piątek, 1 kwietnia 2022

Od Lei cd. Antaresa

Wśród naukowców zawrzało.
Kiedy Fioravanti ogarnął wzrokiem pobojowisko, nie odezwał się ani słowem przez długie sekundy. Stał nad szczątkami tego, co jeszcze kilkanaście godzin temu było zmurszałym, ale całym, możliwym do zbadania obiektem. Tylko wargi, które zacisnęły się w cienką linię i pobielałe knykcie świadczyły o tym, jak wielką bitwę toczy, by nie pozwolić emocjom się uzewnętrznić. Stał nad ogniskiem, zgarbiony, nagle postarzały; bijąca z niego zazwyczaj witalność teraz przygasła, jakby też leżała zasypana pod tymi popiołami.
— Powiadomię pozostałych — stwierdził rzeczowo.
— Mogę pójść... — zaczęłam, niemniej mężczyzna tylko uniósł dłoń w odmownym geście i odwrócił się, po czym znów zniknął za załomem. Przez chwilę nie było słychać właściwie nic poza oddalającymi się krokami; a zaraz później rozniosło się donośne łupnięcie. Jakby na ziemię spadło coś ciężkiego.
Albo jakby ktoś z całej siły uderzył pięścią w ścianę.
Spojrzałam z niepokojem na Antaresa, nie do końca pewna, co powinniśmy zrobić. Zaczęłam już wolno podnosić się z kucek, ale rycerz pokręcił głową.
— Lepiej, jeśli tu zaczekamy — powiedział cicho.
Oplotłam dłońmi ramiona, przyznałam mu rację. Zapatrzyłam się na linię horyzontu, która sięgała jeszcze hen za płaskowyż, kończyła się na linii nienazwanego lasu. Każdy kolejny dzień przynosił nowe odkrycia i udowadniał istotę pracy naukowców, dotąd zakrytą przede mną stronę świata. Teraz zaś należało zmierzyć się z kolejną: skrywającą fakt, że niektórzy usiłowali zniszczyć to, co oni z całych sił próbowali ocalić.
— Myślisz, że z profesorem będzie wszystko w porządku?
Pytanie było ze wszystkich miar niezręczne, bezkształtne i toporne. Zdawałam sobie aż za dobrze sprawę, że zadałam je bardziej w eter niż Antaresowi; żadne z nas nie znało ani psychiki profesora, ani tym bardziej przyszłości. Ale kiedy stałam nad ogniskiem i właściwie nie miałam pojęcia, co mogę zrobić, by pomóc, sama poczułam się toporna.
— Jest doświadczonym badaczem — powiedział po chwili ciszy. — Myślę, że musiał już zmierzyć się z podobną sytuacją i wie, jak należy postępować.
— Wydaje mi się, że przez to tym bardziej może to przeżywać — stwierdziłam, wciąż błądząc wzrokiem po okolicy, ten koniec końców jednak znów ogniskował się na szczątkach bezcennego opału. — Wiesz, najpierw rada, a jak prace zaczęły już iść lepiej, pojawili się przemytnicy, i tak bez przerwy.
Mężczyzna pokiwał głową.
— To trudne. Zwłaszcza jeśli wychował się w tych okolicach. I nie uważam, by można było znaleźć usprawiedliwienie dla działań przemytników — zawahał się na chwilę, po czym dodał. — Niemniej, zrobię, co w mojej mocy, by wszyscy byli bezpieczni.
Uśmiechnęłam się lekko. W jego ustach to zdanie nigdy nie było pustym frazesem; poczułam znajomą falę ciepła, ulgę, że to on jest osobą, która stoi tuż obok.
— Zrobimy — poprawiłam go.
Sięgnęłam w stronę łuku, nieodmiennie kołyszącego się w zasięgu rąk. Drewno odpowiedziało pod dotykiem palców, dobrze znana faktura uspokajała, pozwoliła opuszkom gładko sunąć wzdłuż ramienia.
— Tak — Antares również odpowiedział delikatnym uśmiechem, nawet jeśli z jego spojrzenia wyczytałam troskę.
Tymczasem grupa naukowców, na czele z profesorem i Vereną, zbliżała się już do ogniska. Zanim jeszcze wyłonili się zza załomu, słychać było podniesione, ożywione głosy, spośród których przebijał się ten należący do biolożki: szła krok w krok w Fioravantim i żywo gestykulowała, ale to nie ona była pierwszą osobą, która dopadła do paleniska.
Abelarda kucnęła przy zgliszczach, przesunęła palcem po ziemi. Ogień wprawdzie zdążył wygasnąć już dawno temu, w popiołach nie zachowało się ani jedno wspomnienie ciepła. Gniewne iskry, którymi wypełniły się oczy historyczki, sprawiały jednak wrażenie, jakby zaraz miały wzniecić na nowo płomienie, dla których teraz jednak pożywką nie byłyby bezcenne zabytki, ale ludzie, którzy beztrosko postanowili je zniszczyć. 
— Kanalie — mruknęła przez zaciśnięte zęby.
Wypalone drewno kruszyło się w palcach, sczerniałe kawałki miały już nigdy nie opowiedzieć historii o czasach swojej świetności, dawno zapomnianych dniach, których jedyne wspomnienia można było dostrzec w tego typu przedmiotach. Nawet jeśli naukowcy zgromadzili się wokół spopielałych szczątek, od początku było jasne, że lada chwila wiatr porwie ze sobą ich okruchy i rozniesie je po całej okolicy; niemożliwe do ponownego ułożenia puzzle.
— Nie określimy gatunku drzewa. Ornamenty też są nie do odtworzenia — Pascal potwierdził ponurym głosem przypuszczenia grupy. Z ich wcześniejszych rozmów na temat planów w dzielnicy kupieckiej nie wyłapałam zbyt wielu szczegółów, ale przez zdania wypełnione archeologicznym żargonem przebijała się chęć odkrycia, z kim starożytny lud prowadził wymianę handlową, więc każdy obiekt był na wagę złota.
Niegdyś misterna ozdoba, teraz wykorzystana w roli rozpałki, nie była jedyną ofiarą ognia. Marco i Pascal wyciągnęli pędzelki i zaczęli ostrożnie rozgarniać popiół w nadziei, że cokolwiek zdołało oprzeć się płomieniom. Naukowcy utworzyli milczący krąg wokół obydwu mężczyzn, powietrze niemal drżało od napięcia. Większości przedmiotów nie udało się nawet zidentyfikować, tylko kupka popiołów i połamane szczapki świadczyły o tym, że przemytnicy najwyraźniej dobrze się ogrzali.
— Niech tylko ich znajdę, to im się dopiero gorąco zrobi — warknęła Verena.
— Trzeba tam iść — Insteia, zwykle opanowana i niechętna siłowym rozwiązaniom, teraz poparła koleżankę, z wyczekiwaniem popatrzyła na profesora, jakby tylko czekała, aż spróbuje zaprzeczyć.
On jednak nie miał takiego zamiaru. Zza pazuchy wyciągnął mapę, na której widniał złowieszczy, czarny symbol naniesiony ręką Nathaniela. Według słów mężczyzny, miał wskazywać stałe obozowisko przemytników.
— Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie — westchnął profesor. Zwrócił się teraz do Antaresa, wyraźnie zirytowany przebiegiem wypadków. — Spróbujemy się z nimi rozmówić. Wątpię, by mogło to cokolwiek wskórać, więc obawiam się, że być może trzeba będzie sięgnąć po ostateczne środki.
Rycerz nie odwrócił wzroku, palce powędrowały w stronę rękojeści miecza:
— Rozumiem.
Zerknęłam w jego stronę. Również miałam nadzieję, że nie dojdzie do tej sytuacji, wszystko jednak wskazywało na to, że świat miał inne plany.

Ruszyliśmy krótko później — teren został starannie zabezpieczony, prace jednak jeszcze się nie rozpoczęły. Naukowcy nie mogli skupić się na nauce, jeśli o krok przed nimi był ktoś, kto psuł im szyki i najwyraźniej coraz bardziej się rozzuchwalał.
Sama szłam niepewnie, każdy krok ciążył; coraz bardziej przygniatała mnie świadomość tego, ku czemu zmierzamy. Nawet jeśli musieliśmy pokonać jeszcze spory odcinek do obozu, cały czas wypatrywałam węży i innych naturalnych zagrożeń. Pamiętałam o łęczaku, którego znalazł Antares, o wylinkach, które każdego dnia coraz gęściej zdawały się ścielić przed nami.
— To powinno być gdzieś tu — oceniłam, patrząc to na mapę, to na teren.
Wszelkie rozmowy ucichły; nawet rozgadana dotąd Verena wsadziła dłonie do kieszeni. Każdy zaczął uważniej wpatrywać się w ziemię pod nogami, nawet jeśli skradanie się tak dużą grupą nie miało żadnego sensu. Nikt jednak nie zamierzał pozostać na miejscu, siedmioosobowa drużyna weszła zatem w ścianę lasu, który miał kryć w swoich trzewiach przemytników.
Był, jak zresztą każdy las, piękny. Zapach żywicy roznosił się dookoła, ptasi trel wypełniał knieję, trzepot skrzydeł pracowitych budowniczych gniazd przypominał o tym, że natura szła swoim własnym rytmem, niepomna na ludzkie spory. Gdyby nie fakt, ze względu na który tu byliśmy, chętnie skuliłabym się pod którymś z buków i przymknęła oczy. Wszystko było na swoim miejscu.
Wszystko — tylko nie obozowisko przemytników.
— Byli tutaj — stwierdził Pascal, trącając czubkiem buta nadłamaną gałąź na wysokości jego kostki.
Spora połać polany nie doszła jeszcze do siebie po niedawnej wizycie grupy, która była tu przed nami. Ich ślady bytności zostały zatarte nieco lepiej niż w przypadku obozowiska, trudno było jednak pominąć kilka oczywistych wskazówek.
— Ale zdążyli zniknąć — profesor pokręcił głową. — Najwyraźniej na stałe. Spóźniliśmy się.
— Już opuścili ruiny? — zapytał Marco z nadzieją w głosie.
Zawahałam się, nim odpowiedziałam:
— Tamto ognisko było świeższe. Wygląda na to, że przenieśli się nieco dalej...
— Wciąż są w okolicy — dokończył ponuro profesor. — Co się odwlecze, to nie uciecze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz