sobota, 23 kwietnia 2022

Od Jamesa, CD. Nalanisa

Nie spodziewał się zbyt wiele po swoim ciele, ale chyba nigdy nie przyszło mu do głowy, jak bardzo magia płynąca w żyłach ułatwiała sprawę codziennego życia. Wraz z postępem kolejnych najpierw tygodni, później miesięcy zaczynał zauważać pewne zmiany. Poruszał się nieco bardziej ociężale i choć nie potrzebował jeszcze na stałe laski, żeby poradzić sobie ze szczególnie utrudniającą sprawę prawą nogą, tak częściej niż rzadziej robił sobie przerwy. Wyklinał zbyt długie schody, łapiąc się nieraz poręczy i łapczywie zaciągając powietrze. Prawie zawył z rozpaczy, gdy odkrył na swojej głowie kilkanaście siwych włosów, ale ostatecznego ciosu nie zadały ani włosy, ani nawet wory pod oczami czy rękawiczki, które teraz na obu dłoniach musiały już sięgać przynajmniej do połowy przedramienia. Nie.
Winę za jego podłe samopoczucie w całości ponosił włos, owszem. W dodatku siwy. Ale nie ten z włosów, a ten z brody. Dopiero za jego sprawą zmusił samego siebie do postawienia sobie pewnych wymagań. Pora było zacząć ruszać dupę więcej niż od własnego gabinetu do archiwum czy biblioteki. Przestać rozpasać się błogosławioną kuchnią pani Iriny, niezależnie od tego, jak dobre ciasto stawiała na stole, bo w tym tempie dorobi się potrzeby powiększenia lub, co gorsza, rozciągnięcia ulubionych spodni. 
Dobrze, że przyszła wiosna, a większość gildyjczyków była w tamtym czasie zajęta własnymi sprawunkami. Wszelkie misje mnożyły się jak króliki, a okres oczekiwania na pomoc ze strony gildii wzrósł z tygodni do miesięcy. Wyglądało na to, że i kryminał, i intrygi, i wszelkiego rodzaju niewyjaśnione tajemnice również wróciły do życia pełną parą.
To dobrze. James lubił spokój i ciszę, jaką dawała mu ograniczona liczba gildyjczyków w budynku. Dawało mu to zdecydowanie większe pole manewru do załatwiania spraw, których normalnie nie tknąłby w zasięgu ich wzroku. Na wszelki wypadek upewnił się jednak, że nikt go nie obserwuje, gdy przetarł dłońmi materiał wełnianych spodni, które były zadziwiająco wygodne. Zazwyczaj nie ubierał się w tak luźne ubrania, a związane paski materiału wokół jego kostek zostawiały niezwykle dużo swobody. Dużo więcej niż jego standardowe garniturówki, które nawet po wyprasowaniu potrafiły kaprysić i marszczyć się od jednego złego ruchu. Podobnie luźna, długa na tyle, że jej krańce wepchnął w spodnie, nie kłopocząc się paskiem, szarawa koszula też wydawała się milsza w dotyku niż się spodziewał. Włosy zebrał w kok z tyłu głowy, żeby nie wpadały do oczu, ale zaczynał zdawać sobie sprawę, że potrzebował wizyty u fryzjera. Może następnym razem przy kąpieli zapyta Calę o podcięcie? 
W lekkim zakłopotaniu stanął przed wejściem do ogrodu, rozglądając się na boki i upewniając, że nikogo wokoło nie ma. Z dużo mniejszą pewnością siebie niż zwykle czmychnął chyłkiem między drzewa, licząc, że w razie czego ich rozłożyste gałęzie będą w stanie go przysłonić i jego mierne próby rozruszania się. 
Lekki spacer, trochę podskoków, wygibasów i wyginań się we wszystkie strony świata, które podpatrzył kiedyś tam w trakcie młodości. Z żalem zrugał sam siebie, że przez własną głupotę zaprzestał niegdyś sztuki fechtunku i jazdy konnej, które jeszcze przed może dziesięcioma laty sprawiały mu niewyobrażalną przyjemność. Z dawnej kondycji zostały tylko mrzonki, gdy łapczywie łapał powietrze, zaczerwieniony od niecodziennej dla niego dawki ruchu.
— Dzień dobry — przywitał się z lekkimi rumieńcami, próbując doprowadzić się do porządku. 
Wyciągnął nawet dłoń przed sobą w geście powitalnym, którą zaraz zabrał, przypominając sobie, ze zapocona rękawiczka przylepiła się nieprzyjemnie do zrogowaciałej, popękanej skóry i wolał do tego nie dokładać sobie jeszcze mocnego uścisku. Bał się, że krew wypłynie z zaciśniętego materiału górą i jeszcze spłynie mu po ramieniu.
Dopiero wtedy spojrzał spod rzęs na mężczyznę i faktycznie mu się przyjrzał. Zamrugał raz i drugi, próbując zmusić umysł do właściwego rejestrowania wypowiadanych przez blondyna słów. Jego bezowocne starania wydały się bez znaczenia, gdy chyży… artysta? Tak, to chyba był artysta, uśmiechnął się tak pięknie. Gdyby podsunął mu pod nos cyrograf, James pewnie podpisałby go bez czytania, więc bąknął tylko coś dla przerwania powoli ciągnącej się ciszy.
— Oczywiście, za jaką kwotę?
Jego rozmówca wydawał się tym faktem równie zaskoczony, co sam Hopecraft, sądząc po jego błysku w oczach, ale od razu odzyskał dawną, rezolutną postawę, wciskając dumnie historykowi do dłoni gotowy obrazek. 
Dopiero wtedy James miał sposobność mu się przyjrzeć. Narysowany węglem, jakieś zawijasy, coś na kształt… twarzy? Może nawet jego? Czyżby to była właśnie ta nowa, huczna sztuka współczesna? Nieco pokraczna, ale przecież sam nie szczycił się nigdy czymś więcej niż tylko wybrakowanym poczuciem estetyki. Ukradkiem rzucił spojrzenie na uśmiechniętego portrecistę. Wydawał się być pewny swego, kto wie? Może to ktoś całkowicie znany i James powinien w tym momencie dziękować na kolanach za to wiekopomne dzieło? No i nawet jeżeli nie wiedział, ile wart był sam obrazek, tak uśmiech jego twórcy w jamesowych oczach wydawał się ważyć rubiny.
— James Hopecraft, gildyjski historyk. Jeszcze nie mieliśmy ze sobą przyjemności, panie…? — spytał po cichym odchrząknięciu i dłonią odgarnął sobie włosy z czoła, które w trakcie ćwiczeń uciekły z koka. 

2 komentarze: