poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Isidoro - Event

Tego dnia Isidoro miał nie trafić na kolację. Będąc jednak człowiekiem dobrze poinformowanym o tym, co przyniesie los, postanowił przygotować się na tę okoliczność – nie lubił chodzić o pustym żołądku, więc o właściwej porze udał się w kierunku kuchni. Tam zastał typowy ostatnimi czasy widok, mianowicie panią Irinę uwijającą się przy szykowaniu posiłku, a także Lumiego – tym razem w pełnej asyście złożonej z Lei, Antaresa, Hotaru oraz Sophie, trochę pomagających Irinie przy kolacji, a trochę bawiących się z kurczakiem.
Antares kroił właśnie szynkę, a gdy tylko kilka plastrów uciekło spod noża, układał je na jednym z dużych talerzy. Lea dokładała tam plasterki sera, zaś Hotaru robiła od czasu do czasu przerwę od krojenia marchewki w słupki, by okiełznać niezbyt równe kawałki szynki. Sophie zerkała gospodarskim okiem na wodę na herbatę – wielki gar stał na piecu, ogień buzował pod fajerkami, ale jak na razie proces wrzenia nawet się nie rozpoczął. Alchemiczka zajmowała się tymczasem Lumim.
— Patrzcie, czego go nauczyłam — powiedziała, podnosząc kurczaka i przestawiając go na półkę ze słoikami. — Lumi, zrób „A ku ku!”
Lumi zareagował – wyprężył się, zaćwierkał i szybko czmychnął za jeden ze słoików. Przez zmętniałą wodę i pływające w niej ogórki kiszone było widać tylko żółtawą barwę jego piór, z jednej strony wystawał kawałek pierzastego kuperka. Lumi skulił się za pokrywką, zadrobił łapkami, a potem wyciągnął się w górę, zerkając sponad słoika.
Akuku! — Dźwięk wydobył się z ptasiego gardła. I tak nagle, jak Lumi zerknął górą, tak zaraz zniknął znów za słoikiem. Chwila ciszy i znów: — Akuku!
Kuchnia rozbrzmiała śmiechem, zaś kurczak, zadowolony ze swych działań, przebiegł za zasłonę słoika z kiszoną kapustą, i ponownie uraczył wszystkich swoim akuku! Przez pewien czas nie przybywało ani marchewki, ani plasterków, gdy Lumi zajmował uwagę wszystkich, i nawet Isidoro stał chwilę w progu kuchni, po prostu śmiejąc się razem z innymi. W końcu jednak wszedł, zamknął za sobą drzwi. Czym ściągnął na siebie uwagę kurczaka.
Lumi, gdy tylko go zobaczył, zaćwierkał pogodnie, wychynął zza słoików i przystanął na kawałku wolnej półki. A potem zrobił to, co zazwyczaj robił w obecności Isidoro. Czyli zaczął wyćwierkiwać dobrze sobie znaną melodię na trzy, i chodzić w charakterystyczny sposób, zakreślając łapkami kwadrat.
— Czy on właśnie zaczął tańczyć walca? — spytała Sophie, na moment zapominając o leniwie pyrkoczącej w garze wodzie. — Isidoro, nauczyłeś go tego?
Antares momentalnie puścił nóż i szynkę, w okamgnieniu znalazł się przy Lumim i zdjął go z półki. Kurczak ćwierknął ze zdziwieniem.
Gdy Lea spytała, czy coś się stało, zaś rycerz niewprawnie zapewniał, że wszystko w porządku, nad stołem poleciało kilka porozumiewawczych spojrzeń rzuconych przez Sophie i Hotaru, mknących między Lumim, Isidoro, Antaresem, a w końcu Leą. Niewiele było w stanie ukryć się przed analitycznym umysłem alchemiczki i wrażliwym sercem tancerki, jednak kobiety postanowiły oszczędzić Antaresowi skrępowania i konieczności tłumaczenia się. Jeden wszystkomówiący uśmiech później kobiety wróciły do swych zajęć, a taniec Lumiego utonął w dalszej rozmowie.
Tymczasem zaś Isidoro przeszedł w końcu do tego, po co poszedł do kuchni i zapakował do torby nieco prowiantu. Irina skwitowała garść marchewek, których Isidoro sobie zażyczył jedynie uniesieniem brwi, ale nie komentowała. Nie pierwszy raz astrolog życzył sobie dziwnych rzeczy.
— Wrócisz dzisiaj, czy Mattia będzie się martwił? — spytała go Sophie na odchodnym.
— Wrócę dzisiaj — odpowiedział jej Isidoro. — Ale Mattia i tak będzie się martwił.


Mimo obecności licznych naukowców o odmiennych, często bardzo dziwnych specjalizacjach, fort był dość spokojnym miejscem. Jeśli ktoś radośnie wysadził coś w powietrze, zazwyczaj działo się to jednak na zewnątrz, w relatywnie kontrolowanych warunkach. A jeśli jacyś naukowcy zbyt intensywnie skupili się na dyskutowaniu jakiegoś problemu, zazwyczaj działo się to na stołówce, toteż korytarze twierdzy były dość ciche i spokojne.
Tym bardziej słychać było w nich pokrzykiwania, odbijające się echem od twardego kamienia.
— Proszę, to jest sprawa najwyższej wagi! Musi mi pan pomóc!
— Proszę mnie puścić! — Odgłos szamotaniny, prychnięcie. — Lokalizator Obiektów Metalowych to nie jest zabawka, to jest mienie Uniwersytetu!
— Ja muszę znaleźć ten zegarek, po prostu muszę!
— Życzę panu powo…
— Oddam ten Lokalizator, przysięgam!
Szybkie kroki, znów odgłos jakiegoś przepychania.
— Pan jest niepoważny!
Isidoro wychynął w końcu zza rogu, jego oczom ukazała się scena będąca źródłem całego hałasu.
Młody mężczyzna odziany w krótki, nieco zszargany i zmęczony życiem płaszcz, czepiał się rękawa jakiegoś starszego mężczyzny. Ten zaś, z uporem godnym lepszej sprawy, chował za plecami przedziwne, podobne do miotły urządzenie. Okulary zjeżdżały mu z nosa, włos miał rozwiany, a w oczach widać było lekką panikę. Gdy jego wzrok padł na Isidoro, od razu spróbował wyrwać się w jego stronę.
— Proszę pana! — zawołał do niego. — Proszę mi pomóc, ten szaleniec tutaj…
— Nie jestem szaleńcem, po prostu proszę o nieco pomocy!
— Pan tej pomocy żąda! I to w bardzo agresywny sposób!
— Bo mi jej pan odmawia!
Nie wiadomo, jak długo jeszcze trwałaby ta słowna przepychanka – może w końcu na korytarzu pojawiłby się jakiś strażnik i przemocą odciągnął natrętnego młodzieńca, a może młodzieniec dopiąłby swego – wydarłby dziwne urządzenie naukowcowi i czmychnął z nim w zapadający szybko zmrok. Na szczęście jednak Isidoro znalazł się jak zwykle we właściwym miejscu i o właściwym czasie. Wszystko po to, by wydarzenia potoczyły się najlepszym możliwym torem.
— Ja też mam lokalizator — powiedział, ucinając spór i wywołując na twarzach obu mężczyzn wyraz niedowierzania.
— Nie może pan mieć Lokalizatora, to jest opatentowany wynalazek! — żachnął się naukowiec, wydzierając w końcu rękaw z dłoni młodzieńca. Ten ostatni w kilku krokach znalazł się przy Isidoro i teraz to jego złapał bez pardonu za odzienie.
— Musi mi go pan pożyczyć! Zapewniam, że go oddam, daję słowo honoru!
— Nie będzie pan potrafił go obsłużyć.
— To proszę mi wyjaśnić!
— Tak nie wolno, ja to opatentowałem…
Wykrzyczane zdania rozbijały się po korytarzu, Isidoro zastygł, trzymany mocno za przód odzienia. Czekał, aż zapał choć trochę opadnie z jego rozmówców, aż będzie w stanie wtrącić jakiekolwiek słowa. Jego wróżba jak zwykle się nie myliła mówiąc mu, że to słowa będą dla niego najtrudniejsze do pokonania, nie zaś samo sedno sprawy.
— Pójdziemy razem — zdołał w końcu powiedzieć, skupiając na sobie uwagę młodzieńca. Potem zwrócił się do wciąż poirytowanego naukowca. — Mój lokalizator to wahadełko. Tego się nie patentuje.
Starszy mężczyzna zmarszczył krzaczaste brwi.
— A więc pan nie używa żadnej naukowej metody, mogłem się domyślić…
— To nie nauka, to magia…
— Ale znajdzie pan ten zegarek? — dopytywał się młodzieniec, jego spojrzenie równie rozgorączkowane, co na początku rozmowy.
Isidoro skinął głową.
— Może pan być o to spokojny.


Co prawda w stronę astrologa poleciało jeszcze nieco oskarżeń o to, że używa niesprawdzonych metod, że wahadełko to nie żaden lokalizator i że fale elektromagnetyczne, a nie magia, są odpowiedzią na wszystkie pytania. Jednak Isidoro nie zamierzał ciągnąć tej rozmowy, podobnie sądził też młodzieniec, który momentalnie zapomniał o podobnym do miotły urządzeniu i zaraz zaczął ciągnąć astrologa w stronę wyjścia z fortu.
W ferworze wymuszania pomocy na każdym, kto się mu nawinął, młodzieniec miał choć tyle przyzwoitości, by się przedstawić i opowiedzieć te parę słów na temat tego, dlaczego tak usilnie napastował ludzi w forcie. Otóż okazało się, że Ivo zgubił zegarek ojca gdzieś wśród ledwie ukazujących się spod śniegu traw – akurat wtedy, gdy zajmował się wypasem owiec.
— To nie jest zwykły zegarek — przyznał się, gdy ostrym krokiem szedł ścieżką w stronę gór. — Dla ojca… to ważna pamiątka.
Zmrok powoli zapadał, a cienie się wydłużały. Isidoro spojrzał na własny cień, wyciągający się wśród na poły stopniałego śniegu, przypominający jakąś zabłąkaną zjawę czającą się na nieostrożnych podróżnych. Płaszcz Ivo zostawiał za sobą rozległy, bezkształtny cień, podobny kanciastym, nietoperzym skrzydłom. Znikąd zerwał się wiatr, targnął włosami Isidoro, na moment sprawił, że astrolog zgubił krok. Mężczyzna instynktownie zerknął w górę, w stronę nieba i niemrawo pojawiających się na nim pierwszych gwiazd. Zobaczył tam jednak tylko skłębione chmury, których grafitowe brzuchy zdawały się opierać o te ostre, postrzępione górskie szczyty. Szło na zmianę pogody, a noc nie zapowiadała się na pogodną.
Ivo zdawał się niespokojny – bardziej, niż wcześniej. Marszczył brwi, przystawał co jakiś czas, spoglądał wokół jakimś dziwnym, rozbieganym spojrzeniem.
— Wszystko w porządku? — spytał Isidoro, niewzruszony ani kiepską pogodą, ani niepokojem wiszącym w powietrzu.
— Byłoby bardzo źle, gdyby ojciec postanowił wyjść wieczorem na spacer i znalazł mnie jak szukam tego zegarka — mruknął Ivo, otulając się szczelniej opończą.
— To się nie stanie, możesz być spokojny.
— Skąd wiesz? — Ivo zerknął na niego, marszcząc brwi. Ale po chwili się zreflektował, potrząsnął głową i westchnął. — Jesteś jasnowidzem?
— Owszem.
Przez pewien czas szli w milczeniu. Wiatr się wzmagał, jego wycie miało w sobie dziwnie posępne nuty. Ivo skręcił w stronę hal, porzucając tę wąską, nieco błotnistą ścieżkę. Isidoro podążył za nim.
— To było gdzieś tutaj — powiedział młodzieniec, przystając i ogarniając gestem zbocze pagórka. W gęstniejącym mroku widać było głównie placki nie do końca stopionego śniegu. Trawa zdawała się poszarzałą głębią. — Przysięgam, że miałem go w kieszeni przez cały czas. Ale gdy wracałem, kieszeń była pusta, więc zegarek musiał wypaść mi gdzieś w tej okolicy. Nie wiem, może łańcuszek się zerwał i to dlatego…
— Albo ktoś ci go ukradł — dodał Isidoro.
— Niemożliwe — Ivo potrząsnął głową. — Spójrz, jak tu pusto. Wiedziałbym, gdyby jakiś człowiek do mnie podszedł, a nikogo nie spotkałem.
— Zakładasz, że to był człowiek.
Ivo zamilkł, otulił się płaszczem jeszcze mocniej. Isidoro sięgnął w końcu do torby, wyjął z niej swoje wahadełko.
Obsydian, wbrew targającemu płaszczami wiatrowi, wisiał stabilnie na łańcuszku, ciążąc nieruchomo w dół, w stronę butów Isidoro. Ivo podszedł bliżej, wzrok utkwił w obsydianie.
— Ten zegarek… To taki niewielki, kieszonkowy, złoty. Z jednej strony jest trochę obtarty, to było wtedy, gdy…
Ale Isidoro nie słuchał. Zamknął oczy, puścił strumień swej magii w stronę wahadełka, w milczeniu słuchając tych subtelnych wibracji mknących przez łańcuszek. Obsydian wychylił się, zadygotał. A potem zaczął powoli, powoli zmieniać swoje wskazanie.
— Przemieszcza się — zawyrokował astrolog, patrząc na kamień. Przeniósł wzrok na Ivo. — Jest coraz bliżej.
— Zegarek?
— To, co go zabrało.
Młodzieniec cofnął się pół kroku.
To? Pewnie jest agresywne. A ty nie wziąłeś żadnej broni.
— Nie potrzebuję broni.
— Jesteś magiem? — spytał, w jego głosie zabrzmiała nadzieja.
— Jasnowidzem. Ja nie walczę. — Schował wahadełko. — Nie muszę.
Ostatnie promienie słońca zniknęły za linią gór. Wieczorna szarość w okamgnieniu stała się głęboką czernią nocy. Głos Ivo, wyższy o oktawę, nie miał już w sobie tyle stanowczości, co jeszcze niedawno, gdy młodzieniec był w forcie.
— Może wracajmy…?
Nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdy znikąd nadpłynął skłębiony opar. Momentalnie otoczył obu mężczyzn, przelewając się w kształt zmierzwionego, wełnistego okręgu, wybrzmiewającego tym charakterystycznym „bee!", słyszanym wśród górskich hal. Isidoro nawet nie próbował już wodzić spojrzeniem za migającymi wśród mgły kopytami, albo za strzygącymi za każdym dźwiękiem uszami. Stado nierzeczywistych, widmowych owiec, patrzyło na nich dziesiątkami wilgotnych, paciorkowatych oczu, podzwaniało dzwonkami, których nie było i żuło trawę, która jeszcze nie wyrosła.
Ivo stał nieruchomo, a z jego twarzy odpłynęła cała krew, gdy w panice przeskakiwał wzrokiem między owcami, instynktownie cofając się w stronę Isidoro, chowając się za niezbyt szerokimi barkami mężczyzny.
— Stratują nas.
— Nic nam nie zrobią, to zwykłe owce — próbował uspokoić go Isidoro, sięgając do swojej torby. Wyciągnął z niej kawałek marchwi i podstawił pierwszej z brzegu.
Ta wyciągnęła łeb, zaś marchew momentalnie zniknęła w owczym pysku i tylko dźwięk intensywnego chrupania był jedynym dowodem na to, że Isidoro miał cokolwiek w ręku.
— Poczekaj, przecież to moja Dolly — wykrztusił Ivo, zerkając zza ramienia Isidoro. — Zgubiła się w zeszłym tygodniu, szukałem jej, ale…
— Ale było za późno.
Ivo westchnął, zacisnął usta.
— Odłączyła się od stada, spadła z urwiska – przecież sam widziałem…
Dolly popatrzyła na Ivo swoimi widmowymi oczami i wydała z siebie ciche beczenie. Przestąpiła z nogi na nogę. Isidoro wcisnął kolejną marchewkę Ivo w rękę, młodzieniec popatrzył na niego, początkowo nie rozumiejąc. Ale w końcu chwycił warzywo, z lekką obawą podsunął owcy. Widmowe stado przepłynęło nieco bliżej.
Wkrótce okazało się, że Dolly to nie jedyna owca, którą Ivo rozpoznał. Za każdą z nich stała podobna historia – odłączyła się od stada, Ivo poszedł w góry, by ją znaleźć, ale za każdym razem przybywał za późno. Bo a to wilki dopadły zbłąkaną owcę pierwsze, a to góry okazywały się dla niej bezlitosne, a to coś innego, dużo groźniejszego od wilka, porywało biednego zwierzaka, zostawiając po nim tylko plamę krwi i pogięty dzwoneczek. Dłoń Ivo zanurzała się w miękkim runie. Tymczasem zaś Isidoro dobył kanapki i zaczął jeść swoją nieco spóźnioną kolację.
Marchewki zniknęły z torby astrologa, zniknęła też obawa, która wypełniała serce pasterza. Młodzieniec przetarł rękawem nos i załzawione oczy.
— Ojciec zawsze mówił, że jakbym nie był taka łajza i pierdoła, to bym owiec nie gubił.
— Ale wracasz po każdą — odparł Isidoro.
— Ano po każdą. Zazwyczaj uda się znaleźć, bo owce to nie są głupie – przyczają się gdzieś, przeczekają, ale jak się je woła, to beczą, dają się znaleźć.
W tym momencie coś brzęknęło o ziemię, błysnęło złotem w ciemności.
— Zegarek! — wykrzyknął Ivo, schylił się i podniósł swoją zgubę. — Ale jak?
— Wiedzą, że zawsze wracasz po to, co ci zginie — Astrolog otrzepał usta z okruszków i schował szmatkę, w którą zawinięta była kanapka z powrotem do torby.
Ivo stał jeszcze przez moment, ściskając w dłoni zgubę. Na szczęście nie pomyślał o tym, by zabrać z powrotem swoje owce. Te zaś, gdy marchewka została zjedzona, a zegarek - oddany, zaczęły rozpływać się półprzejrzystym oparem i przelewać dalej, w stronę wyższych partii gór. Tam, gdzie wciąż leżał jeszcze śnieg, ale widać nie był on przeszkodą dla widmowych owiec.
Tymczasem zaś księżyc wychynął zza chmur, rozświetlając zamglone, nocne ciemności. Srebrne światło zaigrało wśród nie do końca stopionego śniegu, a jego chłodny blask przegonił resztki nienazwanego oparu. Po widmowych owcach nie został nawet jeden biały kłębek, zaś Ivo i Isidoro mogli wrócić w stronę fortu i bezpiecznych dolin.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz