piątek, 22 kwietnia 2022

Od Lei — Event

Mamuś,
co słychać w domu, jak się czujesz? Rita pisała o Mamy przeziębieniu, o którym jednak nie napomknęłaś w swojej wiadomości. Napisz, jak się czujesz. Jeśli mogę Ci cokolwiek posłać, również daj znać, są tu z nami medycy, a i w forcie jest kilku naukowców, chociaż podejrzewam, że Dziadek już wszystkim się zajął. Listy z Obarii dotrą do Brittlebury szybciej niż te z Tirie, jak sądzę, więc i ziołom żadna krzywda stać się nie powinna. I proszę bez wymawiania się, bez zwalania czegokolwiek na rozgadanie Rity. Bardzo dobrze, że chociaż od niej mogę się dowiedzieć, co dzieje się w domu, a ona przecież i tak teraz ma roboty po uszy, odkąd Paulowi przybyło rodzeństwa. Narzeka Mama na to, że od Wujka niczego nie można wyciągnąć, a tymczasem w ostatnim liście powiedział mi sam z siebie — naprawdę! — że ostatnio nieco pobolewa go lewa noga. Zakładam, że poprzestał na stwierdzeniu faktu i dalej ciągle pracuje całe dnie, więc może chociaż Dziadek by mógł coś spróbować spojrzeć, poradzić? Wiesz, Mamuś, to ta noga, którą złamał złamał dwa lata temu podczas przycinania wierzby (mam nadzieję, że nie korzysta już z tamtej drabiny?). Jeśli na wiosnę znowu trzeba będzie robić porządki w sadzie, Hektor przyjdzie pomóc, już pisałam do niego w tej sprawie.
Czy to prawda, że Emilka wychodzi za mąż? Zdaje się, że wspomniał o tym oględnie w liście, ale to była wzmianka, a nie będę dociekać, skoro sam nie rozwinął tematu. Nam dwóm, niestety, już kilka miesięcy temu urwał się kontakt, a nie chcę się jej narzucać. Zwłaszcza jeśli jest właśnie w ferworze przedślubnych przygotowań, ale chciałabym móc coś posłać przyjaciółce od piaskownicy.
Niestety, nie dam rady przyjechać do domu z Obarii. Tutaj dużo się dzieje i muszę zostać na miejscu, cały czas prowadzone są badania. Nic groźnego, oczywiście, ale muszę być na miejscu na wszelki wypadek. Postaram się wrócić, może na Święto Przesilenia, wtedy łatwiej będzie nam wyruszyć razem z Michelle.
Tata pisał, że ostatnimi czasy w domu na obiad bardzo często jest stek wołowy, a tylu pączków to nie widział przez kilka lat razem wziętych, nawet podczas Maślanych Pąków. W kontekście tego, o co Mama ostatnio pytała — czy w kolejnych planach jest przekonywanie do bakłażana? Może to jednak nie ja i Misia jesteśmy tymi wyczekiwanymi gośćmi?
Swoją drogą, Antares też pozdrawia. U niego wszystko w porządku, dużo pomaga w forcie, dba o Lumiego. Bywa dość zajęty, Sophie prosi go czasem o pomoc przy swoim kolejnym wynalazku albo pomaga mieszkańcom. 
U mnie też wszystko dobrze, jestem zdrowa i w pełni sił. Dalej jesteśmy w Obarii, ale przypuszczam, że bliżej już końca niż początku. Dużo czasu spędzam z przyjaciółmi i z Lumim (czy kurczakom szkodzi gotowana czerwona fasola? Słyszałam, że suszonej absolutnie nie wolno, ale ostatnio patrzył na gotowaną i bardzo prosił o porcję dla siebie). Dni są krótkie i chłodne, ale bardzo miłe. Zdążyłam już nawet przyzwyczaić się do fortu, z Hotaru ostatnio nazbierałyśmy małe bukiety pierwszych kwiatów, głównie przebiśniegów, później jeden ususzę. Od razu inaczej czuję się w pokoju, odkąd przybyło trochę zieleni: nawet podczas pisania odrywam na chwilę wzrok od czasu do czasu, żeby na nie popatrzeć (dużo posialiście w tym roku kwiatów? I czy znalazło się też trochę miejsca na lewkonie?). Wiele się uczę, ostatnio, choćby, o minerałach. Pamięta Mama historię o ogórkach i kappie? Nie wiem, co zadziało się z Victorią i jej przyjacielem z dzieciństwa, ale zdaje się, że wszystko sobie wyjaśnili. Paula i Marcelek ostatnio nawet do nas przyszli na herbatę, chociaż dla Pauli jest jeszcze trochę za zimno na długie spacery, jutro to my ich odwiedzimy.
A czy Mama też zna albo miała takie niecodzienne przyjaźnie w dzieciństwie? Pamiętam, jak opowiadałaś kiedyś o swojej zabawie z echem w dolinie i koleżance w odbiciu w stawie.
Jeśli już piszę o dzieciństwie i pamiętaniu, dużo myślałam ostatnio o Maminym cieście drożdżowym. Chciałabym niedługo z Hotaru spróbować upiec jedno tutaj, może nawet udałoby się zdobyć do tego szklankę mleka? Chodzą słuchy o błąkających się tu owcach o tęczowym runie, ale najbardziej i tak brakuje mi ciepłego mleka od naszej Dory.
Swoją drogą, dawno temu wymienialiśmy krzesła? Nie pamiętałam o tym aż do momentu, kiedy przypomniałam sobie pieczenie ciasta; zdaje się, z Babcią. Pamiętam wszystko jak przez mgłę, najwyraźniej wielką, drewnianą miskę, w której wyrabiała ciasto, i trzeszczące pod całą konstrukcją stołki. W domu mamy teraz, zdaje się, nieco wyższe i z szerszym oparciem, tamte były też raczej miodowe. Wiem, że to raczej mało ważne, ale pamiętam, że bardzo mi się podobały i bujałam się na nich, raz czy dwa może i spadłam. Jeśli Mama pamięta, kto je robił, bo chyba jeszcze wtedy nie mieszkał w Brittlebury pan Milczek (jak on się miewa? Dogadał się wreszcie z sąsiadem o tamtą nieszczęsną miedzę?), chętnie się dowiem. Wiem, że pewnie Mama się będzie śmiać, że zwracam uwagę na głupoty, ale może sprawa nie daje mi spokoju. Już może rzeczywiście zbyt długo odkładam wizytę w domu, skoro stęskniłam się nawet za meblami?...
Całe te rozmyślenia o cieśnie drożdżowym nie wzięły się znikąd. Widzi Mama, niedawno miałam okazję wybrać się w góry i poznać się z pewną bardzo sympatyczną ciotką...


— Nuż cholera jedna, ażeby się przeżarła i zdechła po tych jajkach — pomstowała staruszka
Kobieta, określana powszechnie przez tutejszych swojsko brzmiącym mianem ciotki, trzymała się całkiem nieźle. Wprawdzie plecy, zmęczone długimi latami pracy na gospodarstwie, zdążyły pochylić się w łagodnej, falistej linii, swoją krzywizną dowodząc tego, że ich właścicielka bynajmniej w życiu nie próżnowała. Jednak ani to, ani zrogowaciała skóra na knykciach czy zmęczenie czające się w wodnistych oczach nie zdołały powstrzymać werwy i żwawego języka kobieciny.
Motyka, stępiała i zardzewiała, nie prezentowała się zbyt groźnie w drżących rękach staruszki. Ta mimo wszystko zdawała się na to nie zważać, przysiadła na chybotliwym pniaku, poprawiła kilka warstw spódnic i czekała, zdecydowana na to, by bronić swoich włości.
— Popamięta mnie menda — zapowiedziała..
— Ale widziała ją pani? — upewniłam się raz jeszcze, niepewnie przestępując z nogi na nogę.
— Siódmy krzyżyk na karku, dwadzieścia sześć lat, jak sama gospodarstwo prowadzę, to widzieć teraz nie musiałam, wiadomo toć — burknęła. — Kuna się znowu do jajek dorwała, a mówiłam Józkowi, żeby mi porządnie to ogarnął. Ale temu to się śpieszy zawsze do flaszki, o czym mowa, grochem o ścianę.
Na pierwszy rzut oka zabudowa prezentowała się solidnie. Ogrodzenie wznosiło się na dobre trzy metry; sosnowe gałęzie nie mogły wprawdzie poszczycić się imponującą wytrzymałością i nie przetrwałyby natarcia dzika, ale widać było troskliwą, zmyślnie prowadzoną rękę, która wszystkie te elementy wbiła równo w ziemię, przeplotła lnianym sznurkiem partie na szerokość około dwóch metrów, a całość jeszcze wzmocniła palikami i zabiła gwoździami, tworząc szczelną konstrukcję. Swoista palisada strzegła kurnika: widocznie starszego i prezentującego się już dość licho w porównaniu z ogrodzeniem. Jedna czy dwie deski były wbite na słowo honoru, co bardziej leniwa kura skracała sobie drogę i zamiast wejścia po rampie, decydowała się na przeciskanie kupra przez którąś ze szczelin. A skoro one, dobrze odkarmione i tłuste, były w stanie się zmieścić, gibka kuna mogła tego dokonać bez żadnego problemu. Mniejszy lis zapewne także.
— Przychodzi pewnie wieczorem — stwierdziłam, nieco zamyślona, zaczęłam błądzić wzrokiem po deskach w poszukiwaniu śladów ostrych pazurków. — Jest chłodno, dopiero co tu przyszliśmy, a pani już...
— Zaczekam — odparła. Z zacięciem patrzyła na swoje stadko, póki co beztrosko gdaczące i drobiące w jeszcze stwardniałej po mrozach ziemi. Co bardziej upartej udawało się jednak znaleźć robaka, cała reszta garnęła się wtedy pierzastym kłębem dookoła szczęśliwej kokoszki, dokładnie penetrując teren.
Popatrzyliśmy z Antaresem po sobie; rycerz wzruszył lekko ramionami, niemniej uśmiechnął się lekko i nie protestował, najwyraźniej mając świadomość uporu kobiety, zdecydowanej, by bronić swojego dobytku. Sam oparł się o ścianę szopy, rozejrzał po okolicy.
— Kiedy ostatni raz kuna tu była? — zapytał.
— Trzy dni temu znalazłam cztery skorupki jajka — zaczęła wyliczać. — Wczoraj było tylko jedno, więc cholera pewnie zgłodnieje i dzisiaj znowu przyjdzie...
— Od dawna tu jest?
— Drugi tydzień mi jaja wyżera — pozioma zmarszczka przecięła i tak poznaczoną bruzdami twarz kobiety, zaniepokojenie zdawało się już od dawna nie opuszczać zakamarków jej skóry. — Kury jeszcze żadnej nie zabiła, ale jak się rozzuchwali, to pewnie i krew zacznie wypijać...
— I chciała ją pani zabić motyką? — zmarszczyłam brwi. Miałam pewne obawy, że narzędzie wprawdzie było groźne, ale niekoniecznie dla samej kuny.
— Nie śmieje się, ze starszego to łatwo — zrugała mnie.
— A nie, absolut-
— Przegonić chociaż — pokręciła głową. — Spasło to się pewnie cholerstwo na moich jajkach, wiec pomyślałam, że się i rozleniwiło, jak ma teraz za łatwo, to nawet jak mi zwieje, to się chociaż przestraszy.
Ramiona opadły w dół, zmęczone westchnięcie wydobyło się spomiędzy pobladłych warg. Wbrew zapewnieniom wypowiedzianym przed chwilą, trzy burknięcia, stos pomstowań i trzy historie, z czego dwie o Józku-stolarzu później, wróciła do siebie, narzekając na to, że nie czuje już nóg w chłodzie.
— Jakbyście zmarzli, to zapraszam, herbaty zrobię — zapowiedziała, wskazując na drzwi. — Jajecznicę bym zrobiła, mąż chwalił zawsze...
— Dziękuję, nie jesteśmy głodni — zaoponowałam, Antares skinął głową, choć podejrzewałam, że zapewne byłby w stanie pochłonąć już całkiem solidną porcję. Skoro jednak zapasy kobiety znacząco uszczupliły się w ostatnich dniach, żadne w nas nie chciało ich dodatkowo nadwyrężać. — Przyjdziemy, jak tylko tutaj skończymy.
Skinęła głową, wzięła motykę, tym razem jednak ta pełniła funkcję laski: kobieta dokuśtykała do domu i zniknęła w jego trzewiach.
— Najpierw szopa czy kurnik? — zwróciłam się do mężczyzny.
W międzyczasie zdążyliśmy ustalić, że do zmierzchu, czyli pory, kiedy kuny zwykle wychodziły na łowy, zajmiemy się drobniejszymi pracami. Przegniłe deski w kurniku należało wymienić, szopę — uprzątnąć i naprawić przeciekający dach. Typowo wiosenne prace, z którymi ociągał się Józek, brat zmarłego męża ciotki, czym zdążył już napsuć jej krwi.
— Szopa, póki jest jasno — stwierdził rycerz, rozejrzał się po zagraconym wnętrzu. — Kiedy zacznie się ściemniać, nie będzie nic widać, na zewnątrz będziemy mogli dłużej pracować.
— Racja — uśmiechnęłam się, zdjęłam i starannie złożyłam pelerynę, którą następnie odłożyłam na stos drewien. — Myślisz, że Lumi dogadałby się z tymi kurami?
— Na pewno — rycerz uśmiechnął się delikatnie, popatrzył na rozgdakaną grupę. — Jest bardzo towarzyski.
— Oby tylko nie był zazdrosny. Ale — wstałam, otrzepałam spodnie — opowiemy mu wszystko, jak tylko wrócimy, sam zdecyduje.

Wiosenne porządki miały to do siebie, że pochłaniały sporo energii i jeszcze więcej czasu; podejrzewałam jednak, że gdyby nie pracujący za dwóch Antares, na to wszystko trzeba by było przynajmniej dwóch albo trzech dni. Słońce dopiero nieśmiało zbliżało się do linii horyzontu, gdy z szopy zniknęły wszystkie dziurawe wiadra i grabie z powyrywanymi ząbkami. Przejście prezentowało się schludnie, rycerz mógł zająć się dachem: konstrukcja, mimo że miała już swoje lata, została zbudowana, jak z Józka jeszcze ludzie byli, deski nawet nie zaskrzypiały, gdy mężczyzna zwinnie odbił się od ostatniego szczebla drabiny.
Młotek wystukiwał jednostajny rytm, kolejne, nowe deski zastępowały te zbutwiałe i poluzowane. Antares robił to szybko, zaledwie dwa uderzenia wystarczyły mu na wbicie każdego gwoździa: ramię płynnie wznosiło się i opadało, kosmyki włosów wymykały się...
— Wszystko w porządku? — zapytał.
Odchrząknęłam nerwowo, wyrwana z zamyślenia.
— Sprawdzałam, czy wszystko w porządku — wypaliłam.
Wróciłam do pracy: nawet jeśli niektóre narzędzia były w dobrym stanie, potrzebowały naostrzenia lub wyczyszczenia, a w doprowadzeniu ich do stanu używalności nijak nie pomagał fakt, że na tyle długo obserwowałam dach szopy, że zauważył to Antares.
— Niedługo kończę — obiecał.
— To dobrze — wymamrotałam i pochyliłam się nad łopatą.
Kolejne minuty upłynęły we względnej ciszy, przerywanej tylko kolejnymi głuchymi odgłosami młotka, stukotem desek i szczękiem zardzewiałych nożyc, które to miałam nadzieję uratować.
— Lea... — Antares, wciąż siedzący na szopie, wyprostował się, utkwił wzrok w kurniku.
Odruchowo wyciągnęłam dłoń w stronę łuku.
— Kuna?
Czy to możliwe, że stworzenie rozzuchwaliło się na tyle, że postanowiło zaatakować w biały dzień?
Dwa susy później byłam już gotowa naciągać strzałę; dopiero łagodnie uniesiona dłoń rycerza przekonała mnie, że nie chodziło mu o wizytę drapieżnika.
— Jajka — zsunął się łagodnie z naprawionego dachu.

Kurnik, w przeciwieństwie do chroniącego go ogrodzenia, nie był zbyt rosły; sklecona z długich desek konstrukcja była raczej szeroka niż wysoka, miała za zadanie pomieścić jak najwięcej nielotów, które wprawdzie lubiły przysiąść wysoko na grzędzie, ale nie potrzebowały przy tym repliki strzelistych gałęzi drzew.
— Żem widziała, że one się ostatnio coś tam często wspinały — mruknęła kobieta. — Ale myślałam, że one tak ze stresu i wyżej wchodzą, i mniej jajek znoszą. A sobie kryjówkę ładną znalazły.
Całkiem pojemny koszyk musiał wykonać trzy kursy do kuchni, by zmieścić wszystkie jajka; jedna ze spódnic kobiety też utworzyła miękki schron dla delikatnych skorupek, które na dużo bezpieczniejszej wysokości obijały się o siebie, mrugając bielą i kropkami czerni. Zapewne co bardziej nieuważnym nioskom zdarzyło się potrącić łapką jajka, te zaś spadały i rozbijały się o ziemię, a kury chętnie wyjadały, co pozostało, całą winę zwalając nieświadomie na nieistniejącą kunę. Na wszelki wypadek luźne deski zostały jednak wymienione, dziury — załatane. Kury znalazły kryjówkę najwyraźniej niedawno; żadne się nie popsuło, a i staruszka nie miała koguta, który mógłby przyczynić się do powiększenia inwentarza.
— Olaboga, toż ja tydzień będę jajka jadła — westchnęła. W narzekanie wkradła się jednak nowa nuta: żwawsza, weselsza. — Śniadanie, obiad, kolacja.
— I na deser — uśmiechnęłam się lekko, wróciłam wspomnieniami do kogla-mogla, który ukręcałam w rodzinnym domu.
— A tak, ciasto! — kobieta wykonała ruch, jakby chciała klasnąć w dłonie, dopiero w ostatniej chwili przypomniała sobie, że trzyma wciąż rąbki spódnicy chowającej jajka. — No, to teraz zapraszam, bez wymówek już proszę...

Kilkanaście omletów później kuchnia wypełniła się ciepłem bijącym z paleniska. Popiół został dokładnie usunięty, żar mógł bez przeszkód rozpalić się ciepłym, pomarańczowym blaskiem w przepastnym brzuchu pieca, w którym to zaraz pojawił się kolejny gość: ciasto drożdżowe.
— Ale żeby kurczaka nazywać, to pierwsze słyszę — machnęła ręką, podrzuciła kolejnego omleta na patelni. Ciasto pochłonęło sporo żółtek, a rezolutna gospodyni od razu znalazła zastosowanie dla białek. — W tym wieku to ja dziecko nazywałam, ale widać — trzepaczka poszła w ruch — czasy się zmieniają.
Odkaszlnęłam nieco nerwowo.
— Gildia zainteresowała się handlarzem, który podobno sprzedawał smocze jaja... — zaczęłam, gotowa opowiedzieć całą historię.
— Tak, tak — machnęła trzepaczką, z której spłynęło kilka żółtek — wiem, co w młodych głowach siedzi, też miałam dwadzieścia lat.
Z Antaresem skupiliśmy się na kolejnych omletach, kobieta zaś najwyraźniej wcale nie potrzebowała naszej odpowiedzi. Jak to starsza osoba: chętnie roztoczyła przed nami wachlarz opowieści ze swojej młodości, pozornie złośliwe przytyki stały się pretekstem do wręczenia nam kolejnej porcji smakołyków.
— Jakby coś z kurczakiem było nie tak, to zawsze możecie przyjść — dodała jeszcze. — Na smokach to się wprawdzie nie znam, ale te pierzaste stwory to znam na wylot.
— Będziemy pamiętać — Antares uśmiechnął się lekko.
Ciotka zajrzała do pieca, uśmiechnęła się pod nosem, nakłuwając widelcem miękkie ciasto.
— No, gotowe.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz