środa, 20 kwietnia 2022

Od Mattii - Event

Jako astrolog Mattia ostrożnie podchodził do wszelkich zapewnień o tym, że ta czy inna rzecz przynosi szczęście. Zdarzało mu się wrzucić monetę do fontanny, zdarzało mu się życzyć komuś połamania nóg, jednak nie przywiązywał do tego wagi, nie wierzył w skuteczność, a każde tego typu zaklinanie rzeczywistości traktował jako niewiele znaczącą zabawę. Żeby komuś naprawdę się szczęściło – trzeba było magii. Potężnej, złożonej, często niedostępnej śmiertelnikom. Bo jak utkać czar zdolny zakrzywić rzeczywistość wokół danej osoby tak mocno, by miała szczęście? By wypadki toczyły się najlepszym możliwym torem. Jednak czy każdy wybór i każde zdarzenie, które w danym momencie wydawało się dobre i szczęśliwe, prowadziło w ostateczności tą najlepszą ścieżką? Jak daleko w przyszłość musiałoby sięgać takie zaklęcie? Jak podjąć wybór – ile nieszczęścia dopuścić teraz, by potem zaowocowało większym szczęściem?
Mattia widział, jak jego brat stara się dokonać czegoś podobnego, i jak wiele pracy i rozmyślań to od niego wymaga; jak Isidoro spędza długie godziny wpatrując się w karty tarota albo próbując dostrzec każdy możliwy bieg wypadków w szklanej kuli. I całą tę pracę miałoby wykonać zaklęcie? Pogłaskanie kolorowej owcy miało się równać czemuś takiemu? Wolne żarty.
Dlatego też Mattia wybrał się na spacer do lasu ze sporą dozą sceptycyzmu. Wziął ze sobą swoje wahadełko - ametyst na złotym łańcuszku kołysał się w dłoni astrologa, odbijając blade, przedpołudniowe słońce. Wiosna coraz odważniej wkraczała w góry, jednak tu, wśród najstarszych drzew, jej moc zdawała się słabnąć, nieruchomieć. Mattię otaczały milczące, wiekowe konary, a wśród poskręcanych, wspinających się ponad grunt korzeni, wciąż leżały zwały śniegu. Powietrze niosło z sobą zapach skrzypiącego, grudniowego śniegu.
Wahadełko kołysało się, co jakiś czas wskazując konkretny kierunek tylko po to, by po chwili zmienić zdanie, albo zacząć kręcić się w kółko, nie wskazując niczego. Mattia próbował z zadawaniem różnych pytań – o kolorowe owce, o te wielkie króliki, o zwierzęta należące do wiedźmy, o niezwykłe zwierzęta – wszystko na próżno. Jak nie miał sensownego wskazania, tak go nie miał i koniec. Astrolog przystanął, schował wahadełko, westchnął. Widać tego dnia wszystkie niezwykłe zwierzęta kolektywnie postanowiły się przed nim schować, albo – co bardziej prawdopodobne – wszystkie były jedynie wymysłem i wcale nie istniały.
Jednak skoro już wyszedł z fortu, by rozprostować nogi, mógł równie dobrze poświęcić ten czas na spacer i kontemplację obarskiej przyrody. Isidoro wspominał, że z pobytem w górskiej miejscowości jest już bliżej, niż dalej, a dalsza ścieżka przez długi czas nie zaprowadzi ich w pobliże jakichkolwiek gór. Mattia pożałował, że prócz łyżew nie zabrali jeszcze nart.
Astrolog schylił się, zebrał w dłonie garść śniegu. Od niechcenia uformował z niego pigułę, a potem cisnął gdzieś między pnie. Śnieżka pofrunęła kawałek, z głuchym pacnięciem zatonęła w jakiejś zaspie. Mattia uśmiechnął się. Nie zdążyli z Isidoro porzucać się śnieżkami.
Ktoś, kto znał obu astrologów, mógłby pomyśleć, że ich bitwy na śnieżki to był radosny, roześmiany czas frywolnego przerzucania się puchatym śniegiem – nic bardziej mylnego. Gdy przychodziło do sportów zimowych, bracia nie mieli dla siebie litości – mocno zbite piguły leciały w stronę twarzy, całość nie raz kończyła się wrzuceniem tego drugiego w zaspę i władowaniem garści śniegu za kołnierz. Nostalgia wezbrała w sercu Mattii. Mimowolnie powędrował myślami do swojego starszego brata, Luciano.
Astrolog pochylił się, zebrał kolejną garść śniegu. Kolejna śnieżka zniknęła gdzieś między pniami starych drzew.
Dawno się nie widzieli. Stosunki między braćmi zawsze były nieco napięte, rozmowy zbyt często kończyły się kłótniami, które przestały przechodzić w rękoczyny dopiero, gdy obaj dorośli. Luciano był tym typem brata, który uzurpował sobie monopol na drażnienie młodszego rodzeństwa, ale jednocześnie jeśli ktoś choćby tknął jego młodszych braci palcem, urwałby mu ten palec razem z całym ramieniem i głową. Mimo wszystko Mattia znajdował czas na to, by pisać do Luciano i by go od czasu do czasu odwiedzić, jednak odkąd wraz z Isidoro dołączyli do Gildii, czas na odwiedziny jakoś podejrzanie nie chciał dać się znaleźć. Ale teraz… teraz, gdy Isidoro był już świadom, że dostał się pod wpływ rodowej klątwy, i na dodatek zamierzał z nią walczyć, obaj musieli znaleźć ten czas. To nie była rozmowa na zwykłe wymienianie listów.
Mattia znów się schylił, ponownie nabrał garść śniegu. I gdy lepił kolejną pigułę, coś przykuło jego wzrok.
W śnieżnej bieli – odprysk czerwieni.
Astrolog ściągnął rękawiczkę zębami, ostrożnie sięgnął po odłamek. Początkowo myślał, że to szkło. Kanciasty fragment załamywał światło, rzucał szkarłatne błyski na bladą dłoń, a gdy Mattia podniósł go do oczu, popatrzył przez niego na las – zabarwił go krwawą, niepokojącą barwą.
— Niemożliwe — wyrwało się z ust astrologa.
Nie był znawcą kamieni szlachetnych, jego ekspertyza nie wychodziła daleko poza to, co instynktownie wiedział człowiek na co dzień mający do czynienia z drogimi kamieniami i biżuterią. Ale według jego niepewnej wiedzy, miał przed sobą rubin. Bezkształtny, nieoszlifowany, dość surowy, ale jednak – rubin.
I gdy tak przyglądał się znalezisku, jego wzrok przyciągnęła kolejna niezwykła rzecz. Oto ledwie parę kroków dalej kora starego drzewa zdawała się starta, ledwie trochę nad ziemią, może na wysokości biodra mężczyzny. Wokół, w śniegu – odpryski czerwieni.
Mattia odrzucił rubin z powrotem w śnieg, podszedł do drzewa i przyjrzał się wytartej korze. Nie był tropicielem, nie znał się na śladach. Wiedział może tyle, ile przypadkiem i przelotem usłyszał od Lei, gdy jeszcze podróżowali w stronę Obarii. Jasne drewno, broczyło żywicą, wciąż dało się dostrzec wyrwane włókna. Wiele wskazywało na to, że otarcie było świeże. Astrolog przystanął, oparł dłoń na biodrze, zamyślił się.
— Może te interesujące baranki to jednak prawda — mruknął pod nosem.
Śnieg świetnie zachowywał ślady. Jeśli oczywiśnie nie topniał i nie padało. Żaden z tych fenomenów nie miał miejsca ostatnimi czasy, więc gdy Mattia zwrócił w końcu uwagę na coś więcej, niż kolor nieba i własne rozważania, z jego ust wydobyło się uprzejmie zaskoczone „och!". Bo śnieg wokół był zryty równie skutecznie, co po typowej bitwie na śnieżki między braćmi D'Arienzo.
Nie wymyśliwszy innej alternatywy, Mattia postanowił podążyć tropem.
Niewprawne oczy nie dostrzegały tego, że śnieg nosi w sobie ślady bardzo dużych kopyt, że widać też, jakby coś po nim wleczono. Odciski twardego metalu żłobiły szerokie szramy w śladach, co jakiś czas spod śniegu wychylał się rozdarty korzeń. Astrolog szedł przed siebie wartkim krokiem, nie odrywając oczu od ścieżki. Nie zwrócił uwagi na kolejne szramy na drzewach, w oczy rzuciły mu się tylko te pojedyncze, rubinowe odpryski.
W końcu dotarł do polanki. Na środku – wielka zaspa.
Miękkie futro straciło swój nierzeczywisty, perłowy poblask, gdy gruba sierść zmierzwiła się od gorączkowego przedzierania się przez las. Rozłożyste, skręcone rogi, lśniły głęboką, rubinową barwą, strasząc ułamanymi końcami. Złote kopyta leżały bezwładnie w śniegu. Obrazu dopełniała ogromna, żelazna pułapka, zaciskająca ostre zębiska na barku monstrualnego barana. Zwierzak dyszał ciężko.
Mattia przez moment ogarniał wzrokiem sytuację, starając się na spokojnie podejść do problemu i wymyślić jakiś sposób działania.
Że stworzeniu trzeba było pomóc – to było dla astrologa naturalne. Ale jak? To już zupełnie inna sprawa.
Mężczyzna zaczął ostrożnie zbliżać się do barana. Wyciągnął przed siebie dłonie w pokojowym geście.
— Nie chcę zrobić ci krzywdy. Chcę tylko pomóc — powiedział łagodnym, spokojnym głosem. Nie miał pojęcia, czy baran go zrozumiał, czy też nie, ale skoro na pierwszy rzut oka widać było jego magiczną proweniencję, Mattia nie wykluczał, że może rozumieć ludzką mowę.
Tymczasem zaś istota łypnęła na niego jednym okiem i oklapła bardziej w śnieg. Kopyta nie poruszyły się, baran zdawał się bezwładny i wyzuty z sił. Mattia podszedł bliżej. A potem jeszcze bliżej. W końcu przyklęknął przy pysku.
Oglądał zaciskającą się na barku pułapkę, ale nie był w stanie wymyślić niczego sensownego. Logika podpowiadała, że coś takiego musiało łatwo dać się zdjąć ze zwierzyny, ale potrzeba było do tego zręcznych, ludzkich dłoni, a nie siły szarpiącego się zwierzęcia. Może potrzeba było jakiegoś narzędzia? Mattia nie miał przy sobie zbyt wiele, mimo to otworzył swoją torbę, zerknął do środka.
I w końcu dostrzegł tam to, na co wcześniej nie zwrócił uwagi. Wyciągnął podejrzanie wyglądający worek, rozsznurował. W środku – buraki. Mattia zanotował w myślach, by podziękować Isidoro za pomoc, następnie zaś sięgnął po bulwę i wyciągnął go w stronę barana.
— Widzisz? Nie chcę zrobić ci krzywdy. Może nie masz apetytu, ale…
Burak zniknął w baranim pysku, Mattia zauważył tylko, jak zwierzak przełyka głośno, a potem zwraca dużo bardziej przytomne spojrzenie na worek.
Pięć buraków później worek zaświecił dnem, zaś Mattia został znów postawiony przed problemem rozbrojenia wnyków.
— Pozwól, że przyjrzę się teraz tej pułapce — powiedział uspokajająco do barana.
Zwierz wydał z siebie nieokreślone ni to beknięcie, ni to westchnienie, ale gdy Mattia przesunął się w śniegu i zaczął oglądać wnyki, nie wykonał żadnego agresywnego ruchu. Astrolog tymczasem szukał wzrokiem czegoś, co pozwoliłoby mu rozpracować mechanizm. Westchnął. Bez problemu był w stanie wymienić sporą garść osób, które sprawdziłyby się lepiej w tej sytuacji, niestety jednak żadnej z nich nie miał pod ręką, a nie był pewien, czy baran dobrze zniesie oczekiwanie na to, aż sprowadzi dla niego pomoc. Jedyne, co mu pozostało, to spróbować rozwiązać problem na własną rękę.
— To nie może być bardziej skomplikowane, niż teleskop — mruknął do siebie, trzymając się tych słów i oglądając mechanizm z każdej strony.
Żelazne szczęki zaciskały się, przytrzymywane jakimiś sprężynami. Te zaś krzyżowały się pod płytą naciskową, na którą nastąpił nierozważny baran. Od płyty naciskowej odchodził lekko zagięty kawałek drutu, spinający ją zarówno ze sprężynami, jak i z podstawą wnyków. A sam drut kończył się czymś na kształt zasuwki zablokowanej za niewielką, metalową pętlą. Tak, jak Mattia się spodziewał – morderczy mechanizm dało się rozbroić ludzką dłonią.
Astrolog mocował się przez chwilę z zasuwką – zastały metal nie chciał puścić, zaś dłonie mężczyzny były nawykłe raczej do mocowania się z ostrygami, a nie jakimikolwiek topornymi mechanizmami. Baran parsknął, ruszył uwięzioną nogą, zasuwka przytrzasnęła Mattii palec.
— Proszę o chwilę cierpliwości — odezwał się, znów przysuwając do pułapki i próbując swoich sił z upartym metalem.
Po czasie, jaki dla palców astrologa zdawał się wiecznością, zasuwka odskoczyła. Sprężyny strzeliły, zawias jęknął, a paskudna paszcza wnyków w końcu rozwarła swoje szczęki. Baran beknął z zadowoleniem, momentalnie zaczął gramolić się w śniegu. Mattia nie zdążył sam się pozbierać, nie mówiąc już o sprawdzeniu, czy pułapka jednak nie naruszyła skóry albo chociaż nie nadwyrężyła stawów zwierzęcia. Kości też przecież mogła złamać. Nie – baran, który jeszcze chwilę temu leżał plackiem w śniegu, stanął teraz pewnie na nogach, złote kopyta pogrzebały w śniegu. Mattia przelotnie zastanowił się, co było w tych burakach.
Tymczasem zaś baran wyprostował się, potrząsnął łbem. A potem pochylił głowę, zaś Mattia zobaczył tylko te wielkie, czarne oczy, nim baran go tryknął. Lekko.
Wystarczyło.


Gdy Mattia się obudził, rozproszone światło przedpołudnia dawno zmieniło się w ciepłą, złocistą łunę późnego popołudnia. Astrolog przez moment zbierał myśli, starając się ułożyć w głowie wydarzenia. Ostrożnie usiadł, sięgnął dłonią czoła. O dziwo, nie bolało – wydawało się, jakby baran wcale nie pozbawił go tym tryknięciem przytomności na dobre parę godzin. Mężczyzna westchnął, objął wzrokiem okolicę.
Nie, nie przyśniło mu się z tym baranem. Śnieg wciąż był zryty i wygnieciony tam, gdzie leżało zwierzę, a wśród fragmentów zbrylonego śniegu leżała rozwarta pułapka – na końcach ostrych zębów wciąż zostało nieco kłębów perłowej sierści. Mattia niefrasobliwie ruszył butem ciężki łańcuch, którym kłusownik musiał przyczepić pułapkę do ziemi, i który baran wyrwał, usiłując oswobodzić się z potrzasku.
Nie mając żadnych lepszych pomysłów, astrolog wstał i ruszył z powrotem w stronę fortu.


Słońce zdążyło schować się za górami, gdy Mattia przekroczył w końcu bramę fortu. Wiszące wzdłuż okapu mokre sople lodu straciły cały swój blask i teraz przypominały ciemnobure szpikulce, ciążące niepokojąco w dół, w stronę bruku.
Astrolog przeciął dziedziniec, skierował swoje kroki wzdłuż jednego z budynków gospodarczych. Ten moment wybrała Hotaru na to, by wyjść z innego budynku i udać się w stronę stajni. Tancerka dostrzegła Mattię, podniosła dłoń, by mu pomachać, uśmiech rozjaśnił jej twarz.
Coś trzasnęło gdzieś w górze.
Wzrok Hotaru przeskoczył w górę, oczy rozszerzyły się, uśmiech zniknął. Dłoń, wyciągnięta w geście pozdrowienia, gwałtownie machnęła w bok.
— Uważaj! — zdążyła krzyknąć.
Mattia uniósł brew w uprzejmym zdziwieniu, postąpił pół kroku.
W tym momencie gruchnęły sople. Ciężkie bryły lodu rozbryzgnęły się na bruku, ledwie parę centymetrów od Mattii – odłamki obsypały nogi astrologa fontanną roziskrzonych odłamków. Mężczyzna niedbałym ruchem strzepnął fragmenty ze spodni, odszedł kawałek. W miejscu, w którym dopiero co stał, roztrzaskał się kolejny sopel.
Hotaru dopadła astrologa.
— Nic ci nie jest? — spytała z troską, zerkając podejrzliwie w górę. — Odsuńmy się, tu nie jest bezpiecznie.
— Wszystko w porządku — uspokoił ją Mattia, przywołując na twarz pogodny uśmiech.
Zerknął przez ramię na resztki połamanych sopli.
Może karmienie zaklętych baranów burakami faktycznie przynosiło szczęście?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz