, jeżeli musisz.
— Co życzysz sobie usłyszeć? Przygnębiającą kołysankę, tkliwą balladę, czy romans bez szczęśliwego zakończenia?
— Nie wiem. — Wrócił spojrzeniem do okna. — Wybierz coś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz