poniedziałek, 4 kwietnia 2022

Od Calithy — Głucha na szepty Królów

TW: Wykorzystywanie nieletnich, krew, przemoc, topienie, śmierć. 

Kiedyś było inaczej. 
Nie, żeby piękniej ani prościej, po prostu... inaczej. Jak wtedy, gdy uświadamiasz sobie, że sens twojego istnienia dawno przepadł w mroku dziejów. Więcej nie jesteś już w końcu nikomu potrzebny, a tym bardziej samemu sobie, więc zapadasz się w ten dziwny pogląd, że wszystko powinno być oparte na postępie. Oczywiście, od samego początku było to zgoła fałszywe założenie, bo rozwój świata ograniczyłeś do zasięgu własnych zasobów. Na początku nie sprawiało to nikomu żadnego problemu, ale z czasem zacząłeś zauważać, że przecież kolejne pokolenia stać na coś więcej niż wyłącznie wiarę w ciebie. Zrobiłeś to, co zrobiłby na twoim miejscu każdy kochający własne potomstwo osobnik.
Dałeś im odejść. 
Podarowałeś ludziom ich własne życia na własność, choć nigdy wcześniej nie spodziewałeś się, że mógłby być to dla ciebie powód do dumy. Teraz rozumiesz, że wolność pozwoliła im zakwitnąć, zbrzydnąć się i zestarzeć razem z tobą. To był w pewnym sensie progres, bo mimo że sami wynieśli z tego niewiele, przestałeś czuć się aż tak samotny, widząc, jak niebo zapełnia się twoimi pobratymcami. Może nie z krwi i kości, a z pyłu i szumu kosmicznego, ale bywają rzeczy gorsze niż mętny krajobraz pustej przestrzeni.
Rzeczywistość siłą wtłoczyła ci się do płuc. 
Przecież tak naprawdę wcale nie istniejesz.

X X X

Calitha budzi się o świcie. Nosi dziwne imię, takie, którego nie jest pewna w pierwszej sekundzie poranka, ale po chwili wszystko wraca na swoje miejsce. Gdzie jest. Kiedy jest. Dlaczego jest. I nawet kim jest. Gdy wstaje, senna mara odchodzi w zapomnienie. Miną lata, zanim sobie uświadomi, że nocami zapomina i rodzi się na nowo wśród pytań, na które sama nie znajdzie odpowiedzi. Kiedyś ktoś powie jej, że nigdy nie spotkał nikogo tak głuchego, ślepego i niepodatnego na wolę niebios. Calitha przyzna mu rację, bo choć z nich wszystkich ona jedna smakuje rzeczywistość, tak zażarcie będzie się bronić przed ucieczką w niezrozumienie. Wraz z odpowiedzią wyda jej się, że skłamała. Nim mrugnie, nieprzyjemne, rozdzierające trzewia poczucie winy zaleje jej głowę skołtunionymi, nieznanymi frazami. Po chwili wszystko będzie w porządku. I tak tego nie zapamięta, bo każda taka sytuacja wymyka się jej świadomości, powoli obrastając umysł cienką skorupą ucieczki w zapomnienie. 

X X X

To drugie coś, którego nie potrafisz nazwać, zresztą też. 
Wobec tego bezcieleśnie oddajesz się śnieniu. Wydaje ci się, że mamroczesz i szepczesz, śląc na nieznane obszary kolejne kataklizmy. Może wzdychasz, gdy szpetne obrazy zamiast ulgi przynoszą zwątpienie. Nigdy nie czułeś się bardziej okłamany, bo obiecano ci złote góry, a trwasz we własnym piekle niespełnionego szaleństwa. Już sam nie wiesz, gdzie leży granica pomiędzy waszymi światami. Czasem jesteś tutaj z tym dziwnym czymś, a czasem jesteś tam z nimi, równie dziwnym gatunkiem. Nie, może nawet dziwniejszym. W obu miejscach czujesz się całkowicie niepotrzebny, ale w każdym życiu łamiesz sobie kark, zanim zdąży to do ciebie dotrzeć. Gdy po raz pierwszy żyjesz wystarczająco długo, wpadasz w szał. Nic nie jest w stanie cię z niego wyciągnąć, gdy pożerasz w panice kontynenty. 
Przecież nigdy więcej nie miałeś być tak bardzo samotny. 

X X X

Poranki bywają najcięższe, gdy dla młodych Roseviańczyków nadchodzą dobre kilka godzin przed wschodem słońca. Calitha jeszcze wtedy nie nazywa się Calitha, bo nie zasłużyła wystarczająco na swoje imię, ale ona także zwleka się z płóciennego łóżka. Nieco wolniej niż zwykle, bo trzy godziny snu nie pozwoliły dziecku właściwie wypocząć, jednak bez oporu. Dziewczynka wie, że za opór i zbytnią powściągliwość można oberwać co najwyżej pasem, a nie rozwiązaniem problemu ze snem. Nie zwraca uwagi na pozostałe dzieci w sieni, choć na kilkunastu metrach kwadratowych są tak ciasno upakowani, że najmniejszy nieprzemyślany ruch kończy się strzeleniem sąsiadowi z łokcia. Ubierają się w nienaturalnej ciszy, zmieniając cienkie, szorstkie koszule nocne na miękkie, ciężkie tuniki, które są na większość z nich stanowczo zbyt duże. Obwiązują kilka pasków, jeden wokół talii, drugi wokół szyi i dwa kolejne wokół nóg, zaczepiając pasma skóry o wszyte w ubranie haczyki. Zakładają buty, gdzieniegdzie ktoś zauważa, że ma dwie lewe sztuki, ktoś komuś innemu podmienił rozmiar. Nikt głośno nie narzeka. Odkąd rodziny przekazały ich madence, wiedzą przecież lepiej. Ustawiają się w szeregu wzdłuż jedynego w pomieszczeniu okna i schodzą kolejno po chybotliwej drabinie. Dziewczynka niepostrzeżenie próbuje podrapać się po krostkach i rankach na nogach od źle ubitej słomy, która wrzynała się w nią okropnie od początku jej przyjazdu. 
Mogę wytrzymać, myśli i naprawdę w to wierzy, bo to był ostatni dzień bez przydziału. Nim zdąży wstać słońce, ona będzie miała coś więcej niż imię. Całą tożsamość. Będzie wiedziała dokąd należy, gdzie po tym wszystkim trafi, co będzie robiła i do czego będzie się nadawać. 
Jeszcze dwa lata temu czuła przerażenie na samą myśl o tym, ale teraz ogarnia ją ekscytacja. Cała kolumna maszeruje ciemną ścieżką wzdłuż kolejnych chat wioski, którą zaraz opuszczą. Spędzili tutaj dobre kilka lat, ciężko harując na polach, szkoląc się w łowieniu zwierzyny, zakładaniu pułapek i pielęgnacji ogrodów. Wszyscy mają ręce pełne odcisków, głowy wypełnione marzeniami, są w końcu gotowi, by przydać się do czegoś swojemu narodowi. To ogromny zaszczyt, bo wierzą, że życie jest darem, który trzeba należycie wykorzystać. Tak przynajmniej tłumaczyła im to madenka, wbijając do zakutych łbów kolejne prawa i zasady.
Dziewczynka zastanawia się, czy matka czeka na nią w domu. Nigdy się jakoś nie polubiły, bo dzieci w jej rodzinie było zbyt dużo, żeby można się było przejmować jedną, niewiele znaczącą dziewczynką, ale lubiła myśleć, że matka czeka. Myśli też o tym teraz, gdy obija kolana o wystające skały przy szczególnie wąskiej trasie. Korytarz ciągnie się przez środek pobliskiej góry, której szczyt wydawał się jeszcze wczoraj złożony z najpiękniejszych konstelacji. Gdy gromadka wychodzi po drugiej stronie, dziewczynka odwraca głowę, ale nie dostrzega wierzchołka góry. 
Szybko wraca wzrokiem przed siebie, gdy ktoś szturcha ją łokciem. Nie wie, ile idą i nie wie w ogóle czy idą, bo gdy w przyszłości wróci do tego dnia wspomnieniami, będą one zbyt zalane szumem czasu, żeby mogła cokolwiek świadomie potwierdzić.
Będzie pamiętać, że na pewno w pewnym momencie stanęli. W tym, w którym dziecięce szepty zaczęły obrastać w panikę, że droga przed nimi się nie kończyła, że ścieżka przestawała być tak wyraźna jak na początku, że mimo wschodu słońca nie słyszą żadnych ptasich odgłosów. Dziewczynka w opowieściach do chłopca będzie przysięgać, że wieszczka wyłoniła się z promieni słońca, obrosła w ciało i wywoływała ich palcem, aby po kolei każde z nich podążyło za nią do nieba.

X X X

Wieszczka patrzy na nią, choć nie powinno się to wydawać możliwe, zważywszy, że kobiecie brakuje obu oczu. W ich miejsce wstawiono bezkresny ocean, w którym dziewczynka się zapada, zapada i zapada, wydaje jej się nawet, że tonie, ale po chwili wybudza się z letargu. Kobieta wydaje się tym zaskoczona, podchodzi bliżej i głaska dziecko po włosach. Długie, poszarpane paznokcie zatapiają się w ciemnych pasmach, żeby szarpnąć po chwili za nie nerwowo. 
— Widzisz, widzisz? — pyta wieszczka.
Dziewczynka kiwa głową, choć nie wie, o co chodzi. Kobieta nie wydaje się zadowolona i mruczy coś pod nosem, aż w końcu zacieśnia uścisk na włosach dziecka i pcha je w kierunku plaży, gdzie czeka reszta osób, które przeszły już ceremonię nadania imienia. Wychodzi z niej zwycięsko, choć nikt oprócz niej tego nie wie, gdy z dumą obwieszcza swoje nowe imię, topiąc rzucającą się kukłę.
— Calitha — mówi do siebie, gdy wpycha pod wodę ściągniętą pasami słomę.
To dobre imię, nawet bardzo dobre, bo Calitha oznacza Cal`tha, czyli skorą do oka, czyli nie będzie musiała wrócić na stałe na pola. To bardzo dobre imię, choć zostawia na jej języku posmak paniki za każdym razem, gdy próbuje je wymówić na głos.
W tym samym czasie wieszczka patrzy na nią z brzegu. Calitha to zauważa i odpowiada jej butnym spojrzeniem. Wieszczka w końcu kręci głową i oddala się bez słowa. Calitha próbuje nie być tym przerażona.

X X X

Otacza cię uczucie przemijania. Obserwujesz, jak wszystko wokół się zmienia i nawet ktoś tak cudowny jak ty, nie jest w stanie za tym nadążyć. Ludzie żyją, umierają, nie ma to większego znaczenia, skoro nawet najbliższa ci osoba jest w stanie zostać z tobą tylko przez ledwie kilka lat. To zbyt mało, żebyś mógł jej wszystko wytłumaczyć, ale też zbyt długo, żeby się do niej nie przywiązać. W rezultacie za każdym razem, gdy odchodzi, cierpisz tak samo, modląc się o zbawienie. Ono nie przychodzi. Przemiana następuje ponownie, gdy twoje kości nieraz się wydłużają, innym razem kurczą, neurony uciekają spod czaszki, magia owija się wokół płuc, a poczucie bezkresnego lęku topi serce w twojej własnej niepewności. Czasem jesteś stary, czasem jesteś młody. Czasem się odradzasz, czasem nie. Trwasz. Do tego zostałeś stworzony.

X X X

Skore mają wyższy cel niż pola, chociaż w nich pomagają, nawet wyższy niż zwierzyna, więc Calitha nie wraca do domu, a podąża z jeszcze jedną dziewczyną (Malithą) do przydzielonej im wioski. Podróżują furmanką, która rozwozi część dzieci wzdłuż głównego szlaku handlowego i praktycznie na samiutkim końcu wysadza obie dziewczynki. Poznają tam Babę. Baba ma już cztery Skore pod ręką i nie bardzo potrzebuje kolejnych, ale obiecują, że zapracują na swoje imiona, więc przyjmuje je pod dach. 
Życie wcale nie staje się prostsze, ale bywa przyjemniejsze. Domowe obowiązki wypełniają pozostały po nauce czas wolny, a edukowania się jest sporo. Calitha nie znajduje szczęścia ani w sztuce wróżenia, ani w sztuce znachorstwa, ani w sztuce zielnictwa. Jest jak wielka, pusta bańka mydlana, której uwaga roztrzaskuje się przy napotkaniu najmniejszego problemu. Nie interesują ją żadne magiczne specyfiki, gdy pod dłońmi zapadają się wnętrzności pełne ostatnich tchnień małych zwierząt. Traci sporo w porównaniu do pozostałych dziewczyn, każdego dnia coraz więcej. Nie nadąża nawet za czytaniem i pisaniem, obolałe, poczerwieniałe od ubijania sieci dłonie odmawiają stawiania ładnych, ozdobnych wyrazów. Pismo i słowa nawet początkującej Malithy niosą sobą moc. Tą samą, którą Calitha, mimo usilnych starań, nie jest w stanie od siebie nikomu przekazać. 
Gdy nadchodzi okres plonów i pomagają przy polach ma ochotę się rozpłakać, bo ze wszystkich Skor tylko ona porządnie sieka zboże. Zaciska zęby, ale na krótko, bo pierwsze miesiące nauczyły ją, że na tym etapie od szaleństwa i samotności może ją uratować wyłącznie własny, giętki język. Rzuca więc żartami pełnymi swawoli. Wymyka się wieczorami do tawerny, noce spędza z miejscowymi dziećmi na stajennym sianie, a porankami wraca do Baby, żeby zarobić ścierką między żebra. Nie wkłada więcej serca w naukę Skory, bo wie, że przecież nigdy do tego i tak nie była stworzona.

X X X

Życie mija powoli i zapomina w zasadzie o tym, że kiedyś była tylko Dziewczynką. Nie ma pewności, co do tego, ile warte jest obecnie jej imię, ale powtarza każdego poranka, że jest w stanie sobie na nie zapracować. Sama w to zbytnio nie wierzy, Baba zresztą też, ale nikt nie jest zainteresowany jedną, źle działającą Skorą na tyle, żeby się tym dziwnym mankamentem zająć. To dobrze dla Calithy, bo wie, że pewne tajemnice powinny zostać zatopione w tamtej brzydkiej, cuchnącej wodzie za wieloma skałami.
W końcu przechodzą do nauki czegoś, w czym sama Cala może być dobra. Dzierga w drewnie z satysfakcją, ciągnąc ostrym nożem po lichym, obrobionym polanku. Wykorzystują wszystkie części każdej rośliny, z liści i kory przygotowują herbatę na miesięczne krwawienie, z żywicy słabe mazidła do poprawiania wydziaranych czasem fragmentów sieci, a teraz tworzą własne kości wróżebne. To ważne, żeby zgadzały się ze sobą wszystkie kanty, proporcje i kąty i choć kości Calithy nie wydają z siebie żadnego tchnienia magii przy rzucie ani jej, ani żadnej Skory, ani nawet Baby, to ze wszystkich przygotowanych wyglądają najładniej. Gdy reszta dziewczyn przechodzi do tkania słomy, a później rzeźbienia figur bogochwalnych w kościach, Cala już dawno maluje krwią baranka piękne, rozłożyste diagramy. 
To ta jedna rzecz, w której jest dobra. Nie przeszkadzają jej ręce pełne ran, wyrobione pracą dłonie czy kolana zdarte od poruszania się na klęczkach po nierównych kamieniach pobliskich gór. Stawia pierwsze, małe kolumny, w których kiedyś spocznie czyjaś zasłużona dusza. W karczmie przechwala się pięknymi, rzeźbionymi koralami, twierdząc, że są pobłogosławione. Kłamie. Powinny lśnić cudowną, jaskrawą nitką opieczętowanej magii, ociekać w ciemnościach przynoszącą ulgę nadzieją, ale w rzeczywistości są tylko ładną błyskotką, która mieni się w świetle rozpalonych świec. 
Świat w jej oczach płonie jak te świece, powoli się nędznie wypala, bo Calitha wie, że czas jedynie pożycza od sił natury. Gdy przyjdzie pora na egzamin końcowy, gdy sprawdzi jej moc ktoś inny niż Baba, gdy jakaś kolejna Wieszczka spyta się czy widzi, wtedy odkryją, że Calitha nigdy nie powinna być Skorą. 
Teraz może tylko pomagać w sadziskach, żniwach i płukaniu zmielonego ziarna. Uczy się dalej, z coraz mniejszym zapałem i jedyne ukojenie odnajduje w robótkach ręcznych, których pięknem pozostałe Skore zaczynają się powoli brzydzić.

X X X

Oczywiście, że się nie lubią. Nie mogą się lubić. Skor jest w tym miejscu za dużo, a przede wszystkim wszystkie są rosnącymi kobietami, jak przypomina im Baba, a to niesie ze sobą pewne zasady. Gdy zdążą dorosnąć, będą miały własne ziemie, własne gospodarstwa i własne wioski do sprawowania opieki. Nie mogą teraz wzajemnie na sobie polegać, powinny przyzwyczajać się powoli do tego poczucia samotności. Podrzuca im więc Baba kłody pod nogi, podżega między sobą, podszczypuje w chwilach, gdy rywalizacja dziewczyn zdąży się zatrzeć zębem łagodności.  
Malitha jest najmłodsza, ale najpiękniej śpiewa kłamstwa. Sprawia, że ludzie jej wierzą, gdy manipuluje swoim spokojnym tonem, mami ładnymi słówkami, sprzedaje rasowe plotki i w zamian otrzymuje najgłębiej skrywane tajemnice. Od razu potrafi uczynić swoją osobę wiarygodnym powiernikiem cudzych sekretów. To bardzo ważne w byciu Skorą, a jeszcze ważniejsze w byciu Babą. 
Inne dziewczyny radzą sobie dużo lepiej w pozostałych sprawunkach. Najstarsza z nich, Salitha wróży nieszczęścia, które dopiero nadejdą w przeciągu następnego roku i rzuca kośćmi jak zawodowa Baba. W odróżnieniu od niej szesnastoletnia Ralitha jest zwykle bardziej powabna, łatwiej uspokaja zwierzęta i lepiej odbiera porody. Balitha najlepiej zbiera zioła, ale to Alitha tworzy najsmaczniejsze trucizny na ziemi. 
Żadna z nich nie jest w stanie stworzyć rzeczy tak ładnych jak Calitha. W pracach manualnych nie ma sobie równych, gdy z łatwością wychwytuje najmniejsze szczegóły podrzucanych materiałów do pracy. Rozpoznaje bez problemu miejsce, w które trzeba uderzyć, które pominąć, gdzie łagodnie cofnąć młotkiem, a gdzie trzeba podważyć kawałek drwa czubkiem ostrza.
Często kłócą się między sobą o pozycję w hierarchii. Która ma pozamiatać sień tego wieczoru i dlaczego akurat ona w ten dzień nie może. Kto szoruje kamienne schody, przygotowuje strawę, spędza noc przy cielnej krowie, bo to całość inwentarza jakiegoś wieśniaka, któremu zdążyły pomrzeć już wszystkie owce na skokówkę. Cala nie stroni od kłótni, jest naturalnie głośna, zaczepna i fałszywa w swojej otwartości, a ponadto wie, że przysparza im wyłącznie kłopotów. Wynagradza to sobie cierpkimi odzywkami i ciętymi komentarzami, przez które ma regularnie obijane kolana i kostki długim, drewnianym kijem. 

X X X

Kiedy odbywa się jarmark, rzucają wszystko i pędzą za wozami, które tłoczą się źle ubitą ścieżką wzdłuż głównego szlaku. Wszyscy zmierzają w stronę nieco większej miejscowości, znajdującej się ledwie kilkanaście mil od przydzielonej Skorom wioski. Tupią ochoczo rozlatującymi się butami i ze śmiechem śpiewają wraz z podróżującymi handlarzami przaśne piosenki. Jeden z nich pozwala im siąść w jednym z powozów, więc gramolą się na niego żwawo i rozsiadają na stosie drogich kufrów, wypełnionych drogocennymi skarbami. Przynajmniej tak twierdzi woźnica. 
Docierają w końcu do miasta i nie mogą przeżyć, że Baba tak długo zakazywała im podróży. Kręcą się między rozstawianymi straganami, zaprzyjaźniają się z miejskimi dziećmi i chwalą własnymi imionami, oferując drobne wróżby czy błogosławieństwa za odrobinę grosza. Kłamią jak z nut, deklarując bzdurne, górnolotne sentencje i pławią się w okazywanym im zainteresowaniu. Rozkwitają pod wpływem uwagi, którą do tej pory pod czujnym okiem Baby musiały się wyłącznie dzielić. Teraz każda znajduje własny kącik, własne towarzystwo, własne sprawunki do zajęcia się i tylko Calitha po odłożeniu niewielkiej sumki przedziera się ciekawsko ulicami miasta. 
Podkrada kilka słodyczy, którymi zajada się z satysfakcją, obserwując jak miód spływa z trzymanego przez nią łagodnego, opalanego jabłka wzdłuż jej dłoni. Zapija zabójczy posmak na ustach ciężkim alkoholem, od którego nadmiaru powoli kręci jej się w głowie. Właśnie wtedy natrafia na pierwszego w swoim życiu malarza. Ma rozłożony stragan nieco bardziej z boku, który jest nieco bardziej wyświechtany niż inne, ale mimo tego kusi ciekawymi, pokracznymi malowidłami i parodiami portretów. Wchodzi ciekawsko do środka, szukając zaczepki, ale w środku namiotu znajduje tylko siedzącego przed płótnem mężczyznę. Ma ciemne włosy, skórę zdobioną słońcem i wystarczająco dużo tatuaży widocznych spod podwiniętych rękawów, żeby zaparło jej dech w piersiach. 
Gdy odwraca się do niej, Cala uśmiecha się nerwowo, ale nie ma w tym dawnej buty. Spędzają razem kilka godzin, w których uczy się, że w jaki sposób można wymusić na świecie, żeby nabrał kolorów. Bawi się formą, przestrzenią i fakturą, po raz pierwszy trzymając w dłoniach porządny pędzel. To coś innego niż malowanie krwistych diagramów, przekleństw na laleczkach czy błogosławieństw na stropach chat. Sztuka dla samej sztuki w Rosevii nie jest zbyt mile widziana i tłumaczy to kiepską strukturę straganu czy ogólną biedę od niego ziejącą, ale nadal jest to dla niej miłe doświadczenie. Malarz uczy ją w trakcie tych godzin wiele rzeczy, dobrze wiedząc, że prawdopodobnie i tak nie sprzeda żadnego obrazu. Calitha oddaje więc za dostęp do tych barw wszystko, łącznie z rzeczami, o których oddanie wcześniej by się nie podejrzewała. W zamian dowiaduje się o teorii proporcji, stanowisku wobec idealizmu, uczy się jak w wybiórczy sposób brzydzić swoje dzieła, żeby wyglądały jeszcze piękniej niż zwykle. Reszta Skor dawno wróciła do wioski, ale ona w mieście zostaje kilka dobrych dni, śpiąc nocami z malarzem w karczmie, pozując i samej malując pejzaże, które barwi fantazyjnie. Śmieje się dużo częściej i szczerzej niż zwykle, ale gdy kończy się jarmark, a ona wstaje, po malarzu nie ma śladu. Zostały tylko zabrane ukradkiem farby i kilka pasm lnianego materiału. 
Wraca wobec tego do Baby z poszarpaną koszulą, malinkami na szyi i zaczerwienionymi od płaczu oczami. Kobieta nic nie mówi. Calitha się nie tłumaczy, wie przecież lepiej. Odkłada do skrytki pod swoim posłaniem zdobyte skarby i przez następny miesiąc śpi za karę z krowami, na kolanach szoruje twarde podłoże kaplicy i ścina swoje piękne, długie włosy, które przez przypadek zabarwiła niebieską farbą.

X X X

Widzisz, ale nie rozumiesz. Słyszysz, ale też nie rozumiesz. Ostatnio w ogóle już niczego nie rozumiesz. Twoje palce są jednocześnie małe i duże, ciało niskie i wysokie, rysy twarzy ostre i łagodne, a twoi wyznawcy coraz bardziej wymagający. Przechodzi ci przez myśl, że nigdy nie zasiadałeś i nie będziesz zasiadał między bogami. W końcu pochodzisz tylko z gwiazd, ale oni zdają się tego nie rozumieć. Nie szkodzi. Aktualnie znowu czujesz się samotny, ale ta pustka powoli wypełnia twoją głowę obserwacjami tego czegoś, do którego mają zaprowadzić cię łamy tej historii. Wspominasz tych, którzy byli tobie podobni i odeszli przed tysiącleciami. Zastanawiasz się, dlaczego za nimi nie podążyłeś. Myślisz, kto inny z tobą tutaj został. Śnisz.

X X X

Ma dużo więcej wolnego czasu, bo pozostałe Skore uprawiają teraz prawdziwą magię, więc Baba wygania Calithę, żeby im w tym nie przeszkadzała, tylko zajęła się czymś pożytecznym. Wobec tego deklamuje psalmy, odbiera prawie wszystkie porody zwierzyny we wsi, poluje z miejscowymi chłopami i spędza zatrważająco dużo czasu w karczmie. Tam częściej niż rzadziej ląduje nocą na sianie, ale jest do tego wystarczająco zachęcona wyprzedzającą ją sławą. Ostatecznie udaje jej się złapać ciekawe zlecenie. Święci kuźnię i błogosławi domostwo, za co otrzymuje szansę pobawienia się nieco żeliwem. 
Z kowalem idzie podobnie jak z malarzem, ale jednak prościej, jest też większy, silniejszy i bardziej wrażliwy na jej pojękiwania niż poprzedni artysta, więc jest zadowolona. Może wypatrywać popołudniami, jak pracuje, a z czasem i ona bierze chętniej oręż do ręki. Wypełnia nudę nową wiedzą, którą zapełnia sobie głowę. Często wykrada się w wolne dni do miasta, odkrywa jak można zrobić piękne naszyjniki z podrabianego złota, ile siły potrzeba do porządnego bielenia wapnem i ile cierpliwości do wyrobienia ciekawego fresku.
Życie mija dalej. Z czasem zapomina o tym, co było wcześniej. Tylko w noce, gdy w stajni nie pali się żadna lampa, a przez dziury w ścianach prześwitują jaśniejące złotem gwiazdy, wspomina o tym, że po coś została stworzona. Wydaje jej się, że może i miała jakiś wyższy cel i miała do czegoś dotrzeć. Może nawet do kogoś. Ale wtedy zwykle prycha jakaś szkapa, zaczynają wyć bezpańskie psy czy kłócą się z myszami wiejskie koty i ta chwila pamięci przemija z pęknięciem niewidzialnej bańki mydlanej.

X X X

Czasem Calitha myśli o tym, jak wielkie miała szczęście. Przypomina sobie ceremonię nadania imienia i nawet to, że wróciło z niej tylko co drugie dziecko. Pamięta, że wszyscy wokoło szamotali się z taką samą werwą jak ona, że targana żywiołową walką woda pluskała na wszystkie strony, że gdyby nie przypadek i gdyby nie zanurzyły się wtedy wspólnie w mętną toń, to ona leżałaby na dnie jeziora. Najbardziej przeraża ją spojrzenie wieszczki, bardzo podobne do tego Baby, gdy patrzyła, jak Dziewczynka zamienia się miejscami z oryginalną Calithą. W koszmarach widzi to wszystko jeszcze raz, tylko z boku i otacza ją nienaturalna cisza. Wydaje jej się, że niczym w tle obrazu dostrzega jaśniejącą postać, która stąpa między gwiazdami i obserwuje ją bacznie. To ona burzy wody i sprawia, że Dziewczynka mimo braku tchu wypływa na powierzchnię, nogą kopiąc oryginalną Calithę i spychając ją dalej w głębiny. I gdy później własną krwią barwi słomę, rysując swoje imię, zalewa ją olejem i pali, czuje jak ogień płonie pod jej palcami. Może nawet rozumie, że to nie słona woda spływa jej po policzkach, bo woda w jeziorze naturalnie była słodka.

X X X

Teraz dla zabawy wykorzystuje swoje umiejętności i fałszuje wszystko za odrobinę złota i nawet się z tym nie kryje. Tylko to własne, nieudane imię, wciąż zachowuje wyłącznie dla siebie. I choć życzy Babce śmierci, gdy ta wpatruje się w nią z rozczarowaniem, zaciska zęby, bo wie przecież lepiej. Maluje obrazy, nawet ten jeden, wyjątkowy, który ma zostać wymieniony na oryginalny w jakimś odległym muzeum, ale jest na tyle dobrze wykonany, że złodzieje mylą obrazy przy ich podmiance. Sprawia częściej niż rzadziej kłopoty pozostałym Skorom, częściej krzyczy, jeszcze częściej się śmieje i przestaje zważać na jakiekolwiek zasady, bo jej pożyczony czas powoli zaczyna się kończyć. Za to zbierane mieszki złota przybywają niewystarczająco szybko, żeby mogła się stąd wynieść nocą.

X X X

Pracują na polu i są prawie dorosłe, gdy po Calithę sięga pańska ręka. Pochód przechodzi wzdłuż drogi, piękny sznur żołnierzy, kapłanów i biesiadników, którzy poruszają się wolnym marszem, śpiewając piękne, psalmowe pieśni. Pracujący wieśniacy dołączają do śpiewu, ale nie przerywają wykopywania grządek mimo piekącego skwaru. Wtedy Cala zauważa, że Mal w dziwny sposób wpatruje się w jednego kapłana. Koleżanka zaczyna nucić pod nosem melodię zupełnie innego psalmu niż ten, który aktualnie rozbrzmiewa wśród szumiącego zboża. Reszta sama się toczy, gdy z nagła pochód skręca w ich stronę, ktoś upuszcza złotą, wyłożoną pięknymi kamieniami koronę, która toczy się w ich stronę. Gdy Calitha ją podnosi, mimowolnie nuci tę samą melodię, którą podsłuchała od Mal. 
Najwyraźniej to wystarcza, bo rok później jest w pałacu, ubrana w piękne, kolorowe szaty, ucząc się pisać i czytać na nowo w językach, których do tej pory nie potrzebowała. Ślub przebiega bardzo szybko i nikt zbytnio nie pyta jej o zdanie. Właściwie każda rzecz większa i mniejsza dzieje się po prostu obok, a ona uczestniczy w tym jak w marnym spektaklu, który ciągnie się w nieskończoność. Swojego męża spotyka jako pięćdziesięciolatka. Ma brązowe oczy, dwukolorowe oczy i wydaje się nie być w pełni zmysłów. Calitha uczy się wszystkiego, czego od niej oczekują, z podobnym skutkiem, co przy nauce Skory, a Korona Królów nadal jest dla niej cicha. Nie ma znaczenia czy nosi ją na głowie, czy jako bransoletę, czy jako pierścionek, czy jako naszyjnik. Ile płacze, klnie i krzyczy na złotą ozdóbkę. Jak mocno uderza w kamienie, piłuje szmaragdy i rubiny, wprowadza własne poprawki w ładną błyskotkę. 
Jej szept do Cali nigdy nie dochodzi.

X X X

Ma wprawę w tym, żeby życie po prostu mijało. Mijają lata. Pławi się w luksusach, zajmuje się haremem i od czasu do czasu śmieje się z wygłupiających się bękartów króla, których w pałacu nie brakuje. Wśród setki dzieci znajduje chłopca, do którego podchodzi nieco łagodniej. Nie ma jeszcze nadanego imienia, oczy odziedziczył po ojcu, podobnie jak włosy, ale przy tym odstaje od innych małolatów. Jest cichszy, bardziej spokojny i nie przestaje dopytywać się Cali o jej rzekome podróże. Więc opowiada mu kłamliwe historie o wspaniałych krainach. Jedne płyną miodem i winem, inne słyną z cudownej muzyki, kolejną bazuje na zasłyszanych cudzych opowieściach o pięknych kimonach, cudownych tańcach i dziwnej tradycji picia herbaty. Wykradają wspólnie ciastka, które ukradkiem zostawia im przyjazny kucharz na widoku, podcinają najładniejsze kwiaty z ogrodów i wspólnie trwają w tym swoim mijaniu. 
Calitha próbuje nauczyć chłopca czytać i pisać, ale nawet w swoich rozmowach rozwleka się, jąka i cichnie, więc w końcu macha ręką i skupia się na rozwijaniu jego słownictwa. Jest to całkiem, całkiem przyjemne życie, więc gdy Cali ponownie kończy się pożyczony czas zabiera tyle kosztowności, ile jest w stanie, nadaje w ostatnie spotkanie chłopcu imię i ucieka nocną porą, goniona tymi przeklętymi gwiazdami. Kieruje się na zachód, w najbliższym porcie zaciąga się za pomocą pewnego dżentelmena na statki przemycające oktarynę na kontynent i upija się winem ukradzionym z ładowni, byle nie patrzeć na te zimną, kołyszącą się wodę wokół niej. W podzięce za pomoc w ucieczce oddaje panu Octavianowi Faustowi większość kosztowności, gdy wysadza ją w porcie na Wyspach Fliss. 
Do gildii dociera o resztkach sił, ale Cervan mimo swojej początkowej podejrzliwości nie odsyła jej z pustymi rękoma. Calitha przedstawia się więc jako Cala i oferuje swoje usługi wraz z bezgraniczną, aczkolwiek lichą i kłamliwą, lojalnością w zamian za wikt, opierunek, bezpieczeństwo. Kobieta wie, że wygląda na szaloną, z potarganymi, brudnymi od piachu włosami, cała w siniakach i styrana po podróży. Wie też, że dla gildyjskiego mistrza nie ma to wielkiego znaczenia, ale nie ma czasu i chęci, żeby czytać intencje jednego z niewielu przyjaznych jej w tej sytuacji ludzi. Nie marudzi i się głębiej nie tłumaczy. Wie lepiej.

X X X

Życie w gildii nie mija. Przynosi za to delikatne poczucie spełnienia i miejscami może nawet satysfakcję. To dla niej dziwne i niecodzienne, ale zdecydowanie podoba jej się dużo bardziej od przeraźliwego, oszałamiającego poczucia pustki, które do tej pory traktowała za nieodłączny fragment jej krajobrazu. Zamiast tego maluje, podrabia błyskotki, naprawia dziecięce zabawki berbeci pobliskich wieśniaków, zaprzyjaźnia się nawet z karczmarzem i zapoznaje kilku ciekawszych gildyjczyków. Wspomina radośnie nierówną walkę o dominację w tańcu z Gosią, obiecany przez Mefiego bimber, ciekawskie, aczkolwiek harde spojrzenie sędziego, aroganckie, ale łagodne spojrzenie Poli i podrzuconą przez Cahira listę osób, których nie powinna okradać, a która ląduje w kominku zaraz po jej pamięci. 
Uczy się życia na nowo. Nudny historyk, z którego wieczorami wydobywa żarty, porankami kradnie lekkie muśnięcia skóry, a z czasem nawet jeden czy dwa pocałunki, na które żadne z nich nie zwraca większej uwagi. Daje jej to nieznane do tej pory poczucie spokoju i bezpieczeństwa, że nie musi się starać i nie musi niczego w tym temacie robić. Dopiero po kilku tygodniach dociera do niej, że to działa w obie strony, a ona w przeciwieństwie do niego lubi być chciana, myśli nawet, że tego potrzebuje, więc warczy, fiuka i pląsa między cudzymi rzeczami gildyjczyków, szukając resztek cudzej, bezpańskiej atencji. Gdy nie może jej dostać, postanawia trochę sobie jej ukraść. 

X X X

Imię twoje od zawsze brzmiało przecież Bilijon. 

X X X

Wychodzi jednego dnia ze stajni, gdy jesień zdobi większość liści na drzewach wokół gildii, a temperatury zaczynają nieprzyjemnie spadać. Właśnie wtedy dostrzega w oddali idącą powoli osobę. Wyłania się wśród wschodzącego słońca i pozostałości gwiazd widocznych na niebie, powłócząc niemrawo stopa za stopą. Cali wydaje się przez moment, że płacze, ale wie, że chłopiec najwyżej siąpie nerwowo nosem, smętnie wycierając smarki rękawem zbyt dużego swetra.
— Billy? — pyta z niedowierzaniem, zanim zaczyna biec tobie naprzeciw.

X X X

Przecież już nigdy więcej nie miałeś być samotny.



†⸶‡⸷⸸⸸‡†⸶‡⸷⸸⸶‡

Uznajmy, że opko to spóźnione, wczorajsze urodzinowe Calithy. xD I tym miłym akcentem z nieco większą dawką informacji o Rosevii i samej Cali jesteśmy przy końcu pierwszej fazy moich postaciek. Skończyło się wstępne rozpisywanie dzieci i wraz z częścią od Billy`ego „Gwiazdy wodzą mnie ku Tobie” rozpocznie się ich droga przez zaplanowaną kampanię. Można spodziewać się po opku Billa kolejnego przetasowania wątków, ale do tego jeszcze trochę czasu. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz