środa, 6 kwietnia 2022

Od Cahira — Event

Wyjazd z Tirie mu nie pomógł, zmiana otoczenia nie wpłynęła na niego korzystnie, bliskość gór położyła się na jego nastroju cieniem. Stronił od towarzystwa bardziej niż dotychczas, nie z każdym w forcie wdawał się w rozmowy, bywało, że opuszczał koszary pod byle pretekstem. Niekiedy, szukając ciszy, wieczorami przechadzał się po blankach, spoglądał na majaczące wśród mgieł skaliste szczyty, wsłuchiwał się w szept górskiego wiatru. Nie chciał tego robić, ale coś kazało mu zestawiać ze sobą widok na Falliers ze wspomnieniem Białych Turni, porównywać ze sobą oba pasma, na siłę szukać podobieństw. Nigdy żadnych nie znajdował. Merlony opuszczał z jeszcze bardziej niezadowoloną miną, cicho, z pewnym namysłem, trochę do siebie niepodobnym. 
Podczas jednego z takich spacerów dostrzegł Xaviera. Cahir, zwrócony myślami ku wspomnieniom, niemal go przeoczył, prawie minął bez słowa. Nie uznał jego obecności za wystarczający powód, by zmienić obraną wcześniej trasę, nie zatrzymał się, choć wiedział, że nie został jeszcze zauważony, mógłby wycofać się po kryjomu. Podszedł do barda na tyle cicho, by nie płoszyć zadumy, na tyle głośno, by odpowiednio wcześnie zaakcentować swoją obecność.
— Przeszkadzam?
Xavier nie poruszył się na dźwięk jego głosu, nie odwrócił oczu od punktu, w który wpatrywał się do tej pory.
— Może. 
Cahir przystanął obok, podążył wzrokiem za jego spojrzeniem. Ściemniało się, słońce niknęło za szczytami gór, obrysowywało je grubą, świetlistą linią. Pomarańczowa łuna płonęła nad graniami, odbijała się od śniegu, nieprzyjemnie kłuła w oczy. Blask podpalał chmury nad fortem, światłocień rozmywał zabudowania Obarii gdzieś w dole. 
— Zakłócam artystyczną refleksję?
— Może.
— Widok całkiem do rzeczy — przyznał Cahir po chwili milczenia. —  Falliers ma w sobie pewien urok. Choć to wciąż nie Białe Turnie. 
— No proszę. — Xavier przestał opierać się o mur, wyprostował, wystawił na smagnięcia wiatru, wyjątkowo zimnego, jakby spływającego wprost z górujących nad nimi szczytów. — Czyżbyś miał zamiar podzielić się ze mną szerszym komentarzem na temat scenerii widocznej z krenelaży tutejszego fortu? 
Cahir udał, że nie dostrzegł drwiącego uśmiechu.
— Ocenianie walorów estetycznych lokalnych krajobrazów pozostawię wam, ludziom sztuki.
— Żałuję — odpowiedział Xavier bez zaangażowania, wracając wzrokiem do obleczonego słoneczną aurą Falliersu, gasnącego z każdą chwilą, coraz mniej wyraźnego. — Chętnie zapoznałbym się z twoim dyletanckim punktem widzenia. Z czysto naukowej ciekawości.
— Kolejny przytyk? Dzisiaj również jesteś w formie — zauważył Cahir obojętnie. — Humor ostatnimi czasy chyba ci nie dopisuje. 
— Tobie także nie — usprawiedliwił się bard. — Widocznie górskie krajobrazy nie usposabiają nas do rozmowy. Tyle dobrego, że przynajmniej jednemu z nas w Obarii się podoba.
Cahir od razu zrozumiał, w czym rzecz.
— Mam dużo pracy — odpowiedział trochę niecierpliwie, tonem nieznacznie chłodniejszym niż do tej pory. — To nie tak, że codziennie opłacam sobie przewodnika, urządzam krajoznawcze wycieczki, zbieram szyszki na pamiątkę, a potem, wieczorami, szlajam się od szynku do szynku, racząc specjałami lokalnej kuchni.
Xavier opuścił powieki, uniósł głowę we właściwym sobie ruchu: bardzo dumnym, bardzo wyniosłym, bardzo pańskim.
— Podobno to ja bywam nieuprzejmy.
Cahir nie skomentował, Xavier nie wznowił rozmowy. Stali w ciszy, patrząc w dal, niby się nawzajem nie dostrzegając. Gdy milczenie zaczęło się przeciągać, Cahir obejrzał się przez ramię. Powinien odejść? To koniec rozmowy?
— Dostałem nową misję — odezwał się wreszcie. Nie był w nastroju do zwierzeń, chciał powiedzieć cokolwiek.
— Och?
— Mogę opowiedzieć, w czym rzecz, jeżeli cię to interesuje.
Xavier przyjrzał się bransolecie na lewej dłoni, demonstrując, w jakim stopniu poruszany temat mógł go zajmować. 
— No dobrze — ustąpił po chwili, doskonale wyczuwając odpowiedni moment, jakby wiedząc, że Cahir przymierza się do wznowienia spaceru po krenelażach. Niespiesznie opuścił dłoń, dodał po krótkiej pauzie: — Skoro już zacząłeś, pociągnij myśl, niech stracę. Do czego pozwoliłeś zaprząc się tym razem? 
Cahir przeniósł wzrok na Falliers. Z ponurą miną.
— Jakaś owdowiała szlachcianka, nazwiska nie pamiętam, szuka kogoś, kto odnajdzie dla niej przestrzeń z należącego do niej arrasu — zaczął nonszalancko. — Arras to pamiątka po zmarłym mężu, podobno istotna. Z wdową osobiście nie dane mi było się spotkać, przysłała służącego. Przekazał mi informacje na temat tkaniny, opowiedział o zleceniu to i owo. Niczego konkretnego się o nim nie dowiedziałem, powiedział jedynie, że na arrasie wyszyto autentyczną scenerię, podobno znajdującą się gdzieś w okolicach Kasriru. Wdowa życzy sobie, abym odnalazł właściwe miejsce, a następnie ją do niego przywiódł. Nie wiem, czy uwierzysz, ale tkaniny w oryginale nie widziałem, dostałem jedynie szkic węglem na papierze. — Wykrzywił wargi. — Rzekomo wierny.
— Infantylne zlecenie, rozkapryszona szlachcianka, sceneria gdzieś w górach, o której nic nie wiadomo, zima i trudne warunki na szlakach oraz prawie całkowity brak poszlak — streścił Xavier gładko, uśmiechnąwszy się pięknie. — Brzmi cudownie, powodzenia. 
— Brzmi cudownie — zgodził się Cahir. Sucho, bez uśmiechu. — Przyda się, dziękuję bardzo.
— Ile dni temu spotkałeś się ze służącym?
— Trzy.
— Jakieś postępy?
— Nieznaczne.
— Rozmawiałeś z tutejszymi? Pokazałeś komuś szkic?
— Paru osobom, które wydawały mi się dobrze znać Kasrir i okolice. Nikt mi nie pomógł, większość pytanych wzruszała ramionami. Ktoś zapewnił, że widział kiedyś podobną scenerię, ale nie potrafi przypomnieć sobie, gdzie, ktoś słyszał o zbliżonym miejscu, ale ma wątpliwości, czy to na pewno to, ktoś obiecał, że zapyta znajomych, są bardziej bywali, może coś wiedzą. Na razie nigdzie mi się nie spieszy, czekam na wiarygodne wieści, zbieram informacje. Nim pojadę w góry, chcę zasięgnąć języka u jeszcze paru miejscowych, nie zamierzam tracić czasu na szukanie na chybił trafił. Zaopatrzyłem się w trzy różne mapy okolic Kasriru, każda autorstwa innego kartografa, każda z innego roku. Jeżeli przestrzeń wyszyta na arrasie rzeczywiście istnieje, szacuję, że znajdę ją w ciągu dwóch tygodni. Góra.
— Jesteś przekonany? — Xavier rzucił mu sceptyczne spojrzenie. — Nie wydaje mi się, by znalezienie jej było mniej wymagające niż szukanie igły w stogu siana. Zdumiewa mnie, że w ogóle podjąłeś się tego zlecenia. — Złożył wargi w uśmiechu krzywym, trochę zaczepnym: — Może jednak nudzisz się w forcie?
— Jeżeli bardzo chcesz wiedzieć — westchnął Cahir — szlachcianka, o której mowa, jest bardzo zamożna.
— No tak — opowiedział Xavier takim tonem, jakby udało mu się na wylot przejrzeć jego intencje. — Czego się nie zrobi dla pieniędzy?
— Właśnie — odpowiedział Cahir poważnie, wracając spojrzeniem do ośnieżonych górskich szczytów, do starych, pokrytych mgłą wspomnień, które ich widok przywoływał. Skalisty masyw, jeszcze chwilę temu rozpromieniony pomarańczową łuną, sposępniał, zgasł, rozpłynął się w cieniu i chłodzie wieczora. — Czego?

*

Xavier położył talerz na blacie, odsunął sobie krzesło ruchem przesadnie eleganckim, nieco teatralnym, zasiadł na nim z całym swym dostojeństwem, jak na książęcym tronie. Wyprostował się po wielkopańsku, poprawił płaszcz na ramieniu, założył nogę na nogę.
— Jak idą poszukiwania?
— Fantastycznie — zbył go Cahir, udając zajętego szklanką, pozorując, że cała ceremonia przysiadania się do niego uszła jego uwadze. 
— Ludzie z miasteczka?
— Jak poprzednio. Ci, którzy chcą rozmawiać, niewiele wiedzą, większość zupełnie nie rozpoznaje miejsca ze szkicu. Znalazłem inny trop. Byłem wczoraj w karczmie, udało mi się pomówić z właścicielem, pociągnięty za język, powiedział mi kilka ciekawych rzeczy. Dowiedziałem się na przykład, że w pobliżu Obarii mieszka człowiek, stary podróżnik i znawca Falliersu, czasem jeszcze dorabia sobie jako górski przewodnik. Dostałem na niego namiary, zamierzam się z nim spotkać, podobno świetnie zna okolicę, pokładam w nim pewne nadzieje. Jeżeli natomiast i on nie będzie w stanie mi pomóc... — urwał, stłumił westchnienie.
— Co to za zrezygnowana mina? —  Xavier przyglądał mu się spod powiek, uśmiechał krzywo. — Brak wsparcia osób trzecich nie powinien stanowić problemu, masz przecież swoje niezawodne mapy. 
— Niezawodne mapy — powtórzył Cahir obojętnie, nieco znużonym tonem, nie mając nastroju na kolejną słowną potyczkę — okazały się zawodne. Pochyliłem się nad nimi, zestawiłem ze sobą, są sprzeczne w wielu punktach. Nie wiem, która jest najbardziej wiarygodna, nie znam autorów. 
— Co zamierzasz teraz zrobić?
Cahir nie odpowiedział.
— Nie żebym wątpił w twoje kompetencje — zaczął Xavier, unosząc szklankę, kierując ją pod światło. Przyjrzał się jej, odstawił na miejsce, nie kryjąc zdegustowania. — Ale postąpisz w tej chwili rozsądnie, powierzając to zlecenie komuś innemu, bardziej obeznanemu w okolicy. Jedynie tracisz czas.
— Poradzę sobie — odmruknął Cahir, baczniej przyglądając się naczyniom, na jakich podano mu śniadanie. Spostrzegł, że szkło, z którego pił, było niewypolerowane, upstrzone wodnymi zaciekami. Talerz nie prezentował się lepiej, nosił wszelkie pozory niedomycia.
— Jak uważasz. — Xavier złapał swój talerz obiema dłońmi, przechylił, obejrzał, niedbale odstawił na środek stołu, definitywnie kończąc posiłek, nim zdążył go zacząć. — Dzisiaj również jedziesz do miasteczka?
— Również.
— Krzyżyk na drogę.
Cahir podążył za jego spojrzeniem, popatrzył na szybę białą od zacinającego w nią śniegu.

*

Wydawało mu się, że kamienny piec, mały i ulokowany w rogu pokoju, prawie nie daje ciepła. Cahir wrócił do koszar już jakiś czas temu, ale nadal nie zdjął płaszcza, nie potrafił się rozgrzać, po plecach przechodziły mu zimne dreszcze, dni spędzone w górach podczas niepogody dały mu się we znaki. Siedział trochę krzywo, opierał policzek na pięści, pochylał się nad stołem w sposób, w jaki przeważnie tego nie robił. Walczył z sennością, powieki same mu się przymykały, wiedział, że gdyby pozostawiono go teraz samemu sobie, byłby skłonny tak usnąć.
Xavier, zajęty sobą, nie obdarzał go większą uwagą. Stał przy oknie, biodrem opierał się o parapet, spoglądał na szybę, nieprzejrzystą i oszronioną. Uśmiechał się pod nosem, jakby do własnych myśli czy wspomnień, nucił pod nosem, do siebie, ledwie słyszalnie. Niekiedy zdarzyło się, że wyśpiewał wyraźniej kilka słów, jakiś wers, wybraną strofę. Jego głos rozmywał się wtedy w dźwiękach nocy; zestawiony z wyciem górskiego wiatru, drżeniem szyby i trzaskiem płonących polan wywoływał osobliwe wrażenie. 

Bije raz, dwa, trzy... już północna pora,
Głuche wokoło zacisze.
Wiatr tylko szumi po murach klasztora
I psów szczekanie gdzieś słyszę.

Śpiewał, jak zawsze, lekko i niedbale. Mimo to Cahir z jakiegoś powodu miał wrażenie, że jego głos brzmi nieco inaczej niż zwykle, że zaszła w nim jakaś zmiana, że w niektórych momentach można wychwycić w nim inny rodzaj swobody niż ten, który obserwował w przeszłości. Trochę znał Xaviera, wiedział, że jeżeli bard chciał, świetnie odgrywał nonszalancję, z łatwością wyrażał lekkość bycia. Cahir nie potrafiłby sprecyzować, na czym w przypadku Xaviera polegała różnica między swobodą autentyczną a upozorowaną, ale tym razem coś pozwalało mu przypuszczać, że ma do czynienia z przejawem pierwszej. Może przemawiały za tym niektóre nuty w tonie barda, może jakiś poblask w spojrzeniu, może gest, jakiego nie wykonał przy nim przedtem. Cahir nie wiedział, nie miał siły się nad tym zastanawiać. 

Świeca w lichtarzu dopala się na dnie,
Raz w głębi tłumi ogniska.

Głowa leciała mu na ramię, musiał poprawić się na krześle, poruszyć, by odegnać sen. Przetarł oczy, przyznał przed sobą otwarcie, że jest śmiertelnie zmęczony. Nie wysypiał się ostatnio, wstawał rano, do koszar wracał późno, ubierał się lekko, byle jak. Od siodła, regularnego wysiłku fizycznego i górskiego chłodu bolały go kości, pierwszy raz, odkąd był w stanie sobie przypomnieć. Sądził do tej pory, że nic mu nie będzie, jest młody, silny, lata spędzone w Ovenore, w pobliżu Białych Turnii, zdążyły go zahartować. Przeliczył się nieco, panujące w Obarii warunki odbiły się na jego samopoczuciu. 

Znowu się wzmoże i znowu opadnie,
Błyska, zagasa i błyska.

Xavier opierał się, nucił, spoglądał na skutą szronem szybę, Cahir walczył, żeby nie zasnąć. Walczył pro forma, krzesło, na którym siedział, wydawało mu się bardzo wygodne. 
Kroki. Deski łagodnie uginały się pod ich ciężarem. Umysł Cahira je zarejestrował, ale znał je na tyle dobrze, by nie wyrwać go z odrętwienia.
Kroki. Wolne, bliskie, gdzieś obok. Czuł je pod butami.
— Cahirze. — Głos Xaviera rozległ się w ciszy wieczora, zarazem wyraźny i odległy. — Śpisz na siedząco.
— Bzd... — Cahir wyprostował się, zaniósł kaszlem, suchym, brzydkim. Złapał szklankę, uniósł do ust, rzucił Xavierowi zza szkła najbardziej przytomne spojrzenie, na jakie było go stać. — Bzdura. Słucham cię cały czas.
— Co powiedziałem?
— Że śpię na siedząco.
— Wcześniej?
Cisza. Xavier nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął. Obszedł stół, odsunął sobie krzesło, usiadł naprzeciw, sięgnął po szklankę. Co dziwne: odsunął bez ceremonii, usiadł po prostu, sięgnął zwyczajnie.
— Ile dni spędziłeś już w górach?
— Łącznie? — Cahir zastanowił się, odetchnął głęboko. — Nie licząc czasu, jaki poświęciłem na zbieranie informacji w miasteczku... Chyba siedem.
— Chyba siedem — powtórzył Xavier. — Chyba widać. Wyglądasz...
— Wiem.
— Co to za opryskliwy ton? Może nawet nie miał to być przytyk.
— To miał być przytyk — odparł Cahir sucho. — O troskę bym cię nie posądzał. 
Xavier rozparł się na krześle, zakołysał zawartością szklanki.
— Idź jutro do wdowy, przeproś grzecznie, wytłumacz, że zrobiłeś dla sprawy wszystko, na co w obecnej sytuacji pozwalały twoje skromne możliwości — polecił mentorskim tonem. — Dalsze poszukiwania nie mają sensu, czas ich zaniechać. Daruj, nadal zdumiewa mnie, że wziąłeś to zlecenie, było odgórnie skazane na niepowodzenie. Skoro nawet tutejsi nie potrafią powiedzieć niczego pewnego na temat miejsca z arrasu, jakim sposobem ty mógłbyś je odnaleźć?
— Zejdź ze mnie, Xavier — poprosił Cahir, nie kryjąc znużenia w głosie. Przymknął powieki, ponownie oparł głowę na pięści, nie zadając sobie dłużej trudu, by siedzieć prosto, nie widząc sensu w maskowaniu swojego samopoczucia, skoro jego stan zdrowia i tak stał się już dla Xaviera jawny. — Sprawa jest załatwiona. 
— Byłeś u niej — domyślił się bard. — Rozsądne posunięcie. Jak przyjęła fiasko? 
— O czym mówisz? — wymruczał Cahir, prawie nie poruszając ustami, nie otwierając oczu. — Znalazłem to miejsce.
Cisza. Usłyszał, jak Xavier poprawia się na krześle, wyobraził sobie, jak złośliwie unosi kącik ust.
— No proszę. Jakim sposobem? 
— Człowiek od karczmarza, ten stary podróżnik, udzielił mi paru cennych informacji, odwiedziłem go parę dni temu. Był na tyle uprzejmy, że przejechał się ze mną pod Kasrir, pożyczył bardziej wiarygodną mapę okolicy, poinstruował, gdzie mogę znaleźć miejsce, które mniej więcej pokrywa się z tym, co przedstawiono na arrasie. Udałem się tam, mam nadzieje, że odszukałem to, na czym zależy wdowie. Teraz nie ma jej w Obarii, pojadę do niej za kilka dni, porozmawiam ze służącym, umówię się na widzenie. Jeżeli będzie chciała, zaprowadzę ją do miejsca, które wskazał mi starzec. Jak było w umowie. 
— Szczęście tym razem ci dopisało.
— Trochę.
— Jak na żywo prezentuje się przestrzeń ze szkicu? Widok rekompensuje trudy?
Gdyby Cahir nie był tak znużony, może by się uśmiechnął. Jedynie Xavier mógł zapytać o coś takiego.
— Nie myślałem nad tym, chyba nie mnie oceniać. Nie mój arras, nie moja panorama, jestem wykonawcą zlecenia, pomagam wdowie dla pieniędzy. Ale jeżeli chcesz, zapytam ją o wrażenia, jeśli będę miał okazję.
— Zupełnie niepotrzebnie. Nie dbam o zdanie tej kobiety.
Cahir rozchylił powieki, poruszył brwiami. 
— W przeciwieństwie do mojej dyletanckiej opinii?
— Pochlebiasz sobie — uśmiechnął się Xavier złośliwie, brzydko, po staremu. — Zastanawia mnie jedynie, czy miejsce, którego szukałeś przez tak długi czas, było warte odnalezienia.
— Może i było — ustąpił Cahir po krótkiej pauzie, przypomniawszy sobie widok. — To całkiem ładna przestrzeń, nawet teraz, zimą. Kto wie, może by ci się spodobała.
— Trudno o tym rozmawiać, gdy jej nie widziałem. To daleko stąd? — zapytał bard nieco znudzonym tonem, jakby tylko po to, żeby dla własnej zabawy podtrzymać dialog, jakby wiedział, że Cahir z każdą chwilą słucha go coraz mniej uważnie. 
— Konno? Czy ja wiem. Nie aż tak. Jeśli sprawa cię zajmuje, nigdzie się jutro nie wybieram.
— Czy zajmuje? — zaśmiał się bard. — Zresztą mam plany na jutrzejszy dzień. — Podniósł się, spacerowym krokiem wrócił do okna, zatrzymał się w miejscu, w którym stał poprzednio. Poświęcił kilka chwil, by patrzeć na szybę, pociemniałą, mętną, połyskującą czasem poblaskiem jarzącego się w kącie pieca. — Może być pojutrze. A najlepiej za trzy dni.
— Za trzy dni — powiedział Cahir przez bolące gardło, trochę nieprzytomnym tonem, czując, że znów przysypia.

*

Xavier przewiesił wodze przez przedramię, roztarł palce. Rękawiczek ze sobą nie miał, a jego spływający po końskim zadzie płaszcz, choć cieszący oko, miał pewną wadę. Nie posiadał kieszeni.
— Trudno mi do tego przywyknąć — powiedział, zrównując się z Cahirem strzemieniem.
— Do czego?
— Do tak spokojnych przejażdżek w twoim towarzystwie. 
Cahir popędził Heliosa, pochylił się w siodle, przesadził kałużę błota, żwiru i śniegu. 
— Powiedz jeszcze, że ci jej brakuje.
— Bardzo mi jej brakuje. — Xavier nie zmienił tempa jazdy, okrążył podmokły fragment traktu stępem miarowym, nieco rozkołysanym. — Wybacz, Helios nie pasuje do ciebie zupełnie. Nie kopie, nie bryka, nie zrywa się bez ostrzeżenia, nie próbuje wysadzić cię z siodła. — Westchnął z teatralną przesadą. — Okropność.

*

Xavier przeszedł się po chrzęszczącym pod butami żwirze, wszedł na kamień, płaski i szeroki, umiejscowiony na płyciźnie, obmywany wodą ze wszystkich stron. Cahir przywiązał konie, podszedł do barda wolno, od niechcenia, objął okolice spojrzeniem. Nie rozglądał się zbyt dociekliwie, wiedział, że i tak nie zobaczy w niej tego, co Xavier, nie uważał się za osobę wrażliwą na uroki przyrody.
Z miejsca, w którym przystanął, mógł przemierzyć wzrokiem taflę wody wzdłuż i wszerz, zobaczyć każdy brzeg, obejrzeć jezioro w całej okazałości. Patrząc pod nogi, przeskoczył z kamienia na kamień, dostrzegł umykający w głębiny mały rybi ogon. Ruch szybko poruszających się płetw zmącił wodę, sprawił, że przez moment zatliła się błyskiem odbitego od otoczaków światła.
Cahir patrzył na jezioro. Pustymi, niewzruszonymi oczami. Widział ścianę lasu, martwego i pogrążonego w zimowej ciszy, przeglądającego się w zbiorniku nieruchomej wody, zupełnie przejrzystej, nieprawdopodobnie czystej, w niektórych miejscach wręcz lśniącej kobaltem. Jezioro w swoim centrum, tam, gdzie nie sięgały widma drzew, jak lustro odbijało niebo, zachmurzone, szare, spiętrzone chmurami. Widok wywoływał nietypowe wrażenie. Można by pomyśleć, że firmament spadł na ziemię, że wystarczyłoby zrobić kilka kroków, żeby się po nim przespacerować.
Xavier się zbliżył. Dość odważnie, uznał Cahir. Gdyby na tej głębokości omsknęła mu się stopa, wylądowałby w wodzie do pół łydki. 
— Niepewny, czyli szklanna spod twej stopy pod niebo idzie równina, czyli też niebo swoje szklanne stropy aż do nóg twoich ugina? 
Słowa wypowiedziane lekko, pod nosem, ale zupełnie wyraźnie, z jakąś niedbałą manierą przywodzącą na myśl aktorską dezynwolturę.
— Gdy oko brzegów przeciwnych nie sięga, dna nie odróżnia od szczytu — zacytował Cahir po chwili zawahania, ledwie poruszając ustami, nie będąc przekonanym, czy dobrze pamięta następne wersy. — Zdajesz się wisieć w środku niebokręga, w jakiejś otchłani błękitu.
Ksander, pomyślał, przypominając sobie okładkę jednej z książek, którą od niego dostał. Ksander nawet tu.
— Któż mógłby oczekiwać — powiedział Xavier, podpierając się ręką pod bok, wciąż wpatrzony w dal — że możesz posiadać jakiekolwiek pojęcie o poezji.
— Wszystko, czym mógłbym się podzielić, to garść ogólnie znanych wierszy, wypowiedzianych sucho, prosto, bez kunsztu.
— Jesteś młody, sprawa nie jest całkowicie przegrana, wiele rzeczy nadal pozostaje do przyswojenia i wyćwiczenia. —  Bard zmienił kamień, popatrzył wte i wewte. — Jesteś przekonany, że właśnie tego miejsca szuka wdowa?
— Nie wiem — odpowiedział Cahir szczerze. — To jedyne w okolicy, które przypomina przestrzeń z arrasu. Przynajmniej tak powiedział mi starzec.
— Nie masz żadnej pewności?
— Nie. Arrasu nie widziałem na żywo, a na szkicu, jaki mi dano, jezioro, wygląda, cóż, inaczej. Może trochę korzystniej. Nic dziwnego, przedstawiono je latem, pod czystym niebem, z przyrodą w pełnym rozkwicie. Wdowa może się zawieść, gdy zobaczy te wykroty, na wpół stopiony, brudny śnieg, szeregi uschniętych drzew, wszechobecne błoto.
— Skupiasz się na tym, czego nie powinieneś widzieć. Zaprowadź ją tu o tej samej porze, każ jej stanąć w tym miejscu, tu, na tym kamieniu. Wtedy się nie rozczaruje.
— Rozczaruje się tak czy inaczej — mruknął Cahir. — Szuka jeziora od dawna. To źle, jej wyobraźnia musiała przez te wszystkie lata upiększyć jego obraz. Nieważne, jak będzie ładne, nie sprosta już jej oczekiwaniom. Arras to pamiątka po mężu, wdowa chce znaleźć to, co na nim przedstawiono, ze względu na niego. Sam widzisz, zbyt wiele w tym wszystkim emocji.
— A gdyby nawet miała się rozczarować, to i cóż? Przecież chodzi tylko o pieniądze.
— Chodzi tylko o pieniądze — powtórzył Cahir pustym głosem. — Oczywiście.
— Stanie się, jak powiedziałem, wdowa będzie zadowolona — uciął Xavier. — Zobaczysz. 

*

— Wracamy?
— Już się napatrzyłeś?
— Niezupełnie. Ale pogoda się pogarsza, ciągnie od jeziora, wieje od gór, słońce zachodzi, robi się coraz zimniej.
— Przesadzasz — mruknął Cahir, choć już jakiś czas temu odczuł, że temperatura rzeczywiście spadła.
— Jeżeli warunki nie robią na tobie wrażenia, zostań, proszę bardzo. — Xavier obrócił się, popatrzył na konie, na stojącego spokojnie Heliosa, na Bębenka trącającego nosem gałązki iglastego krzaczka, strząsającego z niego pozostałości wczorajszego śniegu. — Ja wracam, od godziny nie czuję dłoni, jeszcze skończę jak ty. Albo gorzej, dostanę odmrożeń, oto jaki będzie tego efekt.
Cahir uśmiechnął się trochę niedowierzająco, trochę protekcjonalnie, trochę w sposób, w jaki rzadko to robił. Wyciągnął rękę. Pokaż. Xavier podał mu dłoń ruchem w połowie uprzejmym, w połowie pełnym wyższości, w całości eleganckim, zupełnie jak podczas Parady.
— Zaczynają ogarniać cię wspomnienia? — zadrwił bard, ruchem brody wskazując niebo nad jeziorem, sinofioletowe, ciemniejące, jakby mgliste. Blado świeciły na nim trzy punkty. Betelgeza, Syriusz, Procjon. Inne, mniejsze gwiazdy, były trudne do wypatrzenia, nie miały w sobie dość blasku, by przebić się przez ostatnie promienie zachodzącego słońca. 
— Żartujesz — powiedział Cahir, łapiąc Xaviera za palce, od spodu, śmielej niż przedtem, wiedząc, że mu wolno. Ręka barda była zaczerwieniona od chłodu, skostniała, zimniejsza, niż Cahir przypuszczał, że może być.
Xavier na niego patrzył. Obojętnie raczej.
— Więc?
Cahir poświęcił chwilę, by spojrzeć na opal, na swój pierścień na jego palcu. Nie mógł wiele poradzić na przemarznięte dłonie, rękawiczek nie nosił, do Obarii żadnych nie zabrał. Przeszło mu przez myśl, żeby rozetrzeć jego ręce. Wiedział, że niewiele to da, jego skóra również nie była ciepła.
— Ani słowa — mruknął. — Póki nie wsiądziemy na konie, ani słowa.  

*

Wdowa, dojechawszy na miejsce, nie zsiadła z wierzchowca. Oglądała jezioro długo, w milczeniu. W końcu skinęła dłonią na służących, arras rozwinięto. Powoli, przesadnie ostrożnie, z nabożną czcią, jak bezcenne relikwie.
— Bliżej — rozkazała z wysokości końskiego grzbietu podtrzymującym tkaninę mężczyznom.
Arras rozprostowano i wygładzono tuż przed nosem jej wierzchowca. Wdowa z napiętymi rysami twarzy wodziła wzrokiem od tkaniny do jeziora, tam i z powrotem. 
Cahir stał obok, widział materiał wyraźnie. Już na pierwszy rzut oka dostrzegł różnice między oryginałem a szkicem na jego podstawie, jaki otrzymał. Na arrasie przedstawiono wiele szczegółów, które nie zostały uwzględnione przez rysownika wykonującego kopię. Jezioro z tkaniny ukazano w sposób fantastyczny, wręcz baśniowy. Szczyty górskie, mało wyraźne, zasnuwała błękitna mgła, wokół wody zebrały się zwierzęta, przeróżne, dobrane raczej przypadkowo. Cahir dostrzegł wśród nich jelenia w heraldycznej pozie, parę wilków szarych, kilka ptaków, podejrzanie kolorowych, o pstrych skrzydłach i ciągnących się ogonach, dziwnie przypominających niebieskie pawie i srebrzyste bażanty. 
Sięgnął do płaszcza, wysunął szkic do połowy kieszeni, zerknął dyskretnie. I zamrugał. Góry na kopii zaznaczono wyraźnie, ostrymi liniami. Na arrasie nie grały one jednak większej roli, przedstawiono je w oddali, niezbyt starannie, raczej symbolicznie. Cahir, który w ustalaniu położenia jeziora sugerował się między innymi ich układem, zorientował się, że rysownik spartaczył sprawę, przecenił ich rolę, narysował szczyty zbyt realistycznie, zapomniał o cudownie fantastycznej mgle, nadającej im nierzeczywisty wygląd. Cahir wcisnął szkic z powrotem do kieszeni. Arras faktycznie odpowiadał jakiemuś autentycznemu miejscu? Był jedynie artystyczną wizją autora? 
Wdowa poruszyła dłonią po raz drugi. Arras zwinięto, podtrzymujący go mężczyźni prysnęli sprzed jej konia. Milczała nadal, wpatrując się w jezioro szare, zwyczajne, ordynarnie prawdziwe, ostre w swym jasnym i chłodnym realizmie, nieosłonięte cieniami wieczora, nieupiększone fioletem nieba i widokiem pierwszych gwiazd, w niczym nieprzypominające rajskiej, kwitnącej zielenią przestrzeni z tkaniny.
— Zapłacić mu — powiedziała wreszcie. — I następnym razem przyprowadzić do mnie kogoś bardziej kompetentnego. To jezioro nie jest moje.
Dała koniowi ostrogę, wierzchowiec zadarł łeb, ruszył nerwowym kłusem, w ślad za nim podążyli jej przyboczni. Cahir nie silił się na wyjaśnienia, nie wykłócał się o szkic, zachował milczenie, dał się zlekceważyć, pozwolił się minąć. Przywykł do bycia traktowanym z góry, zdążył oswoić się z przejawami arystokratycznej wyższości, nie spodziewał się podziękowań. 
Odebrał sakiewkę. Jedyne, co oprócz niej dostał, to współczujące spojrzenie jednej ze służących.

*

Wiedział, że się zbliża, rozpoznał go po krokach. Udał, że go nie usłyszał, nie odwrócił się, nie wyszedł naprzeciw, dał mu podejść.
Xavier zatrzymał się obok, oparł przedramionami o mur, popatrzył w górę, na przesłonięte wieczorną łuną górskie szczyty. Uśmiechał się zaczepnie, stał w niezobowiązująco swobodnej pozie. Jak zawsze.
— Zajęty? — zagadnął.
— Może.
— Przeszkadzam w rzucaniu znękanych spojrzeń zachodzącemu słońcu?
— Może.
— Widok całkiem niezgorszy — ocenił bard. — Co prawda w Defros zdarzyło mi się widywać piękniejsze, ale...
— Przestań. — Cahir zaśmiał się krótko, śmiechem, który w jego niedoleczonych płucach zamienił się w cichy, stłumiony kaszel. — Nie parodiuj mnie.
— To ty mnie parodiujesz — wytknął mu Xavier. — Ja jedynie z niewymuszonym aktorskim talentem reinterpretuję twoje pozbawione polotu kwestie.
— Pozbawione polotu kwestie — powtórzył Cahir spokojnie, z nieco zmęczonym uśmiechem. Spoglądał na skute lodem granie, ostre i strome, wyraźnie zarysowane w oddali, na szarzejącym niebie. — No dobrze. Jak wolisz.
Stali w milczeniu, patrzyli na skaliste oblicze Falliersu, białe od śniegu, grafitowe od kamienistych turni, brunatne od pni nagich, połamanych wiatrem drzew. Słońce gasło, horyzont ciemniał, chłód muru, o który się opierali, robił się bardziej dokuczliwy.
— Zaprowadziłeś wdowę nad jezioro? — zainteresował się Xavier.
— Zaprowadziłem.
— Co powiedziała?
— Niewiele. — Cahir niczego nie dał po sobie poznać, nie drgnął, nie zawahał się, nie odwrócił wzroku. Mówił równie niewzruszonym tonem, co zwykle. — Wydawała się zadowolona.
— Panorama się jej podobała?
— Podobała — skłamał gładko. 
— Nie mówiłem, że tak się stanie? — Bard patrzył w dal, uśmiechał się pod nosem. Był to jakiś specjalny uśmiech, trochę niewyraźny, trochę afektowany, właściwy artystom wypowiadającym się na temat zjawiska, który wydało się im godne uwagi. — To ładna sceneria, chyba nie zaprzeczysz? 
Cahir nie odpowiedział, Xavier nie naciskał. Cisza. Tylko wiatr pogwizdywał w wyrwach w murze.
— Cieszę się, że to koniec — wyznał Cahir w końcu. Pozwolił sobie opuścić ramiona, odetchnąć głębiej, prawie westchnąć. — Ostatnie dwa tygodnie były wymagające.
— Masz jeszcze do wykonania jakieś zadania?
— Żadnych. Bogowie są miłosierni.
— Bogowie są miłosierni — powtórzył Xavier lekko, swym dźwięcznym głosem. W jego ustach te słowa nie brzmiały jak skarga.
— Odpocznij — dodał w pewnym momencie, prostując się na wietrze. Pędzący z gór prąd powietrza zdmuchnął mu włosy z czoła, szarpnął za płaszcz na ramionach. — Idź do Tadeusza i w końcu się wyśpij.
Cahir nie odpowiedział. Milcząc, patrzył, jak Xavier odchodzi. 

Cytowane utwory: Do przyjaciół, Świteź

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz