piątek, 15 kwietnia 2022

Od Narcissy — Event

Dzwon pobrzmiewa dumnie, gdy barczysta mężczyzna rwie za liny, czasem podrywany ku górze, ciągnięty siłą rozbujanego instrumentu. Organista krzywi się i wymachuje żywiołowo rękami, tłumacząc, dlaczego tak bardzo nie podoba mu się, rzeczywiście, może odrobinę nie trafiający w odpowiedni ton, dźwięk. Początkowo gotowa jest się kłócić, prawdopodobnie jak większość jej poprzedników, jeden mądrzejszy od drugiego, starający się rozwikłać problem pękniętego dzwonu. Oczywiście, nieudolnie, zważając, że problem nie zniknął, a według mężczyzny wręcz się nasilił. Muzyk z niej żaden, kowal zresztą też, więc jedynie załamuje ręce, nie wiedząc, co zrobić z nieszczęsnym problemem, którym została obarczona zupełnym zbiegiem okoliczności. 
To wszystko wina Adonisa, myślała, przypominając sobie, że to przez niego zjadła śniadanie później, niż tego pragnęła, bo miał kilka, dość absurdalnych pytań dotyczących tego, czy słyszała coś na targu i czy poprzedniego wieczora na spacerze nie słyszała gdakania kur. Gdyby miała przy sobie medalion, poszczułaby go Khardiasem, jednak pozostawiona całkiem sama, musiała zbyć go w jakiś bardziej nieoczywisty sposób. Krótka rozmowa trwająca o kilka sekund zbyt długo doprowadziła do tego, że przed nią w kolejkę wepchnęły się jeszcze dwie osoby, przez co własną porcję dostała o trochę później, a wychodząc natrafiła na Ignatiusa, który poprosił ją o rozglądnięcie się i ewentualne załatwienie sprawy. 
Więc stała w chłodnym kościele, z płonącym w gniewie starcem i przyglądała się dzwonowi, który radośnie bujał się w przód i w tył. Niefortunna sprawa, chciała już powiedzieć, ale nie widzę absolutnie żadnego problemu. Trudno przecież, żeby pęknięty dzwon brzmiał właściwie, prawda? Staruch był jednak nieugięty, więc wątpiła, by jakiekolwiek zapewnienia, czy wymówki, przyniosły jakikolwiek, nawet niekoniecznie pożądany przez nią, efekt. Starzy ludzie mieli we krwi upierdliwość i tę dziwną manierę przyczepiania się o najdrobniejsze i najmniej znaczące szczegóły. 
— Toż to cholerstwo brzmi przecież gorzej niż lament! Na psią krew, powinni już dawno zdjąć ten pieprzony dzwon, to się ze mną cackają, jak ze starym niedołęgą! Ja im zagram na pogrzebie, ja im zagram, specjalnie organy rozstroję, ażeby wyły!
Narcissa zmarszczyła brwi, wsłuchując się uważniej w dźwięk dzwonu po tym, co wyklekotał z siebie staruch, szukając nowych doznań, o które nie musiała długo prosić. Wraz z jękiem lin, żałosnym skrzypieniem desek utrzymujących dzwon w ryzach i smutnym biciem serca, wszystko w akompaniamencie cichego płaczu, lamentu duszy i ciągnącej ku sobie energii, której miała okazję doświadczyć już dziesięć razy.
Kazała się zaprowadzić do dzwonnicy. Droga dłużyła jej się niemiłosiernie, gdy z rozdygotanymi dłońmi wspinała się po drabinie. Jej pierś podrygiwała niespokojnie, okalana chłodem, niemiłosiernym chłodem, który prawdziwie powinien być ogniem bijącym z medalionu, który w tej chwili żarzyłby się dziko i skakał nerwowo na skórze, oczekując nowego domownika. Nie miał go zastać.
Narcissa się bała, nigdy wcześniej nie robiła tego samotnie. Nie wiedziała, czego może się spodziewać. Nie była pewna, jak to rozwiązać.
Dzwon wisi smutny, zatrzymany ciężkim ramieniem, gnie się ku dołowi w swoim zabawnym kształcie. Narcissa wzdycha.
— Odwrócili się od nas — szepcze, sięgając do zaszytej w sukni kieszeni, w której jak zawsze trzyma ciasno związany mieszek. Staruch marszczy brwi i zaczyna o coś pytać, ale ona go nie słucha. Zamiast tego zanurza palce w woreczku i na pęknięciu dzwonu maluje krwistoczerwonym proszkiem odwróconą piramidę, zamknięte oko i łzę. Wszystko bardzo proste, wykonane w sześciu ruchach. Mężczyzna się oburza, łapie kobietę za łokieć, na co ta reaguje agresywnym szarpnięciem i pchnięciem starucha do tyłu. 
— Głupia dziewucha! Rujnuje dzwon! Rujnuje!
— Milcz. 
I milczy, a ona przytula usta do lodowatego metalu i kłania mu się lekko. Dzwonowi, oczywiście. Nie mężczyźnie, który leży na podłodze i narzeka na biodro. 
— Odwrócili się od nas — powtarza ciszej.
— Odwrócili — odpowiada smutny, wybrzmiewający echem głos. Ten sam, który wraz z dzwonem śpiewał lamenty i płakał ku niebu. — Bogowie. Odwrócili się od nas. — Spod wieńca wychyla się czarna masa, całkiem nieśmiała i bezkształtna, z obawą wbija w kobietę dwa punkty naśladujące oczy. 
Gdy kobieta wyciąga dłoń, wskakuje na nią już w pełni uformowana mysz, choć zdaje się przelewać jej w ręce i sprawia wrażenie, jakby lada chwila miała rozpłynąć się w powietrzu, bądź zwyczajnie skapnąć na skrzypiącą podłogę.
— To mysz! To ta piekielna mysz kościelna, zatruwała życie, przeszkadzała w każdej mszy! — warczy mężczyzna.
— Miałeś milczeć.
Więc milczy. 
Mysz ma problem z utrzymaniem swojej formy, czasem gubi ogon, czasem rozlewa się w uścisku kobiety i oddycha ciężko. 
— Przepraszam — szepcze doniosłym, kobiecym głosem, a Narcissa jedynie śmieje się pod nosem i kręci głową. Mysz zdaje się całkiem pocieszona jej gestem i rośnie w oczach, teraz przypominając już bardziej dorodnego szczura.
— Jak się nazywasz, kochana? — pyta, tak łagodnie, jak tylko potrafi.
— Kasandra. 
— Kasandra. To bardzo ładne imię. Co tu robisz?
— Byłam zakonnicą.
— Kasandra? — Choć chciałaby mu przerwać, widzi, że jego oczy płoną szokiem, a ramiona nagle odnajdują siłę, by mógł się podeprzeć i wstać na chybotliwych nogach. — Kasandra. Ale tyś. Tyś zginęła, gdy. Gdy go tu sadzali. — Mysz jedynie kiwa głową, a mężczyzna zanosi się łzami. — A jam cię chciał zgładzić! Ja pułapki stawiałem! Kasandro, wybacz mi proszę! Błagam!
I mysz wybacza skinieniem głowy. 
— A ciebie jak zwą? — pyta nagle. 
— Narcissa.
— Narcissa. Uwielbiam narcyzy. Narcyzo, jestem zmęczona. Tak bardzo zmęczona. 
— Rozumiem. 
Więc sadza mysz na podłodze i sięga po kryształowy swój miecz, który wciąż nosi u pasa. Staruch drży, nie wie, czy od płaczu, czy od przerażenia, co zaraz ma nadejść, jednak nie odzywa się słowem, zbyt rozgoryczony dziwną tą sytuacją. Denerwuje się bardzo, bo nie robiła tego nigdy, ale pamięta rady wiedźm, które wyuczały ją fachu. Liczy tylko na to, że proch nie stracił części swych właściwości, nawet jeśli dotychczas sprawiał się bezbłędnie. Ponownie zanurza więc palce w barwiącym tworze, znaczy ostrze właściwymi symbolami, a następnie zmawia modlitwę, przytulając czoło do rękojeści. Wszystko bez dechu, wszystko w wyjątkowej ciszy i gęstej atmosferze. Choć może to tylko aromat gnieżdżącego się na źle zakonserwowanych ścianach, grzyba.
Zaleca mężczyźnie zamknięcie oczu, gdy ten żegna się ze starą znajomą, a ten, choć opornie, zgadza się na to. Kobieta ostrzem celuje w stworzenie, które wcale się nie boi, a wręcz wychyla się w stronę miecza i czeka na ulgę, a ona dopycha broń z cichym jęknięciem ostrza, nagłym sykiem i wybuchem jasności. 
Gdy blade iskry opadną, a oni otworzą oczy, myszy nie będzie, podobnie jak symboli i pęknięcia na dzwonie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz