sobota, 9 kwietnia 2022

Od Małgorzaty cd. Tezeusza

Uniosła dłoń do ust, w geście niepozbawionym uroku kryjąc nieśmiały uśmiech. Z pomocą wicehrabiego podniosła się z zajmowanego miejsca, w paru nieśpiesznych krokach przeszli od stanowiska z instrumentem na parkiet. Dębowe deski lśniły łagodnie w świetle świec, wynajęta orkiestra przygrywała w umówionym tempie, tkając ustaloną wcześniej melodię. Organizacja przyjęć i bali zawsze wychodziła Tezeuszowi świetnie, to musiała mu oddać. Objął ją w talii, być może nieco zbyt śmiało jak na sztywną ramę walca; ujął jej dłoń w swoją, być może nieco zbyt delikatnie i zbyt czule jak na to, co zdawało się ich łączyć. Ruszyli z kolejnym taktem, Tezeusz wziął na siebie prowadzenie, a jej nawet nie przeszło przez myśl, by mu je odbierać. Czuła się zdecydowanie za dobrze.
― Podziwiam cię za odwagę ― zaczepiła go po chwili milczenia, tuż po pierwszym obrocie, kiedy sala rozmyła się na moment w świetlistą feerię barw.
Uniósł brew w wyrazie uprzejmego zaskoczenia. Chyba go tym rozbawiła.
― Czyżby? A cóż takiego zrobiłem, by zasłużyć na twój podziw?
Igrał z nią, dostrzegała to w jego oczach. Subtelnie i między słowami, wybornie manipulował barwą głosu, dokładał tę starannie wyćwiczoną aksamitną nutę. Miała ochotę się zbliżyć, wyjść ze sztywnych ram tańca, chciała, żeby byli sami. Szmer rozmów czający się na granicy słuchu trzymał ją w ryzach, rozsądek napominał i podsuwał tak chętnie używaną przez nich maksymę: najpierw obowiązki, potem przyjemności.
― Sam doskonale wiesz, że w waszej prześwietnej socjecie mam opinię kokietki, a mimo to - proszę. Jestem tu dzisiaj z tobą i dla ciebie, na wyraźne zaproszenie. Zobacz ― przeciągnęła spojrzeniem po zebranych wokół parkietu grupkach ludzi ― już jesteśmy na językach ― dodała szeptem, tuż przy jego uchu. Czy gdyby musnęła jego szyję wargami, pozostałby na niej czerwony ślad szminki?...
― A ja - w tej naszej prześwietnej socjecie - mam opinię niedostępnego kawalera. ― Krok-obrót-krok. W rytm i w takt. ― Och Małgosiu, co ja zrobię, jeśli szerokie koła mi z twojego powodu ten status odbiorą?
Zaśmiała się cicho, jej głos utonął w przyjemnej melodii i brzdęku szkła.
― Jeśli cię znam, a wydaje mi się, że znam bardzo dobrze, to pogrążysz się w pracy i nic sobie z tego nie zrobisz. Ale ― aksamit zaszeleścił cicho przy kolejnym obrocie ― mam dla ciebie alternatywę.
― Zamieniam się w słuch.
― Możesz zostać moją kolejną ofiarą ― zamruczała uwodzicielsko. ― W końcu ile to już narosło spekulacji odnośnie tego, czemu mnie przy sobie trzymasz.
Po co mu to mówiła? Założony cel – jednocześnie bliski i daleki – nadal pozostawał nieosiągalny. Tezeusz nie był typem mężczyzny, który angażuje się w cokolwiek poza pracą, wiedziała o tym doskonale. Uśmiechnęła się przelotnie, przypadkiem łowiąc spojrzenie stojącego pod ścianą Dymitra. Jednocześnie, ta nieosiągalność czyniła z Tezeusza obiekt godny zainteresowania i pościgu. Ta niedostępność działała na nią jak magnes, nie pozwalała jej oddalić się na długo. Nie przywykła do tego, by ktokolwiek jej odmawiał.
― Kolejną ofiarą, mówisz ― odrzekł tonem pełnym udawanej zadumy. Spojrzał gdzieś ponad jej ramieniem, ale szybko wrócił do niej wzrokiem. ― Ostatnią?
Uśmiechnęła się szeroko, bez grama fałszu.
― Ostatnią.
Wydawało jej się, że ujął ją mocniej w talii, przyciągnął bliżej siebie. Chyba nigdy tak nie żałowała tego, że czeka ją praca do wykonania, że jej uwagi wymagają inne sprawy i inni ludzie. Westchnęła lekko, na wargach spoczął smak niewypowiedzianej skargi; postanowiła, że zmyje ją smakiem koniaku, drobnym łykiem na przepłukanie gardła i dodanie sobie sił. W końcu zadanie, jakie postawił im Tezeusz z góry wyglądało na trudne. Rozegranie i wypytanie podejrzanych tak, by nie zorientowali się, że w tym momencie ważą się ich losy będzie niebywale trudne. I w pewnym sensie upierdliwe.
Taniec w który wciągnął ją wicehrabia skończył się zbyt szybko jak na jej gust. Zamyśliła się, oddała milczeniu, chłonęła chwilę i nim się obejrzała, krótka przyjemność dobiegła końca. Odprowadził ją na bok, wymienili spojrzenia. Orkiestra zmieniła motyw, na parkiet wpłynęły nowe pary.
― Zręcznie to wymyśliłaś, Małgosiu ― mruknął Tezeusz. Zauważyła, że spogląda na nią spod oka.
― Skoro mam taką, a nie inną opinię, to czemu by tego nie wykorzystać? ― spytała lekkim tonem, obserwując skrzypka. Że też nie było mu za ciasno w barkach, kamizelka wyglądała na źle dopasowaną. ― Mam nadzieję, że będziesz się dobrze spisywał w roli mojej ofiary.
Odrzucił warkocz na plecy, uśmiechnął się kątem warg w sposób nonszalancki, arystokratyczny.
― W sprawianiu pozorów ci nie dorównam, ale dołożę wszelkich starań żebyś była zadowolona.
― I vice versa, Tezeuszu. ― Zmrużyła delikatnie oczy, posłała mu jeszcze jedno, ukradkowe spojrzenie.
***
― Nie za dobrze się bawicie? ― Dymitr od niechcenia pogłaskał Gnatołama po łbie. Pies wyglądał na bardzo zadowolonego, wywalił różowy język z kufy, delikatnie przymrużył ciemne ślepia. Widok rozluźnionego pupila działał na nią kojąco, jak ciepłe rękawiczki w trzaskający mrozem poranek.
― Zazdrościsz? ― spytała lekko, zaczepnie, jak chochlik czekający tylko na właściwą okazję.
Chernov nie zareagował na zaczepkę, przechylił nieznacznie głowę w bok, żywo zainteresowany psem.
― Ani trochę.
― Kłamiesz, Dimi.
― Ani trochę ― powtórzył rozbawiony i wrócił do obserwowania towarzystwa. Od początku trzymał się z boku, niemalże w kącie sali, ale trudno byłoby upatrywać w tym zachowaniu czegoś odstającego od normy. Dymitr, w przeciwieństwie do brata, nigdy nie był kimś przesadnie zaangażowanym towarzysko, na przyjęciach i balach pojawiał się z rzadka, głównie za namową. Jej lub Igora.
Małgorzata okręciła lok wokół smukłego palca, podparła łokieć dłonią. Próbowała wypatrzeć jedną z trzech powierzonych jej osób do przesłuchania, ale jak na złość, w tłumie nie dostrzegała żadnej znajomej twarzy. Kogo pospraszałeś, Tezeuszu?
― Pellon poszedł do czerwonej sali, podobno major Saraiva namówił go na grę w karty. Zresztą ― Dymitr wykonał nieokreślony, nieco lekceważący, gest dłonią ― nie tylko jego. Abreu i Machado też się dali.
― Nie wiedzą, że Saraiva to jebany oszust?
― Raczej nie.
Zamyśliła się na chwilę. Pomysł, który właśnie wpadł jej do głowy wydawał się całkiem interesujący.
― Dimi.
Spojrzał na nią z uprzejmym zainteresowaniem; jego oczy mówiły: „zapomnij”. Uśmiechnęła się szerzej, zachęcona niemą odmową.
― Sam pomyśl ― jej ton był pełen słodyczy ― wejdziesz tam na przegranej pozycji, przewalisz parę stów… a potem, kiedy uśpisz ich czujność, orżniesz Saraivę, zwrócisz Pellonowi to, co utopi podczas pierwszych tur, nim dowie się o tym jego żona. Nie sądzisz, że to mogłoby was zbliżyć? Mógłbyś swobodnie poprowadzić rozmowę, wpleść motyw śmierci Aureliano, udać stosownie spore zaskoczenie i zniesmaczenie opieszałością wymiaru sprawiedliwości w tej sprawie.
― Sądzisz, że Tezeusz poprzydzielał nam cele bez powodu? Nie obrazi się, kiedy wsadzisz kij w jego plan i porozrzucasz starannie poukładane klocki?
― Czego Tezeusz nie wie, to go nie zaboli ― odparła pewnie, ze specyficznym uśmiechem, który nie wróżył nic dobrego. ― Efekt będzie taki sam – Pellon zostanie przesłuchany. Czy to przeze mnie, czy przez ciebie – nie powinno mieć większego znaczenia. A nawet jeśli, to obrażonego wicehrabię zostaw mi.
― Z przyjemnością, Gosiu. ― Cofnął w końcu dłoń z psiego łba. Gnatołam podążył za jego ręką wzrokiem wyrażającym jedynie dezaprobatę. ― Casteza widziałem jakiś czas temu w towarzystwie tego starego piernika Voilliera, omawiali coś strasznie ważnego i świata poza sobą nie widzieli.
Uniosła nieznacznie brwi, spojrzała na szwagra.
― Gdzie?
― Taras, ale schodzili w stronę ogrodów.
Pokiwała powoli głową i przygryzła policzek od wewnętrznej strony.
― Dzięki za informację. Powodzenia w grze, stary kanciarzu.
― Od ciebie żadnych życzeń powodzenia nie przyjmę, przynosisz mi pecha. ― Wzruszył ramionami z rozbawioną miną i wyszedł z sali. Małgorzata westchnęła głęboko, ukradkiem poprawiła wżynający się w skórę gorset. Mogła zawiązać go luźniej, kurwa mać.
***
Wieczór płynnie przelał się w głęboką noc, towarzystwo – z początku rozbawione i gadatliwe – cichło, zastygało w kąciku na kanapie, czy szukało wytchnienia w innych salach. Cięto w karty dla towarzystwa i dla hazardu, objadano się słodkościami i zapijano szampanem, zmęczona orkiestra wygrywała coraz spokojniejsze melodie. Powietrze, z początku rześkie i przyjemne, stało się ciężkie od perfum i potu, nieprzyjemne w odbiorze.
Małgorzata oparła się z westchnieniem o marmurowego lwa w głębi ogrodu, odetchnęła głęboko zimnym, nocnym powietrzem. Tu było zdecydowanie lepiej. I nadal ciszej, niż w środku. Poza tym, musiała sobie coś naciągnąć, łydka rwała ją niemiłosiernie i piekła. A przecież nie zrobiła tego wieczoru nic, co mogłoby grozić kontuzją. Zrezygnowana sięgnęła boku, znów poprawiła gorset, w głębi ducha marząc już tylko o tym żeby zamienić suknię na luźną halkę.
W oddali usłyszała kroki. Miękka trawa nieznacznie je tłumiła, ale pozostawał trudny do zignorowania szelest. Poza tym, była wyczulona, musiała być. Obejrzała się przez ramię. Pomiędzy bujne krzewy uśpionych hortensji wkroczył gospodarz przyjęcia. Przy nodze, niczym wierny cień, dreptał Wisielec. Pies praktycznie zlewał się z nocnymi ciemnościami, trudno było go dostrzec, prościej usłyszeć.
― Wyglądasz na zmęczoną, Małgosiu ― stwierdził łagodnie, oparł się barkiem o wyprężoną pierś lwa.
― Bo jestem zmęczona ― przyznała, wyjątkowo nie mając siły na krętactwa i kokieterię.
― Do świtu ledwie parę godzin.
― Wytrzymam, o to się nie obawiaj ― mruknęła, jakby urażona jego troską.
Tezeusz uniósł nieznacznie brwi, jego twarz była w mroku jeszcze bardziej nieczytelna. To była troska o nią, czy o sprawę? Potarła kark dłonią, zrezygnowana. Zresztą, chuj z tym. Marzyła tylko o łóżku.
― Pellon jedyne, co ma na sumieniu, to ustawianie końskich gonitw ― przeszła do konkretów, tak było jej się prościej skupić. Przymknęła oczy, powieki ciążyły jej, jakby były wykute z mosiądzu. ― Zresztą, cały jego świat kręci się obecnie wokół hazardu. Przejebał znaczną część majątku i teraz próbuje się odkuć, nie miał motywu by otruć twojego mentora. Castez w głowie ma dorabianie rogów żonie, nie układa się między nimi najlepiej, najprawdopodobniej na dniach gruchnie wiadomość o rozwodzie. Ostatnie cztery miesiące spędził w Almerze. Trzeba będzie sprawdzić z kim utrzymywał tam kontakty.
Westchnęła znów. Co miało być dalej?
― Sutré podobno rozpytywał swego czasu o recepty na różne medykamenty ― jego głos był miękki; słuchanie tego, co ma jej do powiedzenia było przyjemne. Bez trudu przejął wiodącą rolę w rozmowie. ― Podobno to stara rana na nodze, ale Dymitr uważa, że trop trzeba zbadać innymi ścieżkami.
Kiwnęła głową. Sutré brzmiał jak jebany pewniak. Nigdy nie lubiła chuja, był śliski jak węgorz.
― Został mi Aliron, ale nie mogę go nigdzie znaleźć.
― Przygruchał sobie młodą baronównę i już się zmyli.
Otworzyła jedno oko, przyjrzała mu się uważnie. Nie doszukała się oznak irytacji, czy złości. Z jednej strony to było miłe. Z drugiej, cholernie podejrzane.
Co ty knujesz, De Sauvignon?
― I co teraz? ― spytała po chwili.
Wzruszył ramieniem, uniósł głowę w górę, spojrzał w nocne niebo. Światło księżyca kładło się na jego rysach, upodabniając go do ogrodowych posągów.
― Nic. Dopadniemy go przy innej sposobności.
― Wisielec ― zwróciła się do psa. Uniósł na nią łeb. ― Jesteś pewien, że to wicehrabia, a nie jakiś podrabianiec? ― jej ton krył w sobie zarówno niepokój, jak i rozbawienie tym lekkim, niepodobnym do niego podejściem.
― Małgosiu ― odezwał się pobłażliwie ― zrobiłaś ile mogłaś. Łącznie z mieszaniem w moim planie.
― A, więc ci powiedział.
Wicehrabia przewrócił oczami, przybrał minę niewiniątka.
― Nie miej mu za złe.
― Jak to się dzieje, że zawsze, kiedy powinien milczeć, to jednak zaraz wszystko idzie ci wyśpiewać?
― Urok osobisty.
― Mhm. Chyba zgrabny szantaż.
― Och, Małgosiu. Jestem głęboko rozczarowany tym, jakie masz o mnie zdanie.
― Czyżby? ― Podparła się pod biodra, rzuciła mu szelmowski uśmiech. ― Nie sprawiasz takiego wrażenia.
― Być może wśród nas jest dwóch mistrzów w sprawianiu pozorów. Jak sądzisz?
Małgorzata przechyliła nieznacznie głowę w bok, zmrużyła oczy.
― Punkt dla ciebie, Tezeuszu ― przyznała w końcu, gotowa podzielić się podium.
Skłonił się jej nisko, teatralnie, acz bez przesady. Miał dobry humor, teraz była tego pewna.
― Chodź, zbłąkana ptaszyno. Bo zaraz pomyślą, że naprawdę się zgubiłaś w ogrodzie, a wraz z tobą i sam gospodarz. ― Uprzejmie zaoferował jej ramię, a kiedy tylko wsunęła pod nie dłoń, ruszyli powolnym krokiem z powrotem do rezydencji. Wisielec dreptał tuż obok w milczeniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz