czwartek, 11 marca 2021

Od Echa – Avijjā

— Ukradłeś?
Spoglądam na niego spod byka, przejeżdżając oceniającym spojrzeniem po tej całej tłustej sylwetce, która, jak mniemam, zaraz wyleje się ze swojego naczynia, topiąc swojego właściciela, a może i mnie samego. Pochowa pod taflą tłuszczu, pozbawi oddechu. Powracam jednak do nawilżania spragnionego drewna i wyciągam nogę, chcąc zachować jak największy odstęp od mężczyzny, w drobnej sugestii, by nawet nie próbował. Przecież doskonale wie, że skończy się to dla niego źle, widzę to w tych czarnych, okrągłych oczkach. Przede wszystkim niemądrych, bardzo delikatnym eufemizmem to ujmując.
— Nie.
— To skąd masz?
— Nie twój zasrany interes — odpowiadam, prawie że śpiewnie, ostatnią sylabę z intencją przedłużam. Palce masujące słoje zatrzymują się na jednym z nich, paznokieć naciska na drewno, ale na pewno go nie uszkadza.
— Ale cacuszko. Jesteś pewny, że nie ukradłeś? — pyta i podnosi się, o dziwo, całkiem sprawnie, co, nie zaprzeczam, powoduje, że w szoku unoszę brwi. Moja dłoń jednak zamiera, zaciska się na drewnie, upewniając je, że nikt z mych palców łuku nie wyrwie. Bo nie pozwolę. — Wyglądasz na takiego, co kradnie, a to wygląda na bardzo drogie.
Świnia pochyla się nade mną, sapie mi do ucha. Śmierdzi. I w przeciwieństwie do świń nie ma nawet tego specyficznego, tkliwego uroku, który choć na chwilę, w litości, hamuje dłoń przed zarżnięciem zwierzęcia.
— A dasz postrzelać? Oddam. Lub nie — parska pustym śmiechem, uśmiecha się szeroko i pokazuje pożółkłe zęby.
Zaciśnięta pięść leci w kierunku tych samych, pożółkłych zębów.


— I po co obijałeś mu mordę?
— Bo mnie wkurwił.
— Echo!
Mężczyzna zagryzł polik od środka, wziął głębszy oddech i przytrzymał ten w płucach, nim zdążył wybuchnąć. Aby następnie, jak gdyby nigdy nic, przeciągnąć się kocio, unieść dłonie ku sufitowi, zerknąć na nią maślanym okiem. Bo przecież mu wybaczy. Zawsze to robiła. Nigdy też nie miała wielkiego wyboru.
— Echo, nie mogę ciebie tu trzymać, jeżeli...
— To niech nie wchodzą mi w drogę. I niech nie dotykają łuku. Nigdy nie miałem więcej zasad, coś się nagle zmieniło? — warknął w końcu, ciut zbyt agresywnie. Przeniósł wzrok na ścianę, zastukał kostkami lewej dłoni o blat jednego ze stołów.
Kobieta westchnęła ciężko, przez chwilę nie odpowiadając. Skuliła się w sobie i uciekła ode niego wzrokiem, jakby miało to coś jej dać. Wisior przecież cały czas ciążył na kobiecym dekolcie. Kaszlnął, przypominając, że nadal jednak oczekiwał odpowiedzi.
— Są zmęczeni. Nie chcą ciebie tutaj.
— A oni od kiedy mają coś do gadania? Rzucili ci monetą pod nogi?
— Od zawsze, tylko nigdy nie słuchasz, Echo. — W końcu zebrała się na tę swoją chłodną i wyliczoną odwagę, a on tylko parsknął bezczelnym śmiechem. Jak zawsze.
Odchrząknął, odwrócił się do kobiety plecami, bo szczerze miał dość i chciał już po prostu się przespać. W tym obrzydliwym łóżku, na którym chyba kogoś kiedyś zamordowano, z twardym materacem, który wchłonął cudzą krew i nie pozwolił się doprać, ale Echo nie miał przecież serca jej o tym powiedzieć, poskarżyć się niczym rozwydrzony bachor, nawet jeżeli i takim zdarzało mu się dla niej być. Wiele miała problemów na swych wątłych ramionach. Zdecydowana większość wynikała z jego powodu.
— Masz trzy dni.
Zmrużył oko, ponownie na nią łypnął tą swą ciemnością, jakby upewniając się, czy jest gotowa podjąć tak istotną decyzję. Drgnęła, zauważył, że barki opadły gwałtownie i czym prędzej uniosły się, nie chcąc, by ten zbadał kryjące się za nagłym ruchem emocje. Nie musiał, bo zrobił to już dawno, a powtarzanie tego zabiegu byłoby jedynie marnotrawstwem energii.
— Co ze spłatą? — Pytanie zarzucone zostało niby od niechcenia, niczym haczyk do jakiegoś płytkiego stawu. Ale przecież widział, że wisior ciąży i ciągnie kobietę w dół, i ciągnie te jej wątłe ramiona, i chwyta za długi warkocz, i szarpie, chcąc przypomnieć o długu.
— I tak w końcu wyjedziesz i mnie go pozbawisz. Prędzej niż wolniej. Wolę, żebyś zrobił to teraz. Trzy dni. Może jeszcze ich dogonisz, może ciebie przyjmą.
— Kogo?
— Tę grupę. Kręcili się po całym mieście, dzisiaj chyba wyjeżdżają.
Echo prychnął w końcu, z wyrzutem spojrzał na kobietę i splótł ręce na piersi. Brąz spojrzenia zawisł na ścianie, niezbyt mając ochotę na wpatrywanie się w osobę, niby od niechcenia rzucającą takimi projektami. Przecież się tam nie nad…
— Nadawałbyś się tam.
— Do tych cyrkowców? — Prychnięcie przepełnił pogardą.
— Echo, na miłość!
— Ciekawostek? Przy kim lepiej bym wyglądał, żabie w cylindrze czy alkoholiku?
— Dobrze by ci było przy osobach, które w większości nie miały gdzie się podziać i krążyły bez celu po świecie. Jak ty. A teraz patrz, wszyscy im ufają! — Westchnięcie było zniecierpliwione. — Zresztą, co jest w tobie lepszego od nich, co? Przypłynąłeś sobie na tym wielkim statku, teraz kręcisz się po Almerze jak smród po jakubowych gaciach, kloszard, ale w eleganckich ubraniach, nawet roboty żadnej sobie nie znalazłeś! Co, kontemplujesz sobie życie? Pan bezimienny i nieśmiertelny? Ile tak zamierzasz? Aż się zakurzysz czy aż ci się oszczędności skończą?
— Spierdalaj.
Odwrócił się na pięcie. Czym prędzej skierował się ku schodom, stwierdziwszy, że rozmowę należało w tym konkretnym momencie zakończyć. — O, wielki i szlachetny pan o błękitnej krwi strzeli focha i przeklnie, bo stwierdziłam oczywisty fakt! — syknęła za nim kobieta, rozkładając szeroko ręce w bezradnym geście. — I sam to dobrze wiesz, dlatego nawet nie dyskutujesz!
Zacisnął dłoń na poręczy, prawa stopa trafiła na pierwszy stopień.
— Wystarczy mi dzień. Tylko załatw mi konia.
— Sam se go, kurwa, załatw!
— To będą trzy. — Wzruszył ramionami, po czym, niby dziecko zmierzające ku szlabanowi, zniknął na górze.

Uderzył piętą o materac, przeklnął głośno i przerzucił się z lewego boku na ten prawy. Sen miał nie przyjść, bo poruszone przez gospodynię struny wżynały się w skórę, by wypalić w niej swym ogniem blizny, pozostawić bolesne pęcherze. Jedna z dłoni szarpała za włosy, druga nieustępliwie próbowała złapać za prześcieradło, w irytacji swej unieść je ku sufitowi, choć przecież nie było to możliwe, gdy cały czas na nim spoczywał. Coś wbiło się pod łopatkę, przeklnął więc i po raz drugi. W końcu usiadł, orientując się, że z odprężającej i usuwającej wszystkie problemy z życia drzemki nici.
Materac zaskrzypiał, dłoń Echa przypadkiem oparła się o brunatną plamę, która miała być pamiątką po niefortunnej przygodzie, a może po jej zakończeniu, pierwszego czy tam drugiego właściciela materaca. Kostki nóg stuknęły o siebie w powietrzu, gdy te były przenoszone gwałtownym ruchem na skrzypiący parkiet. Mężczyzna skrzywił się, nie wiadomo, czy jeszcze na wspomnienie krótkiego i miałkiego bólu, czy może jednak na uczucie chłodu palącego w podeszwy stóp. Wzdłuż nagich pleców prześlizgnął się dreszcz, otrząsnął się więc z owego niczym pies. Mlasnął, bo chciał pozbyć się suchoty z ust. Przetarł twarz, by odnaleźć siebie, by poznać własny nos i kość policzkową, by skrzywić się na zapach własnego oddechu i by ślina dopiero co zwilżonych warg została na dłoniach.
Wszystko na swym miejscu, wszystko to samo. Trochę szkoda, a trochę nie.
Złożenie dłoni było dziecinnie prostą czynnością. Wyszeptanie kilkudziesięciu łatwych słów w rodzimym języku już trudniejszą, bo te grzęzły w krtani rozpaczliwie, zaczepiały się głoskami o tkanki i haratały je w swym lamencie. Ale wyrywał je bezlitośnie, wyciągał sobie z gardła i zmuszał się, by choć tego nie zapomnieć. Nie wybaczyłby sobie, rył je więc w umyśle, zostawiał po nich niewchłanialne blizny, póki było to możliwe.
Modlitwę jednak brutalnie przerwano za pomocą damskiego przekleństwa i głośnego huku z parteru. Powieka, zamknięta wcześniej z powodu religijnego namysłu, uniosła się, czoło zmarszczyło się. Echo westchnął ciężko, po czym podniósł się, a materac skrzypnął głośno, wszem i wobec oświadczając o swym zmęczeniu spowodowanym ciężarem atletycznego ciała.
Światło odbite o powierzchnię księżyca oświetliło łubię i kołczan oparte o ścianę.

— Co spadło?
— Nic — odpowiedź była spanikowana, tak samo spanikowana tak jak te skrzące się zazwyczaj oczy, które teraz zawisły na jego opartej o próg sylwetce. Przy okazji, niby przypadkiem, zahaczyły o nagą klatkę piersiową.
Echo wychylił się odrobinę, wystarczająco, by ujrzeć, jaki bałagan próbowała ukryć za sobą kobieta.
— Co ty odpierdalałaś z tym stołem? — parsknął w końcu głośno, zwinnie ją wymijając, by podejść do miejsca zbrodni. Trącił stopą drewnianą nogę, pytająco zerknął przez ramię, a w ciemnych oczach przeskoczyły iskierki rozbawienia.
— Próbowałam go przesunąć i…
— W środku nocy?
— Chciałam się dostać do szafki.
Echo pokręcił głową, wybuchł w końcu śmiechem z nutą politowania, może też zdziwienia tym dziwnym pomysłem kobiety.
— I nie można było wziąć krzesła?
— Stół był najbliżej.
Mężczyzna westchnął, podszedł jeszcze o dwa kroki do połamanego stołu i ukucnął. Palcami trącił blat, w końcu zdecydował się go podnieść, chcąc rzucić okiem na łączenia z nogami. Pokręcił jedynie głową, bo przecież stołu i tak nigdy składać nie miał, i powinien zająć się tym po prostu któryś z padalców, znaczy, braci kobiety – znali się na tym lepiej od niego, a i palce mieli porządniejsze do takiej roboty; opuszki zmęczone, twarde, paliczki z nagniotkami. Szkoda odpowiednio wypracowanej ręki łucznika na takie zajęcia. Nie daj bogowie, jeszcze łuk zacząłby inaczej w dłoni leżeć.
— Chujowy ten stół.
Echo wstał i podszedł do najbliższej stołowi szafki. Otworzył ją.
— Czego potrzebowałaś?
— Leków.
— Och — powstrzymał się od kolejnych komentarzy.
Wyjął słoiczek i wcisnął go w tę jej wątłą dłoń, bez uprzejmości, bez czułości. Te nie były im teraz i nigdy potrzebne.
— Dziękuję.
Umilkli oboje. Ciszę przerywały jedynie myszy skrobiące w ściany pomieszczeń. Echo przymknął powieki, może nawet i zakołysał się odrobinę na nogach, orientując się, że choć umysł snu nie pragnął i nie chciał na ów mu przyzwolić, tak ciało starało zbuntować się, rozpocząć rewolucję. Nieudaną, ale jednak.
— Echo.
— Hm?
— Czego ty tutaj szukasz?
Nie odpowiedział, bo odpowiedź była żenująca. Beznadziejne słowa, które wymsknęłyby się spomiędzy warg, jedynie by ją rozczarowały. A przecież wolał, kiedy myślała, że za każdym swym eleganckim krokiem chowa jakiś większy cel, że jego sprężystość i zwinność wynika ze szlachetnej idei, a oceniające, ciemne spojrzenie niesie za sobą przesłanie niezrozumiałe dla zwykłego, szarego ludu, który dzięki temu spojrzeniu ma doświadczyć oświecenia czy innego rodzaju zbawienia.
Poczuł miękką dłoń na poliku, miękki kciuk i miękko zakreślony krąg na jego skórze. Odrobinę szorstkiej, bo nieogolonej. Mężczyzna pozwolił jej na tę ulotną czułość i przyjął ciepło, którym go obdarzyła, choć nie uważał, by zasługiwał, choć nie twierdził nigdy, że był to na te delikatności odpowiedni moment. Wiele lepszych, przede wszystkim lżejszych chwil między nimi predestynowanych było do wrażliwych gestów, a jednak właśnie teraz, gdy żegnali się i prawdopodobnie nigdy więcej mieli się nie zobaczyć, zdecydowała się na pieszczotliwy ruch. Kto wie, może właśnie z tej ostateczności wynikała jej odwaga.
Gdy opuszek zahaczył o górną wargę, męska dłoń otoczyła kobiecy nadgarstek, zacisnęła się na nim, odciągnęła palce od twarzy w oczywistej i czytelnej sugestii. Westchnął cicho, a ona odpowiedziała mu tym samym, nawet jeżeli ciszej, nawet jeżeli nie wytrzymała i uciekła od niego swym już niezbyt skrzącym się spojrzeniem.
— Hej, Zofia.
I jego palce przejechały przez jej włosy, potargane i zmęczone kilkugodzinnym uciskiem warkocza, i odsłoniły ucho, do którego następnie zbliżyły się męskie wargi, a te pozostawiły po sobie jego imię, bo tylko tyle mógł jej dać w podzięce i pamiątce, oczywiście prócz opierającego się o damski dekolt, nieszczęsnego amuletu – nie wiedziała jeszcze, że nigdy go od niej nie zabierze, nie miał nawet takiego zamiaru – oraz kilku monet wysokiej wartości. Nie wiedział, czy pochowa jego imię w zakamarkach umysłu, czy naszyjnik schowa w jakimś kuferku na strychu lub sprzeda, czy o dziwnym przybyszu zza morza po prostu zapomni – nie zdziwiłby się, wręcz zrozumiałby w pełni kryjące się za tymi działaniami pobudki. Ale nadzieję zawsze mógł mieć, a i sumienie choć trochę czystsze. Przez chwilę chciał ją nawet przyciągnąć ku sobie, pozwolić, by te skrzące się oczy mogły w końcu się wypłakać w cudzą pierś, pozbawić wszelkich złudzeń i przez ulotne sekundy obdarzyć wsparciem. Pocieszyć, że przecież będzie dobrze. 
Zamiast tego skinął jedynie głową na pożegnanie, odwrócił się plecami i skierował ku schodom. Rano już go nie było.


Mężczyzna musnął jabłkowitą kobyłę łydkami, a ta ruszyła galopem, zostawiając Zofię i całe to przeklęte miasto, przeklęte morze i przeklęte statki za sobą. Przeklęty pomysł o dołączeniu do wesołej zgrai i tam również zostawił, stwierdziwszy, że chwila na namysł co dalej w samotności nie mogła mu zaszkodzić.
Łuk, schowany w eleganckiej łubi przyozdobionej nieznanymi nikomu zaklęciami wyrytymi w skórze, obijał się znajomo o nogę, przypominając o swoim istnieniu i ciężarze z tym istnieniem związanym. Echo wstał w strzemionach, wyciągnął palce prawej dłoni ku znajomemu grzbietowi. 
Pod opuszkami poczuł nikły, przeznaczony jedynie jemu, puls.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz