sobota, 23 kwietnia 2022

Od Antaresa - Event

„Nie zapomnij o apteczce."
Antares się nie zastanawiał. Zgarnął z półki tę charakterystyczną torbę pełną podstawowych leków, zawierającą nieco bandaży i chust, za pomocą których dało się założyć prowizoryczny opatrunek. Rycerz nie sądził, by miała się przydać, ale nie chciał kłócić się z magiem i wypominać mu, że zabieranie nadmiaru sprzętu to nie jest taki dobry pomysł. Ten drugi był w tym momencie wyjątkowo pomocny, aktywnie angażował się w misję, zaś Antares nie chciał robić niczego, co zmieniłoby ten stan. Chciał, by mag się do tego przyzwyczaił – do pomagania mu, a nie ciągłego stawania okoniem przy każdym możliwym zajęciu, odmawiania każdej prośbie i okraszania każdego działania niewybrednym komentarzem.
Powód doskonałego nastroju maga był oczywiście jeden.
Antares zapiął klapę juków, po raz ostatni sprawdził, czy saperka dobrze siedzi, a następnie udał się na spotkanie Lei. Po drodze zostawił Lumiego Sophie – alchemiczka wspominała, że ma w planach wycieczkę, zaś kurczak bardzo chętnie wyprawiał się w nieznane, obserwując świat z wnętrza przedniego koszyka bicykla. Antares z zadowoleniem zauważył, że Lumi rósł. Wolniej, niż na początku, więc trudno było to dostrzec, widząc go codziennie. Ale jak to mówiła Sophie – liczby nie kłamały, kurczak z dnia na dzień robił się cięższy, zaś Antares nie miał powodu, by nie ufać pomiarom masy Lumiego, jakich codziennie profesjonalnie dokonywała Sophie.
„Mówię ci, że będzie się na nim dało jeździć."
W to akurat Antares wątpił, ale ponownie – nie zamierzał psuć magowi nastroju.
Rycerz sprawnie osiodłał Favellusa, wyprowadził rumaka ze stajni. W zamyśleniu głaskał miękkie chrapy, zaś jego wierzchowiec stał i czekał, od czasu do czasu podzwaniając kopytami o bruk dziedzińca. Słońce niemrawo zaczynało zerkać znad poszarpanej linii ośnieżonych szczytów.
Przybycie Lei zauważyli wszyscy trzej. Antares odwrócił się, gdy na granicy pola widzenia zamajaczyła czerwień. Mag wyczuł ją jakimś swoim szóstym zmysłem. Favellus zaparskał pogodnie, widząc zbliżającego się Heliosa.
— Przyszedłeś wcześniej — powiedziała Lea, podprowadzając wierzchowca bliżej. — Długo czekasz?
Antares potrząsnął głową.
— Nie, dopiero przyszedłem. Poza tym – ty też jesteś wcześniej, niż się umawialiśmy — odparł, uśmiechając się. Na Leę mógł czekać, ile było potrzebne, a gdy już przyszła, zapominał o tym, że w ogóle czekał. — Gotowa?
Dziewczyna posłała mu uśmiech.
— Mam wszystko. Zabrałam też kartkę z notatkami. Pamiętam, jak pani Vanja opowiadała nam, gdzie są wszystkie skrytki, ale na wszelki wypadek jeszcze zapisałam.
Poprzedniego popołudnia do Gildii zwróciła się jakaś starsza pani. Przedstawiła się jako Vanja Bojanić i powiedziała, że nim pojawił się ten morderczy śnieg, prowadziła mały zakład krawiecki na dawnych terenach Obarii. Udało jej się opuścić miasto wraz ze wszystkimi, ale nie dała rady zebrać bezpiecznie wszystkich rzeczy. I choć na niebezpieczne tereny od lat wybierali się szabrownicy, by zgarnąć wszystko, co ludzie musieli zostawić, a co jeszcze miało choć szczątkową wartość, wierzyła, że część jej dobytku ocalała. Skryta w zmyślnych miejscach, których nikomu nie przyszłoby do głowy odwiedzać i przeszukiwać – pani Vanja mówiła, że czuje w sercu, że chociaż niektóre skrytki uda się znaleźć. A nie mając już dość sił, by wybrać się tak daleko, poprosiła gildyjczyków o pomoc w odszukaniu skrytek i przyniesieniu z powrotem tego, co jeszcze się w nich ostało.
Antares ostatnimi czasy nie miał wiele do zrobienia, rycerz czuł, że powoli zaczyna go nosić od całego tego siedzenia bez konkretnego celu. Tak, Cervan nadal się nie odnalazł i tak, Antares nie poczynił wielkich postępów w nauce tańca, do tego jeszcze dochodziły codzienne patrole okolicy, więc jego dzień był wypełniony od rana do wieczora, ale to było za mało. Potrzeba zrobienia czegoś dla potrzebującego człowieka była w nim za silna.
Lea i Antares wskoczyli na siodła, ich wierzchowce ruszyły energicznym krokiem w stronę bramy.
— Wziąłeś dużo rzeczy — zauważyła dziewczyna, spoglądając na wypakowane juki przytroczone do siodła Favellusa.
— Na dobrą sprawę nie wiemy, co możemy tam zastać — odparł Antares, poprawiając nieco płaszcz, zaczepiony o wystającą z juków saperkę.
Rycerz zabrał miecz i brygantynę, doszedłszy do wniosku, że istniało pewne ryzyko, że wraz z Leą natkną się na jakąś bandę szabrowników. To była jego pierwsza i najbardziej poważna troska. Wiedział, że może liczyć na pomoc maga i jego nadnaturalną umiejętność lokalizowania osób w przestrzeni, więc na pewno nie da się zaskoczyć. Ale wolał nie narażać Lei na konieczność uczestniczenia w jakiejkolwiek przepychance, choćby dziewczyna miała być jedynie biernym obserwatorem.
Druga jego troska była o wiele mniej poważna – skoro pustostan po zakładzie stał przez lata i niszczał, wystawiony na kaprysy górskiej pogody, Antares nie był pewien, na ile wszystkie skrytki będą w ogóle dostępne. Może dach się zawalił, może wręcz część ścian runęła i trzeba im będzie przeczesać rumowisko cegieł i zbutwiałych krokwi? Większość tego typu przeszkód rycerz był w stanie pokonać gołymi rękami, jednak skoro mag uparł się, by zabrać łom, linę i jeszcze parę innych elementów, cóż było poradzić…
— To prawda — Lea zmarszczyła przelotnie brwi. — Mam nadzieję, że cokolwiek pani Vanja ukryła w starym zakładzie, będziemy w stanie to odzyskać.
— Też mam taką nadzieję. Będziemy szukać dotąd, aż znajdziemy.
— Wiesz… — odezwała się po chwili. — Zastanawiam się, dlaczego czekała aż tyle. Z tym, żeby poprosić kogoś o to, żeby poszukał jej rzeczy. Przecież minęły lata – na pewno znalazłby się ktoś, kto zgodziłby się tam iść. A im więcej czasu minęło, tym większa szansa, że szabrownicy dobraliby się jednak do tych skrytek, albo uległyby zniszczeniu.
— Musiała mieć swoje powody… Ale nie przychodzi mi do głowy nic poza tym, że zaraz po przesiedleniu zwykli ludzie bali się iść w okolice starej Obarii. Szabrownicy może nie mieli większych oporów… — Antares wzruszył ramionami. — Albo ona sama nie była pewna, czy to dobry pomysł, by poprosić kogoś o taką przysługę. Nawet, jeśli nie zajęłoby to wiele czasu, nadal ktoś musiałby narazić swoje zdrowie, przebywać bliżej Kasrira.
— Teraz mamy chociaż maski — Lea dotknęła wiszącego przy pasie obiektu.
Zszyta z kawałków materiału, zaopatrzona w niewielkie sprzączki – na pierwszy rzut oka trudno było określić, co się ma w ręku. W środku naukowcy wszyli jakieś elementy o trudnych nazwach, Antares nie zapamiętał ani jednej, ale za to zapamiętał to, co najważniejsze. Maski działały, chroniły przed skutkami zbyt długiego kontaktu z wiecznym śniegiem i tylko to się liczyło. Może nie były aż tak potrzebne, gdy szli na krótko do starej Obarii, ale rycerz nie zamierzał ryzykować zdrowiem Lei.
„Ciekawe, czy szybko by cię zgięło od tego śnieżku."
Antares westchnął w duchu.
„Nie wiem. Stawiałbym na to, że szybciej doszedłbym do siebie po kontakcie z nim. Ale na szczęście nie musimy już tego sprawdzać."
Świt szybko zmienił się w pogodny, rześki poranek. W powietrzu czuć było nadchodzącą szybko wiosnę – gdzieś zniknęło to ostre, mroźne uczucie, które towarzyszyło każdemu oddechowi przez długie tygodnie, jakie spędzili w Obarii. Zamiast tego nad ziemią unosiła się nieco wilgotna woń budzącej się do życia przyrody, śnieg szybko znikał z odsłoniętych pagórków, a ludzie robili się mniej drażliwi.
Antares jechał wygodnie na grzbiecie Favellusa, wodze spoczywały luźno w jego dłoni, a na twarzy błąkał się lekki uśmiech – zwyczajowy widok, gdy miał nieco spokojniejszego czasu i mógł go spędzić z Leą. Słońce coraz mocniej przygrzewało, w oddali zaśpiewał ptak, z gałęzi najbliższej sosny zjechała czapa rozmiękłego śniegu.
Na horyzoncie zamajaczyła stara Obaria.
Antares zeskoczył z siodła, podobnie postąpiła Lea. Ich wierzchowce znalazły przytulne miejsce w pobliżu pustego szałasu pasterskiego – Antares pogłaskał muskularny kark Favellusa zapewniając, że niedługo wróci, a następnie odpiął juki od siodła i rozluźnił popręg. Nie spodziewał się, by szukanie skrytek zajęło dużo czasu.
Ruszyli w stronę ruin odziani w maski. Zabudowania zbliżały się z każdym krokiem.
Opuszczone miasto miało w sobie jakiś trudny do określenia rodzaj smutku i nostalgii. Nieużywana droga zarosła po bokach trawą i mchem, kawałek płotka zespolił się niemal całkowicie z pagórkiem, a widniejący na nim szyld pozbył się resztek farby. Budynki, zapomniane i zaniedbane, zasypiały coraz głębiej – zapadały się ich obrośnięte mchem dachy, czarne oczy wybitych okien ziały chłodem i pustką. Dopiero po pewnym czasie Antares zaczął dostrzegać ślady bytności szabrowników – widać kiedy opróżnili już wnętrza budynków, zabrali się za zewnętrzne fragmenty budynków. Rycerz zwrócił uwagę na jaśniejsze drewno elewacji tam, gdzie kiedyś musiała wisieć jakaś ozdoba – może ozdobna, mosiężna plakietka, a może coś innego. Mężczyzna pokręcił w duchu głową, odezwał się do maga.
„Wyczuwasz cokolwiek?"
„Teren czysty" odparł od razu ten drugi. „Tu ogólnie nie ma nic ciekawego. Wątpię, żeby cokolwiek ostało się w jakichkolwiek żałosnych skryteczkach tamtej starej babci."
„Skąd wiesz?"
„Zrobiłem takie małe, zabawne abrakadabra i się dowiedziałem."
„Mógłbyś mi kiedyś więcej opowiedzieć o tym, co potrafi twoja magia."
„Nie wiem, czy dam radę użyć takich prostych słów, bo do ciebie to wszystko trzeba dużymi literkami…" mag westchnął, zamyślił się. „No więc tak – większość czarodziejów ma tam jakąś swoją ulubioną dziedzinę magii. Jedną taką, w której są najlepsi. Ja jestem geniuszem, więc mam dwie. Mają swoje profesjonalne i skomplikowane nazwy, ale i tak nie byłbyś w stanie ich wypowiedzieć. Skracając opowieść – moje dwie specjalizacje to jak coś znaleźć i rozpierdolić." Krótka pauza. „Nie za szybko było? Dałeś radę? Czy już mózg paruje?"
Antares nie miał okazji odpowiedzieć magowi. Nie był pewien, czy w ogóle chciał. Lea wyciągnęła kartkę zza pazuchy, rozłożyła ją i wpatrzyła się w skreślone na niej słowa.
— Ten zakład miał być zaraz za placykiem, gdzie stało targowisko, ale… — Dziewczyna urwała, zmarszczyła brwi. — Ze straganów nic nie zostało. I minęliśmy już dwa placyki, gdzie można by było zorganizować targowisko.
Antares poprawił maskę, podszedł bliżej i też zerknął na wyciągniętą w jego stronę kartkę. Przebiegł tekst wzrokiem, przez moment kontemplował niewielki rysuneczek w rogu. Kilka krzyżujących się kresek i charakterystyczny x przy jednej z nich miało tworzyć mapkę poglądową.
— Ale nie mijaliśmy jeszcze żadnego jasnozielonego budynku.
— Teraz może być brudnozielony.
— Rac…
„Ale żadnego zielonego w ogóle nie było. Sprawdzałem."
— …ja, ale brudnozielonego też nie było.
Lea zerknęła na Antaresa, zamyśliła się na chwilę.
— Właściwie to nie widziałam też żadnej studni. Nie zniknęłaby tak całkowicie. Czyli faktycznie jeszcze nie minęliśmy zakładu.
— Na to wygląda.
Ruszyli w dalszą drogę. Cisza zalegała wśród opustoszałych ulic.
Natura wydawała się krok po kroku odbierać każdą piędź ziemi, jaką zabrała jej cywilizacja. Tu i tam nieużywany bruk popękał, rozsadzony korzeniami młodej samosiewki, przez okna wyglądały gałęzie rosnących we wnętrzach domów krzewów. Prócz roślinności, miasto wydawało się kompletnie martwe.
— Poczekaj, to chyba tutaj.
Lea podeszła do jakiegoś zapadniętego budynku. Faktycznie, tuż obok stało coś, co przy odrobinie dobrej woli dało się nazwać zielonym domem, kawałek dalej widać było resztki studni. Z pryzmy brudnego śniegu wystawał kawałek połamanego szyldu, z którego dało się jedynie rozpoznać fragment narysowanych na nim nożyczek.
„Nadal czysto?"
„Czysto."
— Pójdę pierwszy.
— Bądź ostrożny.
Antares uśmiechnął się, ruszył w stronę budynku. Położył dłoń na klamce, naparł na drzwi. Nie spodziewał się, że ustąpią. Drewno wygięło się, zablokowało we framudze, za nic nie chciało ruszyć. Rycerz przez pewien czas próbował załatwić sprawę „polubownie", manewrując przy klamce, starając się unieść opadłe na zawiasach drzwi, jakoś przepchnąć to, co je blokowało. Na próżno.
— Nie ma rady — westchnął, odsuwając się pół kroku.
A potem wymierzył jednego solidnego kopa – drzwi trzasnęły, wyleciały z framugi, runęły do środka w chmurze kurzu i pyłu. Antares wszedł, objął spojrzeniem wnętrze warsztatu.
Z mebli i wystroju nie zostało po prostu nic. Nie było nawet jaśniejszych plam tam, gdzie mogłyby stać półki, krzesła lub jakikolwiek stolik. Niewielki pokoik – może poczekalnia, może zwykły przedpokój – straszył krzywymi od wilgoci ścianami i pociemniałą, butwiejącą podłogą.
— Szabrownicy wynieśli wszystko na samym początku, wiele lat temu — westchnęła Lea, wchodząc za Antaresem i rozglądając się po pomieszczeniu.
— Na to wygląda.
Przeszli dalej.
Kolejne puste pomieszczenie było nieco większe, niż poprzednie. Lea wyciągnęła kartkę, po raz kolejny przeczytała znany sobie tekst.
— Pierwsza skrytka miała być w szwalni — zaczęła, a potem zwrócila wzrok z powrotem na pokój. — Myślisz, że to może być szwalnia?
Antares się zafrasował.
„Duży pokój, dużo okien. Brzmi prawdopodobnie."
— Może być — przyznał, gestem wskazał dziury w ścianach, gdzie straszyły resztki połamanych szczeblin. — Jest dość jasno.
— To w takim razie powinniśmy znaleźć skrytkę pod podłogą, od południa… — Lea przeszła kawałek, podłoga trzeszczała niepokojąco. — Czyli gdzieś tutaj.
Antares podążył za nią, uważnym spojrzeniem ogarnął stare deski. Żadna z nich nie wyglądała inaczej niż pozostałe, zdradzając obecność jakiejkolwiek skrytki.
— Ta chyba trochę odstaje — Lea przykucnęła, wskazała jedną z desek. — Widzę ślad po gwoździu – musiała mieć takie kółeczko, żeby dało się ją otworzyć.
Dziewczyna spróbowała podważyć deskę paznokciami – drewno oczywiście za nic nie chciało ustąpić.
— Pokaż, ja spróbuję — Antares przyklęknął obok.
— Może weź łom, będą cię palce bolały.
Antares już miał powiedzieć, że nic mu nie będzie, a drzazgi mu niestraszne, ale zmienił zdanie. Zdjął z ramienia niesione juki, dobył przytroczonego do nich łomu. Wsunął jeden koniec między deski, naparł na drugi, a drewno odskoczyło, ukazując skrytkę.
— Hm, tak jak się spodziewałem — mruknął rycerz.
— Skoro zniknęło kółeczko, pewnie ktoś już ją otworzył… — dodała Lea.
Płytka skrytka była kompletnie pusta, a czas zatarł wszelkie ślady tego, kto ją znalazł. Cokolwiek w niej było, przepadło bezpowrotnie.
— Mamy jeszcze dwie do znalezienia. Może chociaż one przetrwały.
Druga skrytka, ukryta w ścianie składziku z materiałami, również okazała się pusta, nie trzeba było nawet szukać. Oderwane drzwiczki dyndały smętnie na resztce zawiasu, a wewnątrz tkwiło tylko kilka butwiejących batyków – znak tego, że kiedyś jakiś ptak postanowił uwić w skrytce gniazdo.
— Ostatnia skrytka jest przy schodach na piętro, za obrazem — powiedziała Lea, po raz ostatni przebiegając wzrokiem kartkę, by złożyć ją na cztery i znów schować za pazuchę. — Może chociaż w tej się cokolwiek ostało.
„No jak na razie to wygląda to chujowo."
— Bądźmy dobrej myśli — odparł Antares.
Przeszli dalej. Piętra nie było.
Tam, gdzie prowadziły niegdyś schody na górę, była tylko góra wygiętych, zmurszałych desek, w których może dało się doszukać kształtu poręczy i poszczególnych stopni, ale niczego więcej. Obrazu oczywiście nie było, Antares zdziwiłby się, gdyby jakikolwiek został. Ale za to w ścianie wyraźnie odcinał się smukły prostokąt skrytki.
— Jest tam — Lea od razu złowiła wzrokiem miejsce. — Tylko jest za wysoko, nie sięgniemy…
— Chyba, że cię podsadzę.
Lea na moment zaniemówiła.
— Poczekaj, przecież mam buty w błocie, ubrudzisz ręce — Dziewczyna zaczęła obtupywać i przecierać buty.
— Otrzepię rękawice, nic im nie będzie.
— Skoro tak mówisz…
Podeszli do ściany, Antares butem odgarnął jeszcze te kilka rozlatujących się desek, które leżały im na drodze. A potem przyklęknął, złożył dłonie w koszyczek.
— Oprzyj mi się o ramię.
Lea skinęła głową, oparła dłoń o bark rycerza. Antares przelotnie pożałował, że założył tak twardą i grubą zbroję, przez którą ledwie cokolwiek czuł. W końcu Lea wsunęła stopę w jego dłonie, drugą rękę oparła o ścianę przed sobą.
— Gotowa?
— Gotowa.
Antares zaczął powoli wstawać, Lea ostrożnie balansowała, przytrzymując się jego ramienia.
— Nie jest ci niewygodnie? — spytała, gdy rycerz stanął stabilnie na dwóch nogach.
— Nie, jest w porządku. — Zerknął w górę. — Ale muszę cię wyżej podsadzić.
Lea wyciągnęła się w kierunku skrytki, jej palce nie sięgały nawet dolnej krawędzi.
— Jeszcze tylko trochę.
Antares zaczął ją powoli podnosić. Dłoń Lei coraz słabiej opierała się o jego ramię, w końcu oderwała się od niego, musnęła przelotnie włosy i wsparła się o ścianę.
„Ja bym to ogarnął magią" burknął mag.
„Nie rozpraszaj mnie."
— Jeszcze kawałek.
Antares nieznacznie poprawił chwyt, uniósł stopę Lei jeszcze wyżej.
— Mam ją!
Rycerz zerknął w górę, ale nie odważył się zanadto zadrzeć głowy. Kątem oka dostrzegł tylko, jak Lea manipuluje coś przy skrytce.
— Dasz radę ją otworzyć?
— Już otwarta — Drewno skrzypnęło. — I jest skrzynka! Tej nie znaleźli.
Lea ostrożnie wyjęła pakunek, zamknęła skrytkę. Antares równie powoli co wcześniej zaczął opuszczać stopę dziewczyny na ziemię. Dłoń na powrót wylądowała na barku rycerza, Lea zeskoczyła zwinnie na ziemię, trzymając pod pachą niewielką skrzyneczkę.
— Możemy wracać.


Pani Vanja patrzyła na znalezisko z niedowierzaniem.
— Myślałam, że wszystko by mi zabrali…
— Dwie pozostałe skrytki były niestety puste — przyznała Lea.
— W tamtych trzymałam tylko trochę biżuterii. To ta jest najcenniejsza — powiedziała starsza kobieta, kładąc sobie pudełko na kolanach i gmerając przy zamku.
Zapadka odskoczyła, pani Vanja ostrożnie podniosła wieko. W środku – książka.
— Moje projekty i wykroje — westchnęła, wyjmując wolumin i otwierając na pierwszej stronie. — Troszę zawilgły, ale wszystko jest czytelne.
Przerzuciła kilka kartek, oczom Lei i Antaresa ukazały się jakieś obrazki. Niektóre rycerz potrafił ogarnąć, przedstawiały po prostu postaci ubrane w różne ubrania. Potem jednak następowała seria jakichś geometrycznych kształtów opatrzonych cyferkami i komentarzami. Dla rycerza było to równie zrozumiałe, co notatki Sophie.
— To nie przydałoby się żadnym szabrownikom, ale dla mnie… — urwała, zamyśliła się.
— Właściwie, jeśli można spytać — wtrąciła Lea — Dlaczego tyle czasu czekała pani na to, by poprosić kogoś, żeby poszedł do tych skrytek?
Pani Vanja uśmiechnęła się smutno.
— Nie chciałam nikogo narażać. — Przyznała ze szczerością w głosie. — Po katastrofie… tamto miejsce stało się złe. I zaczęło przyciągać złych ludzi. Pomyślałam, że jeśli cokolwiek z mojego dobytku ma do mnie wrócić, to w końcu to zrobi, gdy przyjdzie na to czas. I proszę, nie pomyliłam się — Uśmiechnęła się przelotnie. — Moja książka do mnie wróciła.
„No i ogarnięte. Teraz chcę ciasto z kremem."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz