sobota, 20 marca 2021

Od Leonardo cd Ophelosa

⸺⸺֎⸺⸺

Ciężka dłoń wykazała się wyjątkowym uczuciem, przyciągając ku sobie młodszego. Zrobiła to tak lekko i tak od niechcenia, wyraźnie komunikując, że w każdej chwili mógł uciec. Odskoczyć. Zostawić go samego sobie i nie zajmować się więcej przeklętym pastuchem, który jak zawsze pozwalał sobie na zbyt dużo. Leonardo jednak wyjątkowo nie chciał uciekać, nie tylko dlatego, że nie przystało po tym, jak ten drugi skończył, brudząc i doszczętnie niszcząc i tak znoszoną już koszulę. Leonardo wyjątkowo chciał mieć go jak najbliżej siebie, zaspokajając wszystkie te żądze, które błądziły gdzieś po jego myśli od pierwszego razu, gdy miał przyjemność z Ophelosem. Gdy jeszcze nie znał nawet jego imienia, a mimo to potraktował go z równą niechęcią, co największego wroga. Żądze gorszące i niepotrzebnie panoszące się po podświadomości, wymuszając spięcia mięśni, ohydne sny i inwazyjne myśli, które napierały z coraz większą mocą, nawet jeśli udawało mu się odnajdywać ujście w innych praktykach. Innych ludziach. Innym człowieku. Konkretnym, tym jednym.
Nie było go jednak, ani w jego głowie, ani w okolicy.
Ręka chętnie przyjęła propozycję objęcia miękkiego torsu. Palce z satysfakcją wbiły się w ciało, jak kleszcze parszywego potwora na ofierze, pragnąc upewnić się, że zdobycz ta nigdzie nie ucieknie. Leonardo nie chciał dać mu umknąć, chociaż obaj doskonale wiedzieli, że była to jedynie jego specjalność. W końcu ostatnio udało mu się to z taką łatwością, bez zawahania, bez, chociażby słowa pożegnania, jak gdyby nigdy nic. W pewnym sensie była to prawda, bowiem w mniemaniu młodszego, rozmowa ta była na tyle małostkowa, że niekoniecznie brał ją jako coś, co rzeczywiście miało miejsce.
Jedynie ten odór krwi, który wciąż czasem wirował w jego nozdrzach. To pierwsze uderzenie, po którym wrażenia zostały z nim jeszcze na długo i które męczyły go niemiłosiernie. Świadomość mijającego czasu nigdy mu nie pomogła, wręcz przeciwnie. Każdy dzień od tego incydentu przypominał mu, że prawdopodobnie nigdy nie wyzbędzie się przeraźliwie wyraźnego zapachu, który wwiercił się w jego nozdrza.
Zniknął całkiem niedawno. Nie na stałe, jednak nie trwał już wiecznie i nie doprowadzał go do szaleństwa w czystej postaci. Czasem jedynie mdlił, przyprawiał o zawroty głowy i zmuszał do chwycenia twardszej, stabilniejszej powierzchni w celu utrzymania zachwianej równowagi. Mijały dwie, do czterech minut, zanim udało mu się uspokoić zmysły, odszukać nowego punktu zaczepienia, jakiegoś intrygującego zapachu dochodzącego z drugiego końca gildii. Dwie do czterech minut w okrutnej ciemności z okrutnymi wizjami i okrutnym bólem żołądka. Dotychczas jeszcze nie zdarzyło się, by musiał zwymiotować. Zrzygać się. Zwał, jak zwał.
Ręka ciekawsko jeździła po ciele. Badała bok, badała biodro, badała pierś, na której zdecydowała się ostać. Druga wciąż służyła jedynie za podporę, chociaż zaproszony został do wygodnego ułożenia się na torsie mężczyzny. W końcu tak chętnie wypchnięty został ku górze, wręcz prosząc się, by szlachcic zrobił sobie z niego poduszkę. Ułożył się wygodnie, komfortowo i zastygł w ciepłym uścisku stabilnych, silnych ramion. Ramion, w których wszystko miało zdawać się być całkiem dobrym i na miejscu. Miła była to wizja, szczególnie w towarzystwie wąskich, spierzchniętych warg, które z uczuciem całowały te drugie, podające się niby za lepsze, szlacheckie, tymczasem jednak równie stęsknione za przyziemnymi, prostymi przyjemnościami, co te drugie.
Gdy mógł na chwilę nabrać oddechu, a usta pozostały bez zajęcia, bo drugi zdecydował się na moment odsunąć, nabrał dystansu, podnosząc się na podpartej ręce. Teraz już na łokciu, bo nie mógł wcześniej znieść tej okropnie niewygodnej pozycji. Wisiał więc nad nim, przyglądając się z rozmarzeniem ophelosowej twarzy, która wydawała się być tak spokojną, jak nigdy dotąd. Z przymrużonymi oczami, wyjątkowym uśmiechem i roztrzepanymi, ubłoconymi włosami. Napiął mimowolnie żuchwę, widząc tak rozkoszny obrazek i nie czekając dłużej, oderwał na chwilę dłoń od piersi mężczyzny, by zbadać rysy twarzy, rzeźbione niczym w marmurze. Dziwiło go to podobieństwo do największych dzieł sztuki. Poróżniało go od tych pięknych, męskich ciał w szarościach i skąpych materiałach jedynie kilka, całkiem nieistotnych faktów. Jak na przykład ten pojedynczy, zagubiony na spalonym czole, lok. Złocisty, nieco matowy kosmyk, który z niezwykłą delikatnością odgarnął, używając do tego jedynie środkowego i serdecznego palca. Ophelos nie oponował, jedynie wpatrywał się z uwagą w lico młodszego, oczekując najwidoczniej, co jeszcze zdoła wymyślić w tak wrażliwej i odsłoniętej sytuacji. Sytuacji, gdzie zdawał się być całkiem bezbronnym i niewinnym, błądząc tak palcami po cudzej twarzy. Odetchnął głębiej, gdy wierzchem palców udało mu się utulić kość policzkową pasterza. Wyraźną, umieszczoną niezwykle wysoko kość policzkową.
Przez głowę nawet nie przemknęła mu myśl o plamach, które nieuchronnie miały pojawić się nawet na tym ciemnym ubraniu. Zbyt zajęty był podziwianiem Ophelosa. Wodzeniem nosem po szorstkim policzku. Całowaniem kąciku ophelosowych ust. Przeczesywaniem palcami skołtunionych włosów, muskając przy tym wargami pokrytą nieregularnym zarostem, skórę. Twarde włoski paliły biedne usta Leonarda, który zdawał się nic sobie z tego nie robić.
Zbyt zaaferowany był pięknem całej tej scenki.

⸺⸺֎⸺⸺
[ :)) ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz