czwartek, 25 marca 2021

Od Adonisa cd Isabelle

⸻⸻ ❍ ⸻⸻

Miasto śmierdziało.
Chociaż określenie miasto było zdecydowanie zbyt wielkim dla trzech ulic splecionych rynkiem, a smród ten nie był nawet w jednej czwartej tak gorszącym, jak kanały, które zdołał poznać w swoim życiu. Zapominał jednak człowiek, jak cielęciem był, robił się niezwykle wygodnickim i gubił gdzieś młodzieńczą wenę do walczenia gburowatymi dorosłymi. Skrzywił się gorzko, gdy zorientował się, że tak właściwie to stał się jednym z nich (jednym z gburowatych dorosłych) i odchylił mocniej na ławce, pozwalając, by słońce polizało policzek, niby szczeniak stęskniony za właścicielem. Kompleks boga wdzierał się w niego coraz głębiej, mało kto w końcu ważył się nazywać dziecko Nathoriego pupilem, a co dopiero takim, który przymilał się do zwykłego człowieka. Fakt ten spłynął po nim, jak po kaczce i tak narobił w życiu wystarczająco dużo złego, by być pewnym, że będzie smażyć się w krainie wiecznego potępienia, a wspomnienie o nim i jego kulawej nodze przepadnie, jak kamień w wodę. Nie przywiązywał do tego większej uwagi, świadomość ta przylgnęła do niego jeszcze gdy był, jak to mówił „szczylem” i zakorzeniła się głęboko.
Może to przez to nigdy nie starał się nawet pomyśleć o ewentualnej zmianie swojego stylu życia. Idea ta brzmiała dla niego tak infantylnie, jakby miał za chwilę zrzucić z siebie całe dotychczasowe doświadczenie, przybrać zupełnie nową gębę i oszukiwać, jak najgorszy kanciarz; suma summarum wyszłoby więc na to samo, kłamstwo wciąż pozostawało kłamstwem, nawet jeśli otulone aksamitnym materiałem. Więc skoro i tak miał wyjść z tego stratny, dlaczego nie podejmować żadnych kroków i pozwolić, by rzeczywistość była tak smutną, jak zawsze.
Jasna plama na lewym policzku była w tamtej chwili jedynym źródłem ciepła. Mróz gryzł go po kostce, drapał biedne palce, które chował w kieszeniach długiego, czarnego płaszcza, a oddech skraplał się w małe obłoczki pary. Możliwe nawet, że, stojąca obok niego, oparta na ławce, laska przywarła już do drewna i miał jej nigdy nie odzyskać. Mimo wszystko nie narzekał, pamiętając jeszcze gorsze zimy, które musiał spędzać odziany w jedynie sweter zrobiony ze starego koca, który dawno temu zdarł z wywieszonej przez okna liny. Był w obrzydliwym, zszarzałym kolorze, ale przynajmniej był gruby i ciepły; dawał około pięciu procent szans więcej, że jednak nie zamarznie na śmierć. Nie była to pocieszająca wizja, ale wciąż ciekawsza od nieustannego szczękania zębami i wyciągania sinych dłoni do przechodniów, tylko po to by jawnie ich zwyzywać, gdy przechodzili obok niego obojętnie. Był okrutnym dzieckiem, bo okrucieństwo, to jedyne, co miał okazję poznać.
Miasto śmierdziało, a on siedział w tym smrodzie, czekając, na bóg wie co. Cervan dał mu cynk, żeby spotkać się z jakąś szlachcianką, zagadać, może niepotrzebnie się z nią pokręcić i puścić oczko, gdy będzie taka potrzeba. Całość miała służyć jedynie i wyłącznie ociepleniu wizerunku, a przychylność rodu, jeśli dobrze zapamiętał, Salvator, była szczególnie mile widziana. Skrzywił się ponownie, tym razem głęboko zastanawiając, czy na pewno dobrze zapamiętał to nazwisko. Godności tutejszej szlachty były dla niego zbyt płynne, zbyt giętkie i dźwięczne. Tamahijski akcent jednak był w nim głęboko zakorzeniony, słowa, które wypowiadał twarde i chrypliwe; nienawidził zniewieściałości, jaką okazywała zdecydowana większość zgromadzona w stolicy. Brzmieli przesadnie uprzejmie, wręcz pretensjonalnie. Dodatkowo te nazwiska, jak barwne nie były, nie niosły ze sobą żadnego znaczenia, a przynajmniej większość ich posiadaczy zdążyła zapomnieć o ich genezach i traktować je jak zabawne słówka do udźwięczniania rozmowy. Plątali sobie nimi języki i śmiali się słodziutko, aż do porzygu, czasem tak bardzo, że Nykvist zastanawiał się, czy aby na pewno mówili w tym samym języku. Zawsze z rozczarowaniem stwierdzał że tak.
Trochę nie rozumiał, po co kolejne spotkania mające wpłynąć pozytywnie na reputację gildii, szczególnie po ostatnich sukcesach, a tym bardziej, co strzeliło do głowy Mistrzowi, by posłać akurat jego. Szczególnie, że panienka podobno wpisała się już przesadnie pochyloną czcionką do gildyjnej papierologii i oficjalnie, nieoficjalnie, była kolejną dumną członkinią organizacji. Dostał jednak zlecenie, zostało mu więc pokiwać potulnie główką i przystanąć na to, co mówił mistrz.
Salvator. Nigdy nie słyszał o tym rodzie, ani od ludzi trzecich, ani od Leonardo, który jednak znajomość „kolegów” po fachu i heraldykę miał w małym paluszku u lewej nogi. A Nykvist miał zwyczaj wściubiać swój długi, szpiczasty nochal w nie swoje sprawy tak głęboko, jak się tylko dało, bo a nuż taka wiedza jednak mu się przyda. Gdyby nie nagłe zerwanie znajomości z powodów znanych tylko im, może nawet dopytałby go o coś więcej przed wyruszeniem w podróż. Takiej możliwości jednak już nie było, mógł więc zdać się tylko i wyłącznie na własny urok osobisty.
Szczęk napęczniałego pieniędzmi mieszka. Łagodne dzwonienie nagle poruszyło zmysły Adonisa, czarne oczy mimowolnie wylądowały na smukłej sylwetce, która akurat miała go minąć. Białe włosy. Przesadnie duże, ale za to wyjątkowo ładne, błękitne ślepka i twarz, bardzo młoda, bardzo atrakcyjna.
Jednak nie tak atrakcyjna, jak dźwięczny okrzyk metalu uderzającego o metal.
— Aha i jeszcze jedno — rzucił mu Cervan, gdy miał już opuścić gabinet mości pana tego dobytku.
— Tak?
— Bez niepotrzebnych występków. Chcemy zyskać sojusznika.
Może przyrzekł wtedy Cervanowi, że nic złego nie zrobi, jednak zarówno on jak i Cervan doskonale wiedzieli, że przysięga kanciarza nie miała zbyt dużej wartości.
Laska poszła w ruch. W kilka sekund znalazła się niebezpiecznie blisko kostki panienki, objęła ją ptasim dziobem (tego dnia zdecydował się na główkę w kształcie wrony), a następnie szarpnęła z uczuciem. Robił to zbyt wiele razy, by się pomylić, ruch ten towarzyszył mu już od kilku lat i zawsze był tak samo wdzięczny, jak tym razem. Niezauważalny.
Silna dłoń ruszyła w pogoń za potykającą się sylwetką. Złapała ją mocno w talii, przyciągnęła do siebie, blisko, tak, by męska pierś prawie muskała damskie plecy, wciąż jednak traktując ją z szacunkiem, bo tak należało się zachowywać, gdy druga, ta o wiele zwinniejsza dłoń wędrowała dokładnie wycyrklowanym torem ku sakiewce. Ponad pół życia spędził na wybieraniu kosztowności z ludzkich kieszeni w najmniej spodziewanym momencie. Mógłby okraść króla z korony i nie zorientowałby się do momentu spoglądnięcia w lustro. Mieszek wylądował w jego kieszeni, kiedy obracał panienkę tak, by wzrok jej znalazł się z dala od krążącej niebezpiecznie blisko dłoni.
Usta wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu, kiedy damska twarz znalazła się na wysokości jego, a ręka dalej trzymała mocno jej talię, by w momencie kiedy zakończył swój ryzykowny manewr, odstawić ją bezpiecznie na ziemię. Stabilnie, by już na pewno nie groziło jej przypadkiem ponowne utracenie równowagi.
Zaskoczyło. Opis, dokładny opis i to, co miał właśnie przed oczami.
— Panienka Salvator? — sapnął z uśmiechem wymalowanym na spierzchniętych, wydatnych wargach. — Powinni w końcu coś zrobić z tutejszymi drogami — mruknął, zerkając kątem oka na, akurat wystającą kostkę brukową. Mimowolnie podziękował, że znalazła się akurat tutaj, a może mimo wszystko zostało w nim trochę starego sprytu i podświadomie wykorzystał fakt, że tutejsza droga nie była zbyt regularna. — Bardzo niebezpieczne. Nic się panience nie stało?
W międzyczasie sięgnął po laskę, zauważając, że ilość wykonanych ruchów była zdecydowanym nadwyrężeniem protezy i osłabionych mięśni.

⸻⸻ ❍ ⸻⸻
[Isabello?]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz