piątek, 1 kwietnia 2022

Od Hugona cd. Jamesa

Otworzył drzwi, wzrokiem od razu szukając znajomej, złotej czupryny, nieco zdziwiony, że jej właścicielka zdecydowała się użyć drzwi i zapukać. Dlatego gdy na wysokości spodziewanego warkocza zobaczył tors, zajęło mu chwilę, by przenieść wzrok na twarz, połknął cisnącą się na usta żartobliwą uwagę.
— Dzień dobry, szanownemu panu, ja do pana w oczywistej prawie, proszę przyjąć moje najszczersze wyrazy uznania — nie wiedzieć kiedy, mężczyzna wszedł do środka i rozgościł się. — Szkoda tej Obarii, ale profesor Himmerson to zawsze wielki człowiek był, a w zasadzie to mam niespodziankę, i jakby mógł pan wszystkie te formularze wypełnić…
— Dzień dobry, proszę — nie pozostało mu nic innego, jak śledzić poczynania jegomościa z nieco krzywym uśmiechem. Kawie odmawiać nie zamierzał, co jednak tyczyło się rzuconemu na stół stosu papierów, dopiero rozważał. Za bałagan nie przeprosił, wszak nie spodziewał się dzisiaj gości.
Za słowami podążyło również działanie: choć usłyszenie nazwiska mentora, które zdawało się przepaść w mrokach pamięci wszystkich poza samym Hugonem i tymi, na pohybel sromotnikom, którzy bezcześcili pamięć profesora, sprawiło mężczyźnie niepospolitą radość, zdawał sobie nazbyt dobrze sprawę, co mogłoby się stać, gdyby wszystkie te sprawy ujrzały światło dzienne. Zamknął zatem drzwi, zawiasy skrzypnęły cicho, nieprzyjemnie: nie przepadał za tym, ale dawało mu to też pewne złudne poczucie bezpieczeństwa: zapewne mało kto, może poza Małgorzatą, byłby w stanie wślizgnąć się do pokoju niezauważony.
Biedny Hugo był jednak wciąż nieomal zupełnie pewny, że właśnie się przesłyszał. Może nawet gorzej, bo przekręcić można przecież głoskę, gdy jakiś nieposłuszny, niedbale wypowiedziany dźwięk wierzgnie tuż przy uchu, prześlizgnie się po małżowinie i odegra takie harce, że skołowany mózg koniec końców uzna go za coś zupełnie innego. Pamiętał przecież ciągnące się w nieskończoność zajęcia z fonetyki, kiedy, po żmudnych godzinach ćwiczeń wypełnionych rozróżnianiem głosek dźwięcznych i bezdźwięcznych, odkrył, że nawet ucho jest się w stanie pocić, i to wcale nielicho. 
Im dłużej jednak słuchał historyka, tym bardziej skłaniał się jednak w stronę poważniejszej diagnozy: nawdychał się  czegoś w lecznicy. Rozgorączkowany umysł młodego mykologa, rozdarty pomiędzy witaniem gościa a łączeniem wszystkich faktów, solennie obiecał sobie wypytanie przy najbliższej okazji Weroniki, czy niektóre zioła aby nie zmieniły ostatnimi czasy miejsca na półkach. A może jednak zemściła się na nim stara jak świat metoda dziada pradziada, wyklinana przez najtęższe umysły mykologiczne, chyłkiem jednak z pewnością przez nich praktykowana, by pokusić się od czasu do czasu o sprawdzenie zjadliwości co poniektórych gatunków za pomocą zmysłu smaku.
 Była jeszcze trzecia możliwość, która długo jednak jawiła się jako dużo bardziej nieprawdopodobna, z wolna jednak zdawało się, że będzie musiał uznać ją za tę właściwą: z jego słuchem — chwała Asaimowi i innym nieistniejącym bogom, wszak dobiegał dopiero trzydziestki! — było wszystko w porządku, a siedzący przed nim poczciwiec istotnie wspomniał właśnie Himmersona i Obarię. Co więcej, nie po to, by obrzucić błotem postać profesora, po latach wciąż poruszającą w Hugonie czułą strunę; to zawsze wielki człowiek był. Doprawdy, niewiele było trzeba, by zjednać sobie jego serce. Komplement z przyzwyczajenia zbył jednak machnięciem ręki; uważny obserwator zauważyłby jednak uśmiech, który zaczął się błąkać na zmęczonych wargach.
— James Hopecraft, historyk gildii do pańskich usług. Jednocześnie, jakbym mógł od razu pana wykorzystać do pewnej zajmującej kwestii, to mam sprawę. Grobową sprawę. I grzybową w sumie.
Wciąż urzeczony wstępem, bez zbędnych protestów przejął całkiem pokaźny plik kartek, prześledził wzrokiem liczne rubryki, zatrzymał się nieco dłużej przy stanie cywilnym.
— A ja już z tym naręczem to byłem pewny, że mi pan gabinet rekwiruje — stwierdził, w miarę czytania dokumentów coraz wyżej unosił brwi. — Czy te wszystkie informacje naprawdę są niezbędne? Toireański wywiad by się nie powstydził takiej szczegółowości.
Zastanawiać mogło go być może, skąd mężczyzna może wiedzieć o jego powiązaniach, ale przecież na uniwersytecie mało co uchodziło bez echa; wystarczyła jedna wzmianka, by połączyć kropki, nawet jeśli po latach nikt raczej nie przejmował się nieszczęsnym magistrem, który wybrał sobie nieodpowiedniego mentora.
— Dosłownie i w przenośni — pokręcił głową na samo wspomnienie. — Profesor Hopecraft również jest powszechnie szanowaną figurą w uniwersyteckim światku — uśmiechnął się, z szacunkiem, pozbawionym jednak zbytniej służalczości, pełnym za to nadziei, że historyk nie będzie drążył, czemu go kojarzy, bo doprawdy byłoby już trudniej —  znana jest nawet takim ignorantom w sprawach magii jak ja, którzy wolą przeliczać kropki na muchomorze.
Kim był stojący przed nim historyk, wiedział już wszak wcześniej, ale dopiero skojarzył wreszcie twarz z imieniem. Nawet jeśli w zakresie jego obowiązków nie leżało zbieranie poufnych informacji o gildyjczykach, spędził przecież już na plotkach z Gosią wystarczająco czasu, by wiedzieć to i owo, w lecznicy również zdarzyło się dowiedzieć, no i w końcu przecież obaj byli członkami tej samej organizacji, siłą rzeczy coś zatem wiedział.
Sprawa, z którą przyszedł, brzmiała niepokojąco. Może nawet nieco złowieszczo: innymi słowy, Hugo był zaciekawiony.
— Denata mamy, znaczy? — uniósł brwi, już gotowy do działania. Może nawet z błyskiem w oku godnym ciekawskiego młodzika, niekoniecznie pasującym jednak do sprawy, która raczej zapowiadała się na czynności wymagające powagi i dojrzałości niż ekscytacji. — Nałykał się grzybów? — podchwycił. — Kaplica i mogiła, ale dałbym słowo, że pani Irina tak odkarmia, że nikt się nie będzie szwendał i zbierał muchomorów... A może ktoś z zewnątrz, hmm?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz