poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Nalanisa

Budynki Gildii mi się nie podobały. Stajnia również. A ogród tym bardziej.
Nie wiem, kto go projektował, że to tak wygląda, ale, umówmy się, sam zrobiłbym to lepiej, podobnej klęski dawno nie widziałem. Nie dziwi mnie zresztą, że mają tu taki burdel, szefostwo, o ile mi wiadomo, nie zadało sobie trudu, by zatrudnić ogrodnika. Bo i po co troszczyć się o wizytówkę całego obiektu? Wiadomo, roślinki na wiosnę i tak same zakwitną.
Gdy się dowiedziałem, że mają tu ogród, na wiele się nie nastawiałem (przypomnę, że jesteśmy w Pcimiu Dolnym, na zapleczu świata, owce tu hodują), ale to, co tu ujrzałem, powiem tyle: skandal. Kwiatki półżywe, a w zasadzie nie kwiatki, a jakieś wiechcie pretensjonalne, rabatki zarośnięte i krzywe, byle jakie zupełnie, drzewa powyginane w cały świat, mówię wam, obrazek ordynarny, niepiękny, kompletnie niepoetycki. Ale to, rzecz jasna, nie wszystko. To nie tak, że zniechęciłem się od razu, że przyszedłem, spojrzałem, załamałem ręce, odszedłem. Powiedziałem sobie: no dobrze, Nalanisie, daj mu szansę, idź na spacer, wejdź głębiej, może potem jest lepiej. Ruszyłem więc pierwszą lepszą alejką, średnio zadbaną, bym powiedział. Idę-idę, a tam ławeczki niepomalowane, zarośnięte mleczem tak, że usiąść się nie da. Nie zrażam się, skręcam w boczną ścieżkę, patrzę: niepoprzycinane krzewy, wyrośnięte i jakieś brzydkie po prostu. Jakby mi dali nożyce, to kto wie, może podjąłbym się artystycznego przycięcia paru tych krzaczków, strzeliłbym im takiego łabędzia, że cała wiocha gadałaby tylko o nim, no ale to by mi Kerwan musiał zapłacić ekstra, nikt mu za darmo robić w takich warunkach nie będzie, a artysta mojego formatu to już w ogóle. 
Przysiadłem sobie na ławeczce, ale nie od razu, przyjrzałem się jej najpierw dokładnie, bo szkoda płaszcza. Rozejrzałem się trochę, popatrzyłem tu, popatrzyłem tam, westchnąłem dramatycznie, tak, wiecie, jak robią malarze. Co mogę powiedzieć? Pogoda pod psem, ciemno i wietrznie, niby późna wiosna, a mokro jak cholera, deszcz całą noc lał. Wokół, oczywiście, cisza, ani żywej duszy, ptaszki się pochowały, świerszcze nie grały, owady nie latały, bo zimno i piździ, po prostu uwiąd, martwota, stagnacja. Do poważnej pracy twórczej mnie to nie usposabiało, na nic ochoty nie miałem, na spacer poszedłem ot, z nudy, by się poruszać. 
Siedziałem bez celu, dla samego siedzenia, grzebiąc w ziemi obcasem. Zakurzyłem sobie przez to czubek buta, mojego szytego na miarę buta z cielęcej skóry, zirytowałem się więc na szefostwo tego kurnika, że uczyniło to miejsce tak mało zajmującym, że przebywając w nim, byłem zmuszony bawić się piachem, by urozmaicić sobie czas.
Nie spędziłbym tam zapewne ani chwili dłużej, gdyby nie to, że na sąsiedniej ścieżce usłyszałem czyjeś kroki, chwilę potem między pniami drzew mignęła mi czyjaś sylwetka. Zobaczyłem, że jakiś blondwłosy facet zatrzymał się nagle w bardziej osłoniętym miejscu, wśród wyjątkowo wyrośniętych drzew. Wyglądał, jakby nie chciał być w tym momencie podglądany, przesunąłem się więc na drugi koniec ławki, by lepiej widzieć.
Blondyn postał trochę w miejscu, rozejrzał się na boki, potem zaczął się rozciągać i wyginać, wolno, bez przekonania, z jakąś niewiarą w całe przedsięwzięcie. Próbował ćwiczyć, ale powiedziałbym, że szło mu tak sobie, przeżyć estetycznych mi w tamtym momencie nie zapewniał, było widać, że nie ma wprawy w tym, co robi. Bądźmy szczerzy, jak młody półbóg na gimnazjonie się nie prezentował raczej. Ruszał się nawet zabawnie w swej nieporadności, tu ręki nie dociągnął, tam stanął zbyt szeroko, to znów się zmęczył i musiał odpocząć. 
Nudziłem się nadal, wyciągnąłem więc notes, odwinąłem z papierka kawałek węgla. Zacząłem szkicować. Z początku się przykładałem, robiłem, jak potrzeba, ale potem, widząc, że jednak nic z tego nie będzie, a mój model niczego mi nie ułatwia, bo idzie mu coraz gorzej, dokończyłem byle jak, po łebkach, żeby było.
Wyciągnąłem ramię, parsknąłem wesoło, z pewnego oddalenia patrząc na swoje dzieło. Wyceniłem swój szkic jak każdy inny, nie przejmując się wyglądem przedstawionego na nim mężczyzny. Ba, uznałem nawet, że to cudo nie może się u mnie zmarnować, że dla rozrywki spróbuję blondyna zbajerować, może nawet mu je opchnę. Czy je kupi, nie wiedziałem, wiedziałem za to, że przystojniejszym od niego sprzedawałem gorsze szpetoty.
Podniosłem się z ławeczki, ruszyłem w stronę nieznajomego krokiem kontredansowym. Próbowałem stłumić głupi uśmieszek, który cisnął mi się na wargi, starałem się zachowywać uroczystą powagę, wyglądać jak rysownik z prawdziwego zdarzenia, który właśnie popełnił na kolanie pracę życia. 
Stanąłem przed blondynem. No dobrze, zgoda, tu muszę przyznać, że swoim szkicem trochę go skrzywdziłem, z bliska okazało się, że nie wygląda już tak absolutnie beznadziejnie, ubranie trochę go ratowało, te płócienne spodnie to może nawet sam bym założył, były przewiązane w pasie śmiesznie zawiązanym sznurkiem. Gdybym się przyłożył, coś by z mojego rysunku raczej wyszło, a tak, cóż, skoro już podszedłem, musiałem pójść w tę grę. 
— Dzień dobry panu. — Zdjąłem kapelusz, zawinąłem nim w powietrzu, skłoniłem się przesadnie, jak wytwornej damie, licząc, że trochę go zdeprymuję, że od początku będę miał nad nim przewagę. — Ależ pan tu sobie ślicznie ćwiczy, nie przeszkadzam aby? Nie? Pan widzi, ja jestem malarz, artysta, portrecista, siedzę sobie na ławeczce, patrzę, a tu taki widok, takie zręczne ruchy, taki urodziwy mężczyzna w ładnym ogrodzie, ręce same się paliły do roboty i... — Przerzuciłem parę stron notesu, zastukałem wskazującym palcem w kalafiora z oczami. — Niech pan zobaczy, jak pan pięknie wyszedł. — Uśmiechnąłem się trochę zbyt wesoło, trochę zbyt szeroko. — Podoba się panu?
Zerknąłem najpierw na rysunek, potem na mężczyznę, potem jeszcze raz na rysunek. Jeżeli go weźmie i jeszcze da mi za niego pieniądze, chyba pójdę sobie w lustrze pogratulować.  

James? ♥

2 komentarze: