poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Sophie - Event

Bicykl został zmodyfikowany po raz kolejny. Sophie nie liczyła już, jak długo pracowała wraz z braćmi Benes, nie liczyła też już, jak długo pomagał im Isidoro. Do projektu przelotnie dołączały się też inne osoby – rzecz jasna Antares zachował swoje stanowisko pierwszego testera. Rycerz był jedynym człowiekiem, którego Sophie nie bała się wpakować na nie do końca bezpieczny pojazd, zaś ten brak strachu wynikał z całkowitej pewności, że mężczyzna poradzi sobie w każdych warunkach. Nawet, gdyby bicykl wyleciał w powietrze.
Na tym etapie pracy bicykl na szczęście nie groził już wyleceniem w powietrze. Na dobrą sprawę naukowcy skupiali się już bardziej na uczynieniu podróżowania tym środkiem transportu wygodnym, nie zaś skutecznym. Koła przebiegały gładko nawet po nierównym terenie, kierownica płynnie skręcała, siodełko przystosowano tak, by było wygodne dla każdego i dłuższe przejażdżki nie kończyły się obitą kością ogonową. Na prośbę Sophie bracia dodali osłonę na łańcuch, dzięki czemu kobieta nie musiała rezygnować z długich spódnic, gdy chciała pojeździć sobie bicyklem, zaś postępujące roztopy sprawiły, że opracowano również błotnik.
Zaraz potem powstał pomysł, by do bicykla dołożyć też koszyk z przodu – dzięki temu Lumi przestał panikować, gdy Antares odjeżdżał gdzieś bicyklem, tylko dawał się zapakować do przedniego koszyka i z zaciekawieniem obserwował świat z jego wnętrza. I gdy powstał już koszyk z przodu, to dlaczego nie dodać do tego jeszcze juków z tyłu – zupełnie analogicznych do tych, jakie przytraczano do końskiego siodła. I tak bicykl stawał się powoli coraz bardziej użytecznym środkiem transportu, zaś Sophie korzystała z niego o wiele częściej, niż musiała. Wszystko po to, by testować jego przydatność, prawda?
Sophie nie nudziła się w forcie. Kobieta ogólnie się nie nudziła – zawsze miała coś do zrobienia, jakiś pomysł do zrealizowania albo jakąś książkę do przeczytania. Ale nawet życie takiej Sophie nie składało się z samej tylko pracy – było tam też miejsce na rozrywkę, zaś alchemiczka, będąc specjalistką od znajdowania równowagi i odpowiedniej ilości składników w przeróżnych rzeczach, potrafiła znaleźć odpowiednią dla siebie równowagę w tym, między jakie zajęcia dzieliła swój czas. Tym razem jej czas wolny nie składał się z grania w planszówki ze wszystkimi. Bo choć ze wszech miar to lubiła, od czasu do czasu musiała się nieco poruszać i wywietrzyć głowę, zaś pozbawione celu podróże z bicyklem okazywały się ku temu świetną opcją.
I tak alchemiczka pokonywała swoją trasę dość wolnym, wręcz leniwym tempem. Śnieg topniał, woda spływała w stronę dolin, jednak szlaki nie tonęły w błocie. Wręcz przeciwnie – teraz, gdy pokazało się nieco gołej ziemi, okazywało się, jak wygodnie jeździ się po tego typu gładkiej nawierzchni. O wiele lepiej, niż po tych nierównych kocich łbach, jakimi wyłożony był plac w forcie i ta pojedyncza, większa droga w Obarii. Toteż Sophie radośnie z tego korzystała, zaś bracia Benes słowem się nie odzywali, gdy alchemiczka zagarniała sobie bicykl.
Tym razem postanowiła zrobić użytek z przedniego koszyka i zabrała na przejażdżkę Lumiego. Kurczak chętnie „chodził" na takie spacery z ciocią Sophie i właśnie z zaciekawieniem wystawiał swój żółty łebek z koszyka, poćwierkując wesoło i w najmniejszym stopniu nie przejmując się lekkim podrzucaniem na wertepach. Alchemiczka sądziła, że takie urozmaicenie spaceru chyba nawet go cieszy.
Ścieżka dotarła do uroczego miejsca z ładnym widokiem – oto pod samotną sosną leżał kawałek przewróconego konaru, idealnego do tego, by sobie na nim posiedzieć. Rozciągający się z tego miejsca widok obejmował rozległy fragment doliny, obejmował też głęboką zieleń lasu i srebrzystą smugę budzącego się na wiosnę strumienia. Odległe szczyty wciąż straszyły bladym śniegiem, cofającym się coraz wyżej i wyżej przed świecącym coraz dłużej słońcem.
Sophie podprowadziła kawałek bicykl, a następnie oparła go o sosnę, sama zaś zgarnęła Lumiego z koszyka i usiadła z nim na przewróconym konarze. Przez pewien czas oboje podziwiali rozlewający się u ich stóp widok, a potem alchemiczka zaczęła mówić.
— Widzisz, bo z tymi związkami, to nie jest taka prosta sprawa.
Lumi zerknął na nią, odwrócił się od dolin i klapnął na kolanach Sophie w niemalże kontemplacyjnej pozie.
— Gdy przeprowadzam syntezę, wypadają mi dwie jego wersje. To znaczy jedna. Ale w dwóch formach — Westchnęła, popatrzyła w te małe, czarne oczka. — Trochę, jak dłonie. Dłonie są niby takie same – i lewa, i prawa to w końcu dłoń. Ale jednak są inne, bo chociaż i lewa i prawa dłoń jest dłonią, to jednak lewa dłoń to nie prawa dłoń. I lepiej, żeby człowiek miał jedną taką, a drugą taką. A nie dwie lewe ręce, prawda?
Lumi ćwierknął, pokiwał głową.
— Tylko problem z tym jest taki, że chociaż te związki są różne i mają różne właściwości, to jednak są na tyle podobne, że nie potrafię ich rozdzielić.
Kurczak poprawił się na siedzisku, przekręcił łebek, nie odrywając wzroku od Sophie.
— Próbowałam krystalizacji, ale niestety – okazuje się, że jeśli w roztworze występują obie formy, to i kryształ będzie mieszany. I nie że mnóstwo drobnych kryształów jednej formy przemieszanych z kryształami drugiej formy. Po prostu obie formy razem. — Sophie zabębniła palcami po konarze. — Uprzedzając pytania – próbowałam też destylacji, ale nie zgadniesz – obie formy mają identyczną temperaturę wrzenia. No kto by się spodziewał.
Lumi znów pokiwał głową, tym razem nieco wolniej, nieco bardziej leniwie.
— Rozważałam też adsorpcję, ale probówki ze stojakiem temu, kto wymyśli, jakiego podłoża użyć i jak to w ogóle ogarnąć. Bo podłoże też by musiało być jakieś… — urwała, wzruszyła ramionami. — Jakieś takie prawo-lewe. Chyba będę musiała napisać z tym do profesora, kręcę się w kółko.
Sophie zapatrzyła się w odległe turnie.
— Chcę od natury pudełka samych prawych rękawiczek. I natura nie chce mi go sprzedać, ma tylko pudełko samych par. Jak żyć?
Alchemiczka zwróciła wzrok na Lumiego. Kurczak oddychał spokojnie, miarowo, łebek opadł mu na pierś, a oczy miał zamknięte.
— Modelowy student – zasnął w pierwszej ławce. — Sophie parsknęła śmiechem i poprawiła szmatki, w które zawijała kurczaka na czas ich wspólnego spaceru. — Będę musiała popracować nad swoimi zdolnościami oratorskimi, skoro mój jedyny słuchacz odpłynął w trakcie pierwszego kwadransa.
Alchemiczka z powrotem włożyła śpiącego smacznie Lumiego do koszyka i podjęła swoją drogę.
Jej przejażdżka trwała w najlepsze, gdy Sophie zobaczyła na szlaku przed sobą typową dla Obarii przeszkodę – owce. Zwierzęta kłębiły się bezładnie, becząc i becząc, kręcąc się i podzwaniając kakofonią dzwonków. Alchemiczka zwolniła, a potem zatrzymała bicykl i zsiadła z siodełka, postanawiając przeczekać przepływającą przez drogę ławicę owiec. Omiotła wzrokiem teren wokół, ale nie dostrzegła nigdzie pasterza. Nie było nawet żadnego owczarka, który zaganiałby owce – stado wydawało się pozostawione same sobie. I co najgorsze, nie czyniło zbyt wielkich wysiłków, by przebyć drogę i zrobić jej miejsce. Zwierzęta wciąż kręciły się, niektóre wręcz położyły się na ziemi, nie czyniąc żadnego ruchu, by nie zagradzać przejścia.
— Doprawdy — westchnęła Sophie, podprowadzając bliżej bicykl i starając się jakoś wyminąć zalegające wszędzie białe kłęby. — Drogowy savoir-vivre jest wam nieznany, nawet nie mam co pytać…
— Jest nam znany. Ale potrzebujemy pomocy.
Sophie odwróciła się, przez moment szukała wzrokiem człowieka, który tak nagle się odezwał. Jednak wokół niej było tylko morze beczących owiec i poza tym – całkowita pustka.
— Słucham? — zaczęła ostrożnie.
Wiadomo – cokolwiek niejasnego i niezrozumiałego się działo, zawsze warto było być uprzejmym. Uprzejmi ludzie zdawali się niegroźni, niegroźnymi ludźmi nikt się nie przejmował, nie pilnował ich specjalnie i nie zwracał uwagi na ich ruchy. A wtedy można było niespodziewanie uskutecznić nieco alchemicznej dywersji, a następnie dać dyla nie oglądając się za siebie. Ze względu na swe gabaryty i ogólną przydatność bojową, Sophie zawsze była gotowa do ucieczki, choć na niezbyt długie dystanse. Teraz jednak było to bardzo utrudnione, jako że uciekanie gdziekolwiek, będąc otoczonym stadem beczących owiec, nie było zbyt fortunną opcją. Poza tym wraz z bicyklem miała też jednego pasażera, o którego dobrostan zamierzała dbać.
— Potrzebujemy pomocy. — Znów odezwał się głos. — Nasz pasterz się zgubił.
Dopiero teraz wzrok alchemiczki przeniósł się w dół, ku źródłu owego głosu. Kobieta skrzyżowała swe spojrzenie z jedną z owiec.
Wbrew wszelkiej logice, czarne oczy okolone firanką długich rzęs wpatrywały się prosto w kobietę, zaś owczy pysk tchnął jakimś rodzajem skupienia i inteligencji, której brakło typowym przedstawicielom gatunku. Sophie westchnęła.
Nie należała do osób, które reagowałyby paniką lub niedowierzaniem na wydarzenia, które hm… odbiegały w jakiś sposób od tego, czego człowiek by się w normalnych warunkach spodziewał. Ale wolała, gdy rzeczy podążały zgodnie z jakimiś ustalonymi prawami.
— Nie wiem, czy jestem najlepszą osobą do tego, by szukać zaginionego pasterza — odpowiedziała zgodnie z prawdą.
Przebiegła w myślach znane sobie osoby i bardzo szybko doszła do wniosku, że bez zająknięcia jest w stanie na jednym oddechu wymienić co najmniej dziesięć osób, które radziłyby sobie o niebo lepiej od niej, jeśli chodziło o szukanie czegokolwiek lub kogokolwiek. Sophie potrafiła szukać wiedzy w książkach i dziury w całym, ale pasterzy na halach – raczej nie.
— Nie mamy nikogo innego. A musimy znaleźć pasterza. Przeee… — głos przeszedł w dostojne beczenie — … eeed zmrokiem.
— Bo po zmroku…? — Sophie zawiesiła głos.
— Po zmroku owceee idą spać.
Brwi alchemiczki przelotnie podskoczyły w górę.
— Pomysły? — rzuciła w kierunku koszyka, ale Lumi spał w najlepsze. Kobieta podjęła wątek, zwracając się znów do owcy. — Dobrze, podejdźmy do tego logicznie. Gdzie ostatnio widzieliście swojego pasterza?
Sophie nie kwestionowała tego, że owcom należy pomóc i nie przyszło jej do głowy, by się z tego wymówić. No dobrze – przyszło jej do głowy. Ale świadomie zrezygnowała z tej opcji.
— Na halach. Poszeee… — owca urwała, znów zaczęła beczeć. Z irytacją zadreptała kopytami. Sophie starannie odnotowała w pamięci ten fakt. — … eeedł za strumień.
— Moment, czyli właściwie wiecie, gdzie jest?
— Wieemy. Ale nieee… eemożemy iść.
— Dlaczego?
— Tam owce. Nieee… mogą.
Alchemiczka przez pewien czas milczała, obracając w myślach słowa i zachowanie owcy, zastanawiając się nad wszelkimi przedziwnymi regułami, które panowały wśród nadnaturalnych istot. Nie brać niczego od tych, którzy już nie żyli. Nie zdradzać swojego imienia fae. Takie tam. Isidoro o tym wspominał, zaś Sophie miała dobrą pamięć do reguł i zasad, ale nie potrafiła dopasować niczego do sytuacji, która właśnie miała miejsce. Gadająca owca prosi cię o pomoc, co robisz?
— Jakby miało być źle, to Isi by chyba coś powiedział, hm? — spytała wciąż śpiącego Lumiego. Kurczak nawet się nie poruszył.
Alchemiczka zwróciła się do owiec.
— Dobrze, w takim razie zaprowadźcie mnie tam, gdzie sądzicie, że poszedł wasz pasterz.
I stado ruszyło, becząc i podzwaniając dzwonkami, zaś Sophie poprowadziła bicykl, płynąc wraz z ławicą puchatych owiec.
Wbrew temu, czego alchemiczka się obawiała, wcale nie poprowadziły jej daleko. Ledwie parę kroków dalej przepływał strumień, zaś za strumieniem, według tego co mówiła owca, miał zniknąć ich pasterz.
Strumień – niezbyt rwący, niezbyt głęboki, ale za to na pewno bardzo zimny, przepływał w poprzek jej drogi, Sophie zaś nie była w stanie na pierwszy rzut oka stwierdzić, co mogłoby być nie tak. Zerknęła na owce, te zaś kłębiły się wokół, i oczywiście szły za nią, jak to owce mają w zwyczaju.
— W sumie nie pierwszy raz muszę się zajmować stadem baranów — mruknęła do siebie alchemiczka, wspominając ciężki żywot doktoranta i konieczność prowadzenia dydaktyki.
Kobieta znalazła nieco płytszy fragment strumienia, znalazła też te kilka kamieni, które wystawały ponad spienioną toń, oferując nadzieję na przejście przez wodę suchą stopą. Czy to by się udało, to już była kompletnie inna historia – Sophie nie miała złudzeń, wiedziała bardzo dobrze, że nie należała do najzręczniejszych osób. W normalnych warunkach niechybnie wleciałaby do tej wody. Jednak teraz miała pod ręką bicykl, mogła się o niego oprzeć.
Ostatni raz zmierzyła wzrokiem trasę, zaplanowała swoje kroki, a następnie przeszła do wykonania planu. Krok za krokiem, ostrożnie stawiała stopy na śliskich, wilgotnych kamieniach, zaś bicykl opierał się, zanurzony do połowy kół, o dno strumienia. Powoli i metodycznie, alchemiczka przesuwała się do przodu, a następnie dawała kolejny starannie wymierzony krok, przechodząc na kolejny kamień. Lumi – spał.
— Przegapisz całą zabawę — powiedziała pod nosem Sophie, ale nie odważyła się zerknąć na kurczaka, nie chciała nawet na moment oderwać wzroku od strumienia i kolejnych kamieni.
Po drodze, która zdawała się wiecznością, w końcu – suchy grunt. I jakaś chatka, majacząca wśród sosnowych gałęzi.
— Niech zgadnę, to tam poszedł ten wasz pasterz, prawda? — Sophie rzuciła w kierunku owiec. Odpowiedziało jej twierdzące „bee!"
Sophie podprowadziła bicykl bliżej, objęła wzrokiem chatę. Wyglądała zupełnie normalnie – jak zwykłe ludzkie mieszkanie. Brakowało kurzej łapki, komin też wyglądał na taki zwykły, normalnej wielkości, a nie będący elementem pieca do pieczenia dzieci. Alchemiczka oparła bicykl o najbliższe drzewo, odpięła koszyk z Lumim, przewiesiła go sobie przez ramię. A potem podeszła do chatki i zastukała do drzwi.
— Halo? Proszę pana! Jest pan tam?
Odpowiedziała jej cisza.
— Proszę pana, pana owce pana szukają.
Coś poruszyło się we wnętrzu chatki, ale nie wydobył się stamtąd żaden głos. Owce zrobiły się niespokojne.
— To ooon — wybeczała owca. — Jeeest tam. Ale nieee może wyjść.
— To mu zaraz pomożemy — stwierdziła rzeczowo kobieta i chwyciła za klamkę.
Nie spodziewała się, że ustąpi – nacisnęła ją tylko po to, by eksperymentalnie udowodnić, że drzwi były zamknięte; była gotowa brać się za wybijanie okien albo na podróż z powrotem do fortu, by znaleźć pomoc. Była gotowa na różne komplikacje, bo rzeczywistość przecież rzadko robiła człowiekowi prezenty i grzecznie współpracowała. Dlatego tym większe było jej zdziwienie, gdy drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ukazując wnętrze chatki.
Stół, dwa różne krzesła, z czego jedno przewrócone. Szafki, na których ktoś kiedyś wymalował barwne kwiaty, teraz jednak farba łuszczyła się ze starości. Pod brudnawym oknem – zapomniany kubek.
— Proszę pana?
Nie odpowiedział jej głos, ale jakieś poruszenie w dalszej części domu. sophie ostrożnie ruszyła przed siebie.
I był tam. W drugim pokoju. Ni to siedział, ni to leżał, w pobliżu czegoś, co można było nazwać łóżkiem. Z łóżka zwieszał się podziurawiony koc - część spłynęła na podłogę, zaś róg grubego materiału tkwił w ustach mężczyzny.
— Proszę pana? — spróbowała ponownie Sophie.
Mężczyzna popatrzył na nią okrągłymi, nieprzytomnymi oczami.
— Bee! — odezwał się, a zaśliniony koc wypadł mu z ust.
Sophie wzięła się pod boki.
— No ładnie. To nie zgubił się pasterz, tylko bardzo mało włochata owca. Pewnie nawet nie daje żadnej wełny.
Deski zaskrzypiały, alchemiczka obróciła się, a jej spojrzenie padło na owcę – tę mówiącą. Czy też może raczej pasterza w owczej skórze.
— Jakbyś nie mógł powiedzieć tego od razu — mruknęła do „owcy".
„Owca" przestąpiła z nogi na nogę.
— To nieee jeeest takieee prosteee.
Sophie zmrużyła oczy. To było bardzo „wybeczane" zdanie. Bardziej, niż poprzednie.
— Długo jesteś owcą?
— Trzeee… eee… — Owca zamilkła, przeżuła odruchowo. — Dzieee…
— To w takim razie nie ma wiele czasu — powiedziała, marszcząc brwi. — Trzy dni to tak jakby… limit w przeróżnych magicznych… — urwała, machnęła dłonią. Tłumaczenie konceptów związanych z magią nie było teraz potrzebne. Teraz potrzebne było działanie.
A potem alchemiczka bez pardonu złapała „owcę" za obróżkę i przyciągnęła do „pasterza". Lumi ćwierknął przez sen, obudził się hałasem i popatrzył ze zdziwieniem na rozgrywającą się przed nim scenę. Wybrał idealny moment na swą pobudkę.
Prychnęło, gwizdnęło, zakotłowało się mglistym oparem. Owca beknęła, a może to pasterz beknął, na moment zrobiło się ciemno. Lumi zaćwierkał z przejęciem, zaś Sophie - czekała. I tak, jak zadziało się nagle, tak i nagle przestało się dziać. Opar zniknął, zapadła cisza. Na podłodze - owca i pasterz.
Sophie zmierzyła wzrokiem jedno i drugie. Owca, tak jak się alchemiczka spodziewała, patrzyła na nią nieco nieskupionym spojrzeniem czarnych oczu. Pasterz zaś, gdy minął pierwszy szok, podniósł dłonie do twarzy, dotknął zupełnie ludzkiego nosa i uszu.
— Udało sieee… — powiedział, próbując pozbierać się z podłogi. — Udało się!
Sophie westchnęła. Ciężko, głęboko i z naganą.
— Czyli gdybym nie otworzyła w porę drzwi, pewnie na zawsze pozostałbyś owcą. Kto by pomyślał, że przeciwstawny kciuk może być tak przydatny… A teraz – chyba należą mi się jakieś wyjaśnienia? Jak w ogóle do tego doszło?
Pasterz stanął w końcu na dwóch nogach, a potem pogłaskał swoją owcę. Ta beknęła radośnie, tryknęła go gdzieś w biodro. A potem były wyjaśnienia.
— Bo tam w dolinie, za Krzywym Wierchem, to jest taki stawik — powiedział mężczyzna, wyprowadzając owcę z pokoju, poprawiając po drodze krzesło i wychodząc przed dom. — I starzy górale mówią…
Urwał na moment, owce beczały głośno na jego widok. Pasterz gwizdnął na nie, stado posłusznie zaczęło iść w znanym sobie kierunku. Zaś Sophie z powrotem zamontowała koszyk na przedzie bicykla i również podążyła u boku mężczyzny, prowadząc swój pojazd.
— No więc starzy górale mówią, że jak się tam coś wrzuci, to ten stawik spełnia życzenia.
— Oho, to już widzę, gdzie to idzie… — mruknęła Sophie.
— No więc ja… Uh… Zażyczyłem sobie, żeby nie mieć zmartwień w życiu.
Alchemiczka zmierzyła mężczyznę wzrokiem. Pasterz – arkadyjski wyznacznik beztroskiego życia postanowił uciec się do pomocy nieznanej i niezbadanej magii, by nie mieć zmartwień w życiu. O ironio.
— Dobre życzenie, ale trudne do spełnienia.
Pasterz sięgnął dłonią, podrapał się po karku i uciekł wzrokiem w stronę lasu. Gwizdnął na owce.
— A co wrzuciłeś do stawu? — dopytała.
Słowa mężczyzny utonęły w porywie wiatru.
— Że co wrzuciłeś?
— Kamień! — burknął w końcu pasterz. — Wrzuciłem zwykły kamień, taki tam otoczak. Pomyślałem, że co taki staw może wiedzieć o tym, co jest cenne, a co nie. No i powiedziałem mu – temu stawowi w sensie – że to dla mnie bardzo cenny kamień, i że chcę nim zapłacić, no i ot… Staw zamienił mnie miejscami z Kulką.
Sophie bardzo, ale to bardzo próbowała się nie śmiać. Próba ta zakończyła się kompletnym fiaskiem – kobieta musiała przystanąć i oprzeć się o bicykl, a owce się rozbeczały.
— Ale nie powiesz – staw spełnił twoje życzenie. Jeszcze trochę i nie miałbyś żadnych zmartwień w życiu. — Alchemiczka zwróciła się do kurczaka. — Pamiętaj, Lumi, zasada równowartej wymiany to podstawowa zasada alchemii: aby coś uzyskać, należy w zamian poświęcić coś o tej samej wartości. Jaki kamyk, takie zaklęcie na zmartwienia.
Kurczak pokiwał głową z namaszczeniem. Sophie miała nadzieję, że choć to zapamięta z jej wykładu.
Pasterz podziękował za ratunek od bycia po wsze czasy owcą, zaś Sophie domyśliła się, że również i Kulka była szczęśliwa z powrotu do swego owczego ciała. Wiadomo, ludzie mieli stanowczo zbyt trudno w życiu, to na pewno nie było na prostą, owczą głowę. Owce miały wystarczająco dużo zmartwień z tym, by podążać za swym pasterzem i nie dać się złapać złemu wilkowi. Płacenie podatków i rozważanie sensu istnienia to było o wiele za dużo.
Przez pewien czas oboje szli w tym samym kierunku, rozprawiając o tym i o owym. Lumi ponownie postanowił zasnąć, ukołysany spokojnym tempem bicykla. A potem przyszedł czas, by się pożegnać – pasterz ruszył w swoją stronę, zaś Sophie wskoczyła na siodełko i podążyła w stronę fortu, myśląc o tym, że umowy najlepiej jednak zawierać na piśmie, mając przed nosem dokładny kosztorys całego przedsięwzięcia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz