niedziela, 24 kwietnia 2022

Od Adonisa ― Event

tw // przemoc, przemoc wobec zwierząt, krew, idk co jeszcze, nie pamiętam nic z tego opka hehe 
[także wiecie mogą być jakieś dziury fabularne i nieścisłości ale co złego to nie ja besos]

Nie starał się powstrzymać narastającej w nim irytacji, gdy chłodny, północny wiatr po raz kolejny smagnął z impetem jego nagą szyję. Guzik przy kołnierzu jego czarnego, ciężkiego płaszcza nie przetrwał próby czasu, urywając się dzień wcześniej, zaraz po tym, jak zahaczył o jedną z nisko wiszących gałęzi. Przytrzymywanie materiału ciasno przy skórze, wiązało się natomiast z odmrożeniem palców, gdy skórzana rękawiczka nie okazywała się wystarczającą ochroną przed wżerającym się w tkanki mrozem. Próbował chociaż zamotać wokół siebie cienki szal, jednak bezskutecznie, gdy po kilku sekundach poddawał się ostrym porywom wiatru i rozsupływał na szerokich ramionach. Nie ukrywał swojego gniewu i zmęczenia, gdy zataczał się ciężkimi krokami, utykając i podpierając się o resztkach sił na lasce, która od kilku godzin boleśnie wrzynała się w jego dłoń. Wspinaczka po górzystych terenach Obarii okazała się bardziej męczącą, niż pamiętał, co najprawdopodobniej wynikało jedynie z faktu starzejących się kości, więc gdy nareszcie stanął przed wrotami koszar, odetchnął z ulgą i przytulił czoło do chłodnego drewna. Spóźniony o kilka dni, głodny i wściekły na siebie, bo nigdy nie uczył się na błędach, wciąż bezgranicznie wierząc niewłaściwym ludziom, wtoczył się ciężkim krokiem do ciepłego, trochę śmierdzącego wilgocią pomieszczenia, zapraszając za sobą lodowaty przeciąg. Drzwi trzasnęły odrobinę za mocno, co starał się zignorować, mimo przyprawiającego o ból, dudniącego uczucia w głowie i po omacku, ruszył w głąb budynku, samemu nie do końca wiedząc, czego właściwie mógł szukać. Chłodne ściany, obklejone obrzydliwą tapeterią, pozwalały zmarzniętym palcom ślizgać się, gdy wodził dłonią wzdłuż starych, koszarnianych murów. Gdy tylko trafił na pokrytą drzazgami framugę, sztuczna noga zahaczyła o próg i chyba tylko uśmiech Erishii uchronił go przed upadkiem, po którym najprawdopodobniej nie podniósłby się aż do rana, spłycając go do jedynie subtelnego potknięcia się. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo rozedrgany miał oddech i jak bardzo bolała go skóra na szyi, do której powoli powracało krążenie. Oddychanie przyprawiało o niewyobrażalne katusze, klatka piersiowa odrzucała każdy wdech ciepłego powietrza, jak truciznę, a zmrożone przy końcach wąsy wciąż podrażniały spierzchnięte i prawdopodobnie sine już wargi. 
W gęstej ciemności udało mu się dostrzec nieregularny, słabo widoczny kształt, ledwo przypominający kanapę. Nie potrzebował drugiego, dokładniejszego oglądnięcia, runął na mebel z impetem wyduszając płytkie  tchnienie ze zmęczonych płuc. Jego oddech świszczał, ale przynajmniej było miękko, było cieplej i noga nareszcie go nie bolała. Laska upadła z łagodnym stuknięciem na podłogę, gdy bezwiednie wypuścił ją z dłoni. Potrzebował tylko tej krótkiej chwili, z policzkiem wtulonym w szorstki materiał i nogami wystającymi za podłokietniki. Z portfelem wrzynającym się w jego bok i łagodnie rozchodzącym się w okolicy lewego uda, poczuciem ulgi. W kompletnej ciszy i ciemności, o wiele przyjemniejszej od groźnej nocy panoszącej się za oknem. 
Zaciskał zęby, gdy ściągał lej protezowy stworzony ze skóry i drewna, wcześniej odczepiając od niego imitujący łydkę wytwór. Nie cierpiał tego procesu, który towarzyszył mu każdego wieczora od kilku lat. Mozolne pozbywanie się elementu po elemencie. Z jękiem rozsupływał ciasno splecione bandaże, niedbale zrzucał wszystko na podłogę, pod prawdziwą nogę, a gdy udo nareszcie było wolne od warstw niewygodnych materiałów, przytulił do miękkiej tkanki swoje czoło i odetchnął z ulgą, bo mógł w końcu kciukami rozmasować zabliźnioną skórę. 
Gdy jeszcze tu była, to ona się tym zajmowała. Kazała mu zasiąść w zbyt miękkim, zapadającym się fotelu, który zabrali zza gmachu jednego z domów rozkoszy, wiedząc, że nigdy nie będzie ich stać nawet na używany mebel. Miał obrzydliwy, oliwkowy, nieco już wyblakły kolor, a jego podłokietniki były starte; śmierdział perfumami, zarówno kobiecymi, jak i męskimi, a na siedzeniu odznaczały się nieregularne plamy potu i innych, ludzkich wydzielin. Nie przeszkadzało im to szczególnie, odkąd pasował do odpadających tapet i starego, drewnianego regału, który sprzątnęli przy okazji przycumowania jednego z większych transportowców. Fotel skrzypiał pod jego ciężarem, ale posłusznie spełniał prośbę kobiety, która siadała wtedy przed nim na niskim taborecie. Ten skromny rytuał uwalniania się od protezy, na którym potrafili czasami spędzić prawie godzinę, przepełniony czułością i subtelnym dotykiem, był jedynym momentem, w którym niepełnosprawność zdawała się mu znośna - gdy paznokciami łaskotała jego udo, słowami uszy, a uśmiechem duszę i serce, które zapominał, że posiadał. Nie tęsknił za nią, przynajmniej nie jeszcze, jednak świadomość, że odeszła już na zawsze, poruszała w nim ciężkie, zardzewiałe struny. Dręczyła go jedynie myśl, że zapomniał, jak smakuje miłość.
Co mu pozostało, to umiłowanie kobiet silnych i niezależnych. Przeżartych do cna zepsuciem i równie co on cynicznych. Kobiet, które wydzierały się z objęć nocy w swojej aksamitnej koszuli nocnej i klęły jak szewc, gdy nikt ich, taką przynajmniej miały nadzieję, nie słyszał.
― Oczywiście, nikt przed nocą dobrze nie zagrzeje, a potem każdy szczęka zębiskami ― szeptała półgłosem, miotając się w warstwach długiego szlafroka, zarzucając jego połami aż nadto dramatycznie i wzbijając w powietrze tumany kurzu, których nie potrafił dobrze dostrzec do momentu, kiedy nie dmuchnełą mocniej w palenisko i nie roznieciła ognia na nowo, a które zapowiedziały się już wcześniej, irytująco łaskocząc nos. Drewno zaskwierczało, gdy do pomieszczenia wlała się pomarańczowa łuna. Kobieca sylwetka, zawsze tak dumna, teraz lekko skrzywiona, dodatkowo eksponowała charakterystyczne dla siebie, pełne kształty.
Apolonia brzmiała i wyglądała na zdenerwowaną. Mężczyzna nigdy wcześniej nie miał przyjemności takiej jej zastać. Po cieniu jej postawy mógł stwierdzić, że ogrzewa dłonie w dopiero co nabytym cieple i przyglądał jej się z naiwnym umiłowaniem, tak długo, aż w końcu nie drgnęła, nie dorzuciła do kominka jeszcze jednego pieńka i nie zaszczyciła go zatopionym w przerażeniu westchnięciu, gdy odwróciła się i zastała go, siedzącego na zapadającej się sofie, jak gdyby nigdy nic, z duszą rozbitą na fragmenty liczone w milionach. Półmrok nie był jego sprzymierzeńcem, nie pozwalając dojrzeć tego, co mogło malować się na kobiecej twarzy i całą nadzieję pokładał wtedy w metalowej misie, subtelnie odbijającej światło, dzięki której mógł stwierdzić, że Apolonia marszczy właśnie swoją ciężką brew. 
― A ty co tu robisz? ― spytała nareszcie, poprawiając się w miejscu i prostując. Tak, teraz to ty, Apolonio. Oczywiście nie obyło się bez jej pięknego zawijania słów, jakby dopiero co rozplątała zgłoski z papilotów, pozwoliła im gęstymi lokami opaść na jego ramiona, wycałowując ślady słów na jego gorących policzkach. Mężczyzna płonął i skwierczał pod jej chłodnym spojrzeniem, gdy lód zaklęty w jasnych oczach boleśnie wżerał się w jego lico. Gdy jego myśli okazywały się mniej spięte, niż zazwyczaj, zastanawiał się, czy świadoma była faktu, jak wielką władzę nad nim dzierży. Z jakim ciężarem zapadała się jego klatka piersiowa, gdy intensywne perfumy wznosiły się w powietrzu, świadcząc o jej obecności. Jak bardzo mrowiła go szyja, gdy przypominał sobie o ciepłym oddechu i chłodnych palcach. Każda cząstka, każdy atom w jego ciele wibrował, gdy przestrzeń przecinał jej głos, jakby nastrajał się do jej własnego, indywidualnego rytmu, pragnąc się przypodobać i robił to całkiem nieświadomie, z czego wyjątkowo się cieszył, bo inaczej zwariowałby do reszty. 
― A ty? ― odparował błyskawicznie, bo okruchy gardy, były jedynym co mu pozostało, dla zachowania resztek kontroli nad sytuacją. Odpowiedź pytaniem nie była zadowalająca, kobiece usta skrzywiły się w wymownym wyrazie. Pierwszy błąd. Prawdopodobnie nie ostatni.
― Nie uważasz, że ze zwykłej uprzejmości, należałoby pierw odpowiedzieć na pytanie, zanim wyskoczy się z własnym? ― Jej szorstki ton wystarczał, by wbić go głębiej w miękki materiał, utracić resztki gruntu pod nogami i poddać się jej prowadzeniu. Apolonia nie była w szampańskim nastroju, a Adonis nie był na tyle głupi, by niepotrzebnie się jej narażać. 
Siedzieli w ciszy przerywanej przez irytujące skwierczenie pękającego pod językami ognia, drewna. Apolonia wyczekiwała odpowiedzi, podczas gdy Adonis szukał adekwatnego wytłumaczenia i sposobu na przepchnięcie przez gardło obłej guli, która stanęła mu pod samym językiem. Nie pomagało to narastającej nerwowej atmosferze i rozdrażnieniu kobiety, które czuł, jak gęstnieje z każdą kolejną, nieznośną chwilą. 
― Szykuję się do spania ― odparł nareszcie, trochę bardziej sucho, niż zamierzał, jednak zdawało mu się, że pustynia w jego gardle nie pozwalała na cieplejsze wyznania. Nie, gdy siedział obnażony, pod jej ciężkim wzrokiem, nerwowo odkładając dłonie na uda.
Błąd, błąd, błąd, jej wzrok podążył za niedbałym ruchem, zobaczyła. Jej oczy rozszerzyły się subtelnie, gdy dostrzegła lewe udo, wyraźnie oświetlone. Noga kończyła się chwilę nad domniemanym kolanem, jedna, wielka, zabliźniona tkanka, biała, pergaminowa skóra, całkiem obrzydliwa w dotyku. Teraz pognieciona, pokryta śladami po bandażach, odkształcona od leja. Ohydna, nienaturalna, zniekształcona. 
Adonis zmalał, starając się ukryć przed jej zimnym spojrzeniem, które teraz, po wzbudzających obrzydzenie, widokach, wróciło do jego twarzy, najwidoczniej nie mogąc znieść tego obrazu. Nie potrafił patrzeć jej w oczy, uciekł wzrokiem w bok, starając się pozbierać resztki dumy, która walała się po podłodze, skręcając z bólu i zgorszenia. 
― Tutaj? ― spytała niepewnie, pozwalając, by melodia w jej głosie złagodniała, przypominając mniej wyuczoną, teatralną rolę, a bardziej rzeczywistą, żywą, mięsistą rozmowę, chociaż i do tej było jej daleko. Gdyby był głupszy i bardziej naiwny, może pokusiłby się o stwierdzenie, że doszukał się w niej współczucia. 
― Dopiero co wróciłem. Nie wiem, gdzie mam kwaterę, a nie chcę nikogo budzić… Nie zbudziłem, cię prawda?
Niewypowiedzianą zasadą trwania w ciemności, było zachowanie ciszy, bez względu na okoliczności. Dlatego też dotychczas jedynie unosili się w szeptach, ewentualnie żywo gestykulowali, marszczyli brwi i krzywili usta, starając się dopełnić obrazu, którego krawędzie tonęły w gęstej nocy. Wrażenie zachowania ciszy było złudne, oboje byli tego świadomi, jednak starali się, Adonis w szczególności, wystarczająco żałując już samej wizji zbudzenia Apolonii. Kwestia pozostała bez odpowiedzi jedynie przez krótki moment, po którym z należytą dla niej finezją, kobieta pokręciła głową. Nie odezwała się jednak ani słowem i tylko to było mu potrzebne, by wiedzieć, że kłamie.
― Przepraszam, w takim razie. Nie chciałem. 
― Wątpię, by ktokolwiek skrywał takie marzenia ― odparła, wracając do swojego charakterystycznego, trochę wręcz karykaturalnego stylu bycia, który za każdym razem bezbłędnie wybijał Adonisa z dotychczasowego rytmu. Tym razem nie było inaczej, mężczyzna potrzebował krótkiej chwili, by przeanalizować skrzętnie zwinięte literki, zrozumieć, co do niego powiedziano. Ten miękki język tak skutecznie wprawiał go w zakłopotanie, szczególnie gdy wsłuchiwał się w niego będąc zmęczonym i gdy akcentowanie złych zgłosek, czy niknący gdzieś przy końcówkach, tępy dźwięk, odbijały się echem po jego głowie, gubiąc sens zdania. Nawet jeśli czasem nie przeszkadzało mu to, bo mógł zatopić się w kształcie jej głosu i pozwolić, by obce porównania cudownie go odurzyły, tak teraz dźwięczało mu w uszach i doprowadzało go do to szału. Mimo to przystąpił jednak do absurdalnej gry, uśmiechając się, jak to miewał w zwyczaju, raczej niewyraźnie, choć w mimice jego twarzy wyraźnie malowało się zmęczenie długim dniem. Dalej zastanawiał się, dlaczego uważał, że podróż na własną rękę, bez konia, z jedną nogą będzie dobrym pomysłem, zważając na to ciągnące się za nim ponurym cieniem, wszechwieczne wycieńczenie. 
― Mniejsza ― rzuciła nagle, podchodząc do jednego z foteli, ciasno obejmując się szczupłymi ramionami. ― Pozwolisz, że w zamian ukarzę cię moją obecnością, dopóki dostatecznie się nie wygrzeję. 
― Teraz nie jestem pewien, czy jesteś świadoma znaczenia pojęcia “kara” ― odparł z przekąsem, gdy kobieta leniwie sadzała się w głębokim, aksamitnym krześle, zatapiając po ramiona w miękkim materiale. Brew Apolonii wystrzeliła w górę, gdy poprawiała poły szlafroka, otulając nim jasną klatkę piersiową. Z umiłowaniem złożyłbym pocałunek na koronie twych obojczyków.
― Och, proszę mi uwierzyć, doskonale jestem z nim obeznana ― słodko-gorzki uśmieszek był wystarczającym zapewnieniem, Adonis zdecydował się dalej nie komentować tej sytuacji, zarówno chcąc dbać o własną głowę, jak i ze względu na coraz wyraźniejsze zmęczenie. ― Jednak póki co zmuszę cię jedynie do chwilowego zapewnienia mi rozrywki, postaraj się więc jeszcze nie zasnąć.
― Obawiam się, że mogę cię rozczarować w tej kwestii. 
― Ach tak?
― Jestem bardzo nudnym człowiekiem.
― A jednak wybywasz gdzieś w samym środku podróży i docierasz dopiero za tydzień, zmarznięty i bez nogi. ― Adonis skrzywił się słysząc nawiązanie do nieszczęsnego wybrakowania. Miał nadzieję, że będzie w stanie przebrnąć przez resztę wieczoru bez niepotrzebnego rozwodzenia się nad paskudnym kikutem, Apolonia jednak miała najwidoczniej zupełnie inne plany.
― Nogi nie mam od jakichś dziesięciu lat. 
― Ależ wiem. Chciałam jedynie dodać dramaturgii. Widać, że nie przebywasz w teatrze zbyt często.― Jęknięcie pomieszane z westchnieniem i zatajoną w gardle emocją, wydarło się spomiędzy męskich ust. Adonis osunął się nieco w dół, mając nadzieję, że fałdy sofy pożrą go w całości i przeniosą do jakiegoś mistycznego świata wypełnionego króliczkami z kurzu. 
― Przepraszam, ale jego koncept zupełnie do mnie nie dociera. Gdybym chciał oglądać kłamiących ludzi, zostałbym w moim mieście rodzinnym ― mruknął, nie licząc się z konsekwencjami, jakimi było przyznanie się do kwestii, która rzeczywiście, mogła ich zdecydowanie poróżnić.
― Teatr to nie kłamstwo. To kreacja. Sztuka. To prawda opowiedziana inaczej.
― Zbiorowisko ludzi udających kogoś, kim nie są. Brzmi znajomo. ― Wymownie spojrzał na kobietę, unosząc leniwie brew. Apolonia jedynie nadęła delikatnie poliki.
― Nie dojdziemy tu do konsensusu, prawda? ― Adonis pokręcił głową. ― Dobrze. 
Wskazówka minutowa na starym zegarze goniła godzinę trzecią, minut trzydzieści. Nykvist żył nadzieją, że grat jest zbyt popsuty i zardzewiały, by wydrzeć z siebie przypomnienie o pełnym obrocie. Budzenie się co godzinę wydawało się teraz najgorszą z wizji i był w stanie zacząć błagać bogów o łaskę, dla samej zasady. 
Głęboka, cicha noc kleiła powieki, wielogodzinny marsz nakazywał mięśniom się rozluźnić i tylko kobieca prośba, nakaz, żartobliwa uwaga sprawiała, że trzymał się zmysłów. Łapał się świadomości, jak tonący brzytwy i z każdą chwilą zdawało się to coraz trudniejsze. Nie przystało mu zasnąć. Nie teraz, w takich okolicznościach.
― Musiałem was na chwilę opuścić ― zaczął ciężko, poprawiając się w miejscu. Łokcie uginały się pod ciężarem ciała, gdy przesunął się bliżej oparcia. ― Byłem na pogrzebie. No i najwyraźniej mam córkę.
Udawał, że nie widział, jak nagle spięły się mięśnie w jej ramionach. Jak kobieca szyja drgnęła, gdy mocniej się wyprostowała i sposobu, w jaki jej oczy popędziły ku jego sylwetce. 
― Znaczy się ― dodał z westchnięciem, przecierając szorstką dłonią zmęczona twarz. ― Wiedziałem, że mam dziecko. Nie wiedziałem, że to dziewczynka… Nikt mi nigdy nie powiedział, sam też się nie zainteresowałem. Jestem złym ojcem, chociaż nie powinno mnie to dziwić, zważając na to, że do najlepszych ludzi też nie należę. ― Odpowiedziała mu cisza. ― Wygląda trochę jak nasza Pelagonija i… Bogowie, czemu ja ją tam zostawiłem ― łamiący się głos stłamszony został przez ciężkie dłonie, które zakryły męską twarz, gdy pochylił się do przodu, oparł bezradnie łokciami o kolana i zastygł w bezruchu, biczując się w myślach za każdy popełniony w tym żywocie grzech. 
― Spotkałeś ją na pogrzebie? Ktoś bliski?
― Jej matka.
Tej nocy przekonał się, że zagajanie rozmowy tematem porzuconego [tylko w teorii] dziecka jest nienajlepszym pomysłem, a sofy w murach koszar są za to zajebiście niewygodne. 


Obudziła go krzątająca się w okolicy Marceline. Z gracją godnej sieroty bez jednej nogi, potykała się co drugi krok, przestawiając przy okazji wszystkie możliwe pakunki, które pozostawili tu gildyjczycy. Najwyraźniej z tego całkiem obszernego i pomieszczenia zrobiono tymczasowy magazyn. Adonis nie był pewien, jakim prawem poprzedniej nocy nie wyrżnął o jedno z wielkich, drewnianych pudeł, czy choćby przepełnione po brzegi juki. Najwyraźniej los ten jeden raz się do niego uśmiechnął, nawet jeśli szczerbatym uśmiechem, bo brakowało mu dwójek.  
Wampirzyca przekopywała się właśnie przez zawartość jednej ze skrzyń, całkiem ładnie wykonanej, z mosiężnymi zdobieniami, okazjonalnie wyrzucając z niej pojedyncze elementy garderoby. Gdy jedna z podziurawionych skarpet wylądowała na adonisowym brzuchu, nie wytrzymał i zwrócił na siebie uwagę, głośno chrząkając. Spłoszona, podskoczyła w miejscu i zerknęła na niego z niewyobrażalnym oburzeniem. 
― Czego ― syknęła, natychmiastowo wracając do poprzedniej czynności i całkowicie ignorując skarpetkę, która przeleciała nad jej głową i niekoniecznie trafiła do kufra. 
― Grzeczniej, kurwa ― jęknął, podnosząc się ze zbyt miękkiej leżanki. Cienki koc, którym zdołał się nakryć, zmiatał teraz kurze z podłogi, przy okazji skutecznie ukrywając przed uważnym spojrzeniem świata i pewnej rozgniewanej wampirzycy, nieszczęsną protezę. Szkarłatne źrenice nienawistnie ciskały w niego błyskawicami, gdy panna nadąsana zbierała się w sobie, by coś odszczeknąć. ― Bezczelnie mnie budzisz, a potem jeszcze masz problem.
― Tobie przynajmniej jakiś staruch nie narzekał przez pół nocy, że zapomniał swojej szlafmycy, a potem chrapał tak głośno, jakby przynajmniej ktoś rżnął zasuszone drewno!
Adonis prychnął pod nosem, odgarniając roztrzepane włosy do tyłu. Wolał nie wiedzieć, jak bardzo tłuste były, o stanie nie ułożonej, pewnie sklejonej jeszcze od mrozu i śliny, brody nie wspominając. 
― Mówimy o Aaronie? 
― A o kim, kurwa innym?! ― jęknęła, wracając do przeszukiwania kufrów. Udało jej się prawie dwukrotnie kopnąć go wywiniętymi ku górze nogom, zmuszając go do zastanowienia się nad tym, skąd w niektórych wampirach tak właściwie gen lewitowania. 
― Nie wiem, jestem prawie pewien, że Syriusz ma podobne problemy z Baltazarem, ale to tylko plotki i nie wiesz o tym ode mnie.
― Oczywiście. Zakłócanie ciszy nocnej swoją krzywą przegrodą nosową to już chyba cecha wspólna wszystkich facetów po czterdziestce. 
― Jeśli się taki zrobię, masz moje pełne przyzwolenie, aby nastawić mi nos. 
― Z chęcią. Mam! Nareszcie! ― krzyknęła, kopiąc nogami w powietrzu i przytulając wygnieciony do granic możliwości kawałek szmaty, tak właściwie to już mało co przypominający szlafmycę, do piersi. Mężczyzna parsknął śmiechem widząc tak żywą, radosną reakcję i szczerą ulgę na twarzy czarnowłosej. Z hukiem zamknęła twarde wieko skrzyni i potrzebowała tylko kilku chwil, by z prędkością godną podziwu, wylecieć z pomieszczenia, przypominając bardziej rozwścieczony pocisk, niż rzeczywistą osobę z krwi i kości. Przedtem zdążyła jeszcze wrzasnąć coś o tym, że tak czy siak zmienia pokój i praktycznie do końca pobytu w Obarii, Adonis nie miał okazji więcej jej zobaczyć (co niekoniecznie znaczyło, że był w stanie się wysypiać).
Krzątanina, nerwowe szepty, pogwizdywanie wyjątkowo zadowolonego Aarona. Koszary od wczesnego świtu stały na głowie, przed jego oczami ciągle migały jakieś dziwne wahadełka, raz po raz potykał się o cudze nogi. W całym motłochu ktoś zdołał objąć go w talii i przestawić, jak drobną dziewkę, ktoś inny trącił go łokciem w brzuch, gdy starał się przecisnąć do “sekretariatu”, by nareszcie się zameldować i może spytać, gdzie właściwie znajduje się jego tymczasowy pokój.
― Myślisz, że mistrz wróci? ― nerwowy, a co za tym szło, niekoniecznie cichy, szept Fiony dosięgnął jego uszu. Adonisowe ramiona mimowolnie drgnęły ku górze, napięte i dziwnie ciężkie, a chociaż pokusa dalszego podsłuchiwania intensywnej dyskusji była okrutna, pozwolił sobie jedynie rzucić okiem w kierunku elfki i blondynki. Nieodgadniona mina blondynki nie dodawała otuchy, szczególnie gdy ciemne, gęste brwi tworzyły tak głęboką bruzdę na jej czole. Jej usta poruszyły się, Adonisowi zabrakło jednak tych kilku metrów, by właściwie zasłyszeć jej opinię na ten temat, a wracać się nie miał zamiaru. Już i bez tego zbyt mocno rzucał się w oczy.
Dwukrotne stuknięcie laską o podstawę drzwi, krótka komenda, jęknięcie trochę spróchniałych drzwi. Średniej wielkości, tylko trochę zagracony pokój nie był najlepiej oświetlony i dopiero po chwili udało mu się zauważyć, gdzie właściwie znajduje się męska sylwetka. Ignatius był bledszy niż zwykle, jego ciemne włosy przykrywały wyjątkowo lodowate spojrzenie, a przesadna wręcz czystość na stojącym pod ścianą biurku, jedynie upewniła go w przekonaniu, że rzeczywiście, Cervana mogło brakować. Prędko otworzył w głowie jedną z zakurzonych szuflad, odnotował, by nie poruszać tego tematu i zamknął ją z trzaskiem, ignorując trochę świadomość, że i tak o tym zapomni. Na dzielących ich dwóch i pół metrach rozłożyła się Cisza. Wyciągnęła swoje długie, szpotawe nogi i przyglądała się im, kiwając się z boku na bok. Była wredna, wyrodna, paskudna i chichotała pod nosem, skrzypiącym, jak przeżarte przez korniki, deski. Lubił Ciszę, gdy była mu miłym towarzyszem, wtedy najczęściej masowała obolałe skronie, składała czułe, chłodne pocałunki na spiętych ramionach, pozwalając, by powoli się rozluźniły. Czasem podsuwała dobre książki, innymi razy proponowała subtelny podkład dźwiękowy w postaci czającej się za oknem sowy i wtedy, wtedy była jego najbliższym towarzyszem; w tej chwili Cisza była chyba rozgniewana. Zmusiła zegar, by głośniej tykał, przypomniała o szumiącej w głowie krwi i wykręcała własne palce na zimnej podłodze, strzelała kostkami, wzbudzając czujność obu mężczyzn. 
Wyrodna Cisza nie równała się jednak z ciężarem, który zrzuciły na niego jasne oczy i wymowne, poddenerwowane “słucham”. Gorąca, lepka atmosfera, w której mógł zawiesić siekierę i którą podzielić mógł wystarczająco ostrym narzędziem, przylgnęła do jego skóry i wydusiła z piersi cichy świst powietrza. Jakby sama głęboka bruzda między jego brwiami nie była wystarczającym potwierdzeniem słów Fiony. Gdyby miał więcej czasu, otworzyłby tę samą szufladę i dopisał pod spodem paragraf o oszczędzaniu Ignatiusa od wszelkich zmartwień, jednak zmarszczona brew wystarczająco głośno i wyraźnie komunikowała mu, że powinien się streszczać. 
― Chciałem tylko poinformować, że już wróciłem i spytać o kwaterę, ewentualnie, co jest do roboty. 
W tym samym momencie do pomieszczenia wpadł zziajany dzieciak, nie mający więcej, niż siedemnaście lat. Czerwone, piegowate policzki zapadały się pod ciężkimi, prostokątnymi okularami, a jego ciemne włosy kleiły mu się do czoła. Odmrożonymi dłońmi chwytał rozsupłujący się na szyi szal, który zaczął zsuwać się z jego wąskich ramion. Zanim się odezwał, wytarł jeszcze orli nos i poprawił się w miejscu. 
― Dzień dobry! ― niepotrzebnie krzyknął, na co obaj mężczyźni wyraźnie się skrzywili, co natychmiastowo odnotował i zdecydowanie zszedł z nerwowego tonu na niego przyjaźniejsze i spokojniejsze melodie. ― Przepraszam! Nazywam się Timothée Maiwald, moja rodzina potrzebuje pomocy na wczoraj, chodzi o naszą kochaną Stefanię! Zaginęła!
Adonis nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że palący wzrok Ignatiusa wbija się właśnie w jego sylwetkę, a mimo to zerknął na niego kątem oka. 
― Przedostatni pokój po lewej. Baw się dobrze ― rzucił sucho, po czym wyminął dwójkę i ruszył, by najwidoczniej zanurzyć się w jeszcze większej ilości obowiązków. Adonis westchnął cicho, nie pozwolił sobie na nic więcej. Jedynie zwrócił się do chłopca i skinął mu głową. 
― Prowadź. 

W trakcie przechadzki krzyknął za nim chyba ze trzy razy, nerwowy nastolatek parł do przodu z zawrotną prędkością, którą zawdzięczał zaskakująco długim i chudym nogom; za każdym razem, gdy Nykvist miał przyjemność z nie do końca rozwiniętą jeszcze larwą człowieka, dziękował w myśli siłom wyższym, że ten etap ma już tak dawno za sobą. Nawet jeśli znaczyło to, że kuśtyka, potyka się o byle kamień i wszędzie zabiera ze sobą swoją laskę. O protezie nawet nie wspominając. Za każdym razem Timothée nagle się zatrzymywał i odwracał, za każdym razem zachowując na twarzy bardzo zaskoczoną minę, która momentalnie ginęła w czerwonych rumieńcach sygnalizujących okrutne zawstydzenie sytuacją. Przepraszał go tylko przy pierwszej okazji, co Adonis prędko zbył nieokreślonym ruchem nadgarstka. 
― Po prostu staraj się tak nie pędzić.
Ale gnał dalej, gubiąc co drugi krok, jakby przynajmniej się paliło i mężczyźnie zostawało tylko cicho wzdychać i starać się przyspieszyć, by nie zostać porzuconym na szlaku, nawet jeśli odnalezienie drogi powrotnej nie byłoby aż tak trudne. Mógłby spokojnie wrócić do koszar, znowu usiąść przy nieszczęsnym kominku, a później poszedłby i spokojnie się rozpakował. Przywitał z potencjalnym współlokatorem, zastanowił się nad tym, co wieczorem zgarnie z prowizorycznej stołówki. Może poprosiłby o dobrą pajdę chleba z masłem i solą. Może zdecydowałby się na dawno zasuszoną kiełbasę, którą zagryzłby byle sucharem, pozwalając, by magiczne połączenie smaków, za którym przepadał, rozpływało się na nierównym podniebieniu. Może poczęstowałby się byle okruchem sera, posmarowałby go potem dżemem, najlepiej malinowym, albo truskawkowym. Prawdopodobnie jednak dzień miał zakończyć tylko kubkiem słabej kawy, byle lury, nawet dobrze nie zalanej, takiej, co zdążyła ledwo przelecieć przez zasypany gęstym pyłem filtr, nie pozwalając wodzie nabrać koniecznych aromatów i walorów smakowych. I to wszystko tylko przy dobrych wiatrach, gdyby los zdecydował się wyszczerzyć ku niemu zżółknięte, wybrakowane kły. 
― Chciałbyś mi coś opowiedzieć o Stefanii? ― krzyknął za chłopcem, który, trudno powiedzieć, czy potrząsnął bujną czupryną w geście zaprzeczenia, czy po prostu, ruch wynikał z jego bardzo chaotycznego sposobu przemieszczania się. Sprawiał wrażenie, jakby niekoniecznie potrafił panować nad długimi kończynami, którymi obdarzył go los, zdarzało mu się kuśtykać, innymi razy zwyczajnie zbyt mocno wychylał się w jedną ze stron, a Nykvist był prawie pewien, że chłopiec należał do typu osób, które w trakcie wakacji wystrzeliły w górę z zawrotną prędkością, skutkującą w bólu stawów i kości. 
― Przepraszam, nie mogę. Tata nie pozwala ― odparł, przeskakując przez jedną z większych kałuż, którą starszy mężczyzna musiał ostrożnie obejść, starając się nie wpaść w błoto po drugiej stronie drogi. ― Podobno nawet drzewa mogą chcieć nas podsłuchać, a to bardzo sprawa bardzo wrażliwa. Tato nawet nie pozwala mi o niej mówić przy znajomych! Nawet przy Falce! A Falka to by nikomu nie pisnęła słówkiem, ja to wiem, ale tata mi nie wierzy… 
W nerwowości swoich ruchów, pozwalał, by jego pięty zsuwały się z ostrych kamieni, a ciało lawirowało na granicy utracenia równowagi, gdy wyzierał z siebie kolejne, coraz głębsze oddechy. Prośby Adonisa, o uspokojenie długiego kroku nie pomagały wcale, aż chłopak w końcu zatrzymał się bardzo nagle, odwrócił i szerokim ruchem ramienia wskazał na małą, kamienną chatę. 
― To tutaj. Proszę, proszę, rodzice z pewnością są już zniecierpliwieni. Śmiało, zapraszam do środka! ― Zachęcający ruch nadgarstka poprzedzony został przez nieśmiały uśmiech. Nastolatek potrzebował jedynie trzech długich kroków, by znaleźć się przy drzwiach do domostwa, które otworzył szeroko. ― Jesteśmy! ― wrzasnął i wparował do środka.
Przedsionek był tak właściwie małą klitką, do której, jeśli wszedł już dzieciak, to Adonis musiał poczekać chwilę, aż się rozbierze i przejdzie dalej, inaczej wąska przestrzeń nie pozwoliłaby im na żaden ruch. Na szczęście nie zajęło mu to długo, wąska sylwetka nagle zginęła za niskim portalem, na jej miejsce za to wstąpiła odrobinę zmartwiona, ale za to bardzo przyjemna w odbiorze twarz należąca do kobiety w średnim wieku. 
― Oh! Dzień dobry, jak dobrze, że pan przybył, to sprawa niecierpiąca zwłoki ― zaczęła, skubiąc palcami pojedyncze włoski, które uciekły z uścisku ciasno zawiązanego warkocza. Laska z zajęczą główką wylądowała oparta o chłodną ścianę, gdy starał się wyzwolić spod ciężkiego, czarnego płaszcza. ― Proszę, niech pan mi go poda, odwieszę go ― zaproponowała kobieta, wyciągając dłoń ku mężczyźnie, który ze skinieniem głowy przekazał jej cenny materiał. 
― Dziękuję. 
Salon rodziny Malwaid był równie skromny, co cały budynek. Duże okna wpuszczały do środka przyzwoitą ilość światła, skutecznie malując dość szare pomieszczenie na choć trochę jaśniejsze kolory. Przy kwadratowym, drewnianym stoliku zasiadał krępy mężczyzna, który tylko gdy zauważył gildyjnego medyka w progu, poderwał się na swoje krótkie nóżki i popędził uścisnąć mu dłoń. Miał dość mocny uścisk i brudne od ziemi paznokcie, a w jego serdeczny palec wżynał się bardzo prosty pierścień, który wyglądał, jakby nie ściągał go przynajmniej od dekady. Adonis jedynie uśmiechnął się pod nosem, gdy później zauważył, że dokładnie taki sam nosiła kobieta. 
― Luis Malwaid, bardzo mi miło. A to Ludmiła. Bardzo cieszymy się, że gildia zdecydowała się nam pomóc.
― Ziggy Moonpowder ― odparł ze zmarszczoną brwią. Twarz mężczyzny wygięła się w niezrozumiałym wyrazie, gdy usłyszał to całkiem nienaturalnie brzmiące nazwisko. ― To w czym problem?
Pan Malwaid nie miał zamiaru więcej przedłużać, prędko zalał gotowym od jakiegoś czasu wrzątkiem, kubki z ziołami, a następnie żwawo wyłożył je na stół, nawet jeśli Nykvist starał się podziękować za zielonkawą, pachnącą dość rześko mieszankę. Zaraz po tym, jak za dotknięciem magicznej różdżki, pojawiła się kruszonka, którą Timothée pokroił na wyjątkowo równe kwadraty, a stukot naczyń rozkładanych przez uroczą kobietę sprawił, że nerwowo podskoczył w miejscu. Zanim zdołał się obejrzeć, siedział przy stoliku będącym w stanie pomieścić dokładnie cztery osoby, otoczony przez nerwowe spojrzenia rodziny. Dopiero teraz zauważył, że wszyscy mieli równie przeszywające, zielonkawe oczy, a piegi na pulchnych policzkach witały również na twarzy kobiety. 
― Timo, jesteś pewien, że nikt za wami nie szedł?
― Oczywiście! Wiesz, że można na mnie liczyć!
― Dobrze. Panie… Ziggy. ― Grymas na jaki się zdobył, był co najmniej zabawny. Adonis ledwo powstrzymywał duszące go w piersi czknięcie śmiechem. Jedyne, co ostatecznie nakreśliło grubą linią granicę, której przekroczyć nie miał zamiaru swoimi wybrykami, były śmiertelnie poważne miny domowników, którzy siedzieli z założonymi rękami, jakby przynajmniej czekali na wyrok w sądzie, który nie mógł być lekkim. Postanowił więc zebrać się w sobie i zachować resztki powagi, co nie było tak łatwe, jak mu się wydawało, o czym uświadomiły go nadchodzące zeznania zaniepokojonej rodziny. ― Chodzi o naszą Stefanię… Ona… ― tutaj pan Malwaid z trudnością przełknął ślinę i zakrył zmęczoną twarz dłonią, kręcąc powoli głową. Kobieta z westchnięciem złapała go za ramię, starając się dodać otuchy mężowi w ciężkiej chwili. Adonis nie pisnął słowem.
― Zaginęła ― dokończyła kobieta, zerkając na niego z ciężką brwią. ― Poprzedniej nocy. Nie wiemy, jak to się stało, myśleliśmy, że jesteśmy bezpieczni. Że ona jest bezpieczna. Oh, moja mała dziewczynka, tak bardzo się martwię. Przepraszam ― sapnęła i sama schowała twarz przed wzrokiem mężczyzny. Chwila potrzebna na zebranie się w sobie i opanowanie emocji, zbyt mocno się przeciągała, a adonisowa noga zaczęła podskakiwać w celu uwolnienia zgromadzonej w nim niecierpliwości. Młodszy Malwaid podłapał prędko nastrój, w jakim malowała się ich przyszłość, jeśli nie zdecydują się streścić, w czym leżał problem. Wyprężył się jak struna, gotów na wszelkie pytania; odpowiedział mu jedynie subtelnym uśmiechem. 
― Coś więcej na jej temat?
― Wieczór, jak wieczór, odprowadziliśmy dziewczyny do spania po kolacyjce koło dwudziestej, na nic się nie zapowiadało. Ludzi nie było, bo zawsze sprawdzamy, psy nie szczekały. Budzę się rano, idę sprawdzić, co u nich, pach! Po Stefanii śladu brak. Drzwi całe, okna też, aż dziwne, Stefka to jednak wielkie dziewuszysko, a nie wierzę, że ściągnęli ten kawał drewna z futryny nikogo nie budząc. Stary sen ma jednak lekki, szczególnie jeśli idzie o hałasy tego typu. Straszny paranoik, swoją drogą ― dodał ciszej, na co Adonis skinął prędko głową. ― No i co, cała reszta stoi, jak stała, a tej nie ma. I matka w płacz, a ojciec sobie włosy rwie, a że ja jedyny jakiś przytomny i w formie, to mnie do was wysłali. I teraz pan tu jest panie Ziggy. I co pan powie?
― Drzwi całe, mówisz?
― Calutkie, jak ta lala. Ani gwoździa nie wyrwali, ni drzazga nie wystaje. Stoją, jak stały. 
― Ktoś miałby interes w porwaniu Stefki?
― Stefki? Za kogo pan się uważa, dla pana, Stefanii! ― warknął ojciec, który ledwo co zdołał wytrzeć swój obły, czerwony nos, z którego lało się ciurkiem, zanim na jego czole znowu wystąpiła gruba żyła i zacietrzewił się strasznie. ― I nie! Co pan myśli? Skąd takie pomysły?
― To, co miało miejsce poprzedniej nocy, nie wydarzyło się bez powodu, ktoś miał w tym inte… ― przerwało mu uderzenie małą pięścią o stół. Pan Malwaid pieklił się niesamowicie. 
― Nie było interesa! Co pan sobie wyobraża! Mówię, jak jest i kropka. Zwyrol zwykły mi ją odebrał, ot co!
― Tato…
― Nie tato, nie tato! Nie będzie mi pierwszy lepszy chłop tu insynuował ― to było chyba duże słowo, jak na to, jak małym człowieczkiem był pan Malwaid. Adonis czknął śmiechem pod nosem ― na tematy, o których nie ma pojęcia.
― Panie Malwaid, chcę jedynie pomóc, a trudno mi cokolwiek zrobić, gdy wiąże mi pan dłonie brakiem informacji…
― A żeby was ognie piekielne pochłonęły, ― chciałbym, mruknął sam do siebie, w głębokiej, półprzytomnej myśli ― tak zachwalali tę waszą organizację, a wszyscy jesteście po tych samych, psich pieniądzach. Wtrącacie się, gdzie nie trzeba, szukacie dziury w całym. Jakbym chciał dochodzenia, to poszedłbym na straż. 
― Niepotrzebnie się pan unosi. Myśli pan, że nie mam lepszych rzeczy do roboty, jak tu siedzieć i się kłócić? Gdybym chciał, żeby na mnie krzyczeli, to bym pojechał na wczasy do teściów. Tymczasem gniję tutaj, a pan marnuje mój czas, gdy mógłbym lecieć teraz do byle innego zlecenia, a mamy ich całkiem sporo ― warczał, skrzeczał, pluł jadem na stół i ściągał brwi, a mężczyzna coraz bardziej cofał brodę i uginał się, zarówno pod szorstkim głosem, jak i błagalnym spojrzeniem żony. ― Powiedzcie mi chociaż, jak to dziewuszysko wyglądało, zanim rzeczywiście stwierdzę, że wolę przypilnować przez pół dnia pieska kanapowego hrabiny. 
― Krasula, jak krasula, tyle, że futerko jej się kręciło i było złociutkie, jak miód.
Adonis spojrzał na dzieciaka, jakby przynajmniej właśnie spadł z drzewa. Uśmiechnął się, w całej swojej niezręczności, wygiął szyję w całkiem nienaturalnej pozie i całą swoją fizjognomią przepraszał, że wcześniej nie udało mu się doprecyzować, że rzeczywiście, piękna dziewczyna, biedna Stefania, była krową. Z krwi i kości, krasulką, z wilgotnym noskiem i dzwoneczkiem pod pyszczkiem. Adonis całkowicie zamarł, nie będąc do końca pewnym, co powinien zrobić z tym fantem i jak bardzo zdecydować się na ucieczkę do innego zlecenia, przy którym nie będą robić z niego wariata co drugi krok. Ganianie za zwierzem wydawało mu się co najmniej absurdalnym pomysłem, szczególnie w gęstym mieście, szczególnie gdy, rzekomo, nie było powodów, dla którego wielkie bydle mogłoby zniknąć. Chociaż nerwowy wzrok matki i krótkie palce masujące ramię, gdy mężczyzna się unosił, świadczył o czymś zupełnie innym. 
― Krowa. Stefania, to krowa? ― Brzmiał, jakby po raz pierwszy wypowiadał zdanie w obcym języku. Słowa oblegały mu język, naciskały na zęby, powodowały dziwną, nienaturalną wręcz suchość w gardle. Dzieciak pokiwał prędko głową, matka trochę wolniej, ojciec nawet nie drgnął, a Adonis zmusił się do cichego, zrezygnowanego westchnięcia, które poprzedził, przecierając twarz dłonią. Wizja nienaruszonych wrót tym bardziej zdawała mu się dziwna. Co innego wynieść ważącą zaledwie pięćdziesiąt kilo, młodą dziewkę, co innego targnąć się na kradzież krowy, krówska, bydlęcia, co waży przynajmniej kilka razy więcej. 
― Ja ― odparł nastolatek ― Powinniśmy chyba wcześniej o tym wspomnieć. Proszę wybaczyć, rozumie pan, w emocjach to człowiek i o najważniejszym zapomni.
― Tak ― jęknął, całkiem nieprzekonany tłumaczeniem chłystka, który to prędko spochmurniał i ponownie wpadł w stan, wręcz zawstydzenia, spowodowany tak przeogromnym faux pas. ― Nieważne. 
Z ogromnym niesmakiem odkrywał, że coraz częściej potrzebował wsparcia się dłońmi, by podjąć tak prostą czynność, jaką było podniesienie się z chyboczącego się krzesełka. Młodzieniec drgnął, odruchowo wystawił ramię, proponując pomoc, którą Adonis odrzucił z przekąsem na twarzy. Nie był stary, czy niedysponowany; zdecydowanie za to ugodzona została jego duma i z podkulonym ogonem, trwał w tym chwilowym upokorzeniu, którego gorzki smak wyjątkowo ciężko było mu przełknąć. 
― Proszę, niech pan tego tak nie zostawia, my…
― Proszę zaprowadzić mnie…
― Do obory i na pastwisko?
― Do obory i na pastwisko. 

―Widzi pan? Drzwi stoją, jak stały. Śladu nie ma, nikt ich nie tykał! ― bączał nastolatek, wyrzucając żwawo ramiona na wszelkie strony świata, wręcz się prosząc, by nagłe gesty porwały go w powietrze, wraz z mroźnymi podmuchami wiatru. ― Na pastwisku, gdzie reszta się panoszyła, też, ani odcisku obcego buta! 
Hebanowe oko z należytą uwagą obserwowało framugę, przyglądało się zamkom, gdy szorstkie opuszki z czułością przecierały zawiasy, chodzącą zbyt luźno wajchę i łańcuch, który, podobnie jak kłódka, wisiały nienaruszone na drewnianych wrotach. Lata doświadczenia wyuczyły go wystarczająco dobrze, by wiedział, że nawet najbardziej dopracowanego przekrętu nie da się przeprowadzić bez strat w postaci powykrzywianych zamków, czy obdrapanego zamka od kłódki. Tymczasem ― pusto. Żadnych odchyleń od normy, poza jedną.
W powietrzu unosił się znajomy zapach. Rześki, ale przytłaczający odór magii, która lawirując w powietrzu, resztkami swoich sił wywoływała delikatne mrowienie w czubkach palców. Energia kazała iść dalej, wołała w miejsce zupełnie obce, nieznane, śmierdzące stęchlizną i Adonis musiał resztkami sił powstrzymywać się, by zostać myślami w miejscu. Ledwo potrafił przypomnieć sobie, skąd mógł pamiętać te kwaśne nuty i dlaczego poruszały akurat te sfery, wprawiając go w subtelne podekscytowanie. Zmarszczył brwi, czując, jak pąki czerwieni kwitną na jego policzkach, gdy magia, nagle gorzka, zaiskrzyła w powietrzu. Znał ją. Wprawiała go w zakłopotanie, gdy użytkownik podobnej do tej sztuki, pojawiał się w okolicy. Świadomość oczu w ciemnej obwolucie wyparł z przełknięciem guli rosnącej w jego gardle i szybkim chrząknięciem, starając się odwieść od tej dziwnej wizji, którą jednak mimowolnie zachował na tyłach własnego pałacu myśli. Nie miał zamiaru się nią dzielić. Co innym w końcu było do jego marzeń sennych. Czy dziennych.
― Nie trzeba było ich ruszać. Przyszli z czarownikiem. 
― Czarownikiem? ― Chłopiec gniótł w palcach rąbek swojej pożółkłej koszuli, wodząc wzrokiem za mężczyzną, który to błąkał się po pomieszczeniu, to wychodził na pastwisko, ponownie szukać śladów butów na zasuszonej i zmarzniętej do bólu ziemi. Ciemne włosy, do tej pory ciasno sklejone na jego czole, teraz odstawały na wszystkie strony świata i nadawały mu jeszcze dzikszego wyglądu. 
― Ewentualnie z artefaktem. 
― Chce mi pan powiedzieć, że się…
― Przeteleportowali? Tak. 
― Myślałem o czym innym, ale rzeczywiście, pańska wersja ma więcej sensu… ― Adonis jedynie podniósł brew, absolutnie nie chcąc wnikać w pomysł, który uroił się w chłopięcej myśli. Gest ten okazał się wystarczającym, by wprawić go w okrutne zakłopotanie i zaczerwienić dziecięce poliki, co jedynie utwierdziło Adonisa w przekonaniu, że nie ma sensu drążyć tematu, a lepiej kontynuować to pseudo-dochodzenie. Na detektywa się nie nadawał, tego był pewien, a kolejne poszlaki coraz bardziej wskazywały na to, że sprawa krowy definitywnie nie znajdowała się w obrębie jego kompetencji i powinni przygnać tutaj kogoś innego, zwyczajnie bardziej nadającego się do obeznania w sprawach stricte magicznych.
Miał się przecież z magią na bakier. Prześladowała go od zawsze, kręciła się pod nogami, jeszcze wtedy, gdy miał ich dwie i podcinała mu skrzydła na każdym kroku. Zderzał się z nią na tyle często, by nawet, samemu nie będąc jej użytkownikiem, znać jej smak i zapach, wyłapywać subtelne jej nuty już z daleka, szykując się na najgorsze. Drapała go w gardle, przeszywała na wskroś wibracjami, w bardzo specyficznym, nieregularnym rytmie i ciągnęła niewidzialną nitkę, obwiązaną wokół jego szyi, przyciągając, nagle wątłe ciało, do jej użytkowników. Adonis nie cierpiał magii, ale najwidoczniej, magia uwielbiała jego i przypominała mu o tym na każdym kroku jego życia, naznaczając go na wieki wieków i podrzucając mu pod nogi władających nią, jak świeżo opadnięte kasztany. 
Znajomy aromat tańczył w chmurze innych, niekoniecznie przyjemnych zapachów, przepychając się z charakterystycznym odorem zwierzęcia i wilgotnego siana i zdawał się nie zwracać na to szczególnej uwagi, do momentu, gdy przed szereg stawił się jeden, całkiem nowy, zupełnie niepasujący. Gęsty, duszący i drapiący drogi oddechowe zapach dymu. Tytoniu papierosowego, podobnego do tego, który czasem towarzyszył szanownej Apolonii, jednak wybijający się jedną, nową nutą ― chłodną, znajomą. Niekoniecznie charakterystyczną dla produkcji w tym regionie.
― Rodzina pali? ― spytał, zerkając bokiem na chłopca. Pokręcił stanowczo głową, krzywiąc się wyraźnie, jakby dopiero co spróbował bardzo kwaśnego owocu.
― Nigdy przenigdy, matkę bolą płuca, a ojciec nienawidzi tego świństwa!
― Ty? 
― Ja? Co ja. 
― Czy palisz, kurwa, co innego ― jęknął, poirytowany, bo chociaż chłopak z początku wydawał się bystry, dość prędko zdołał wyrwać mężczyznę z błędnego przeświadczenia.
― Nie… Znaczy zdarza się, ale to mało kiedy, tylko z kolegami, naprawdę!
― I co palicie z tymi kolegami?
― Nie wiem! Ja nie wiem, naprawdę, to tylko dwa razy i nieprawda.
― Na litość boską, przecież nie naskarżę na ciebie rodzicom, gadaj, co kurwa palisz.
― Takie zielone! Jezu z jakimś dziwnym zwierzakiem na pudełeczku, proszę mnie zostawić!
― Dromadery?
― Tak! Tak! Dromadery
― Dobrze. Rodzina ma jakichś wrogów?
― Nie wydaje mi się. Staruszek mało kiedy wychodzi, mamka aż tak się nie spoufala.
― Hmmm… Jak z resztą rodziny, dogadujecie się?
― Ciotki to od dziesięciu lat nie widziałem, reszta padła na gangrenę.
― Przykro mi. To może chociaż powód, dla którego mogli to krówsko zawinąć?
― Ah. Nic szczególnego, poza tym, że szczęście przynosi i przyszłość przepowiada.
― Dziwne… Zaraz, co? Jak to?
― No, Stefcia, to jak pan widzi, albo i nie, w końcu jej nie widać, to jest tak jakby. Zaczarowane krówsko. I już kilka pokoleń z nami tutaj siedzi. No więc, przepowiedziała nam kiedyś krach na giełdzie, a innego razu, że mąka podrożeje i wszystko zawsze staje się prawdą! No i szczęście też przynosi, jak jej kopytko, bo właśnie jej obcinaliśmy, wziąłem raz, żeby pochwalić się kolegom, to znalazłem mieszek z pieniędzmi! A przy innej okazji, jak ją dobrze wyczesaliśmy z mamką, to potem się okazało, że wuja padł na gangrenę, i cały spadek na starego przepisał! ― Adonis spojrzał na szczerzącego się dzieciaka, jak na nieboskie stworzenie. Minęła chwila, dwie, dzieciak dalej się uśmiechał, a Adonis dalej trwał w okropnie niekomfortowej ciszy.
― Wezmę to zlecenie, zmiataj pochwalić się starym, zanim się rozmyślę. 
― A jakaś zapłata…?
― Rozliczymy się po fakcie, dobrze? ― Chłopak jedynie pokiwał głową i popędził na łeb na szyję do głównego budynku. Adonis skrzywił się pod nosem. 


Każde miasto, nawet to pozornie najpiękniejsze i zadbane, miało to do siebie, że szczyciło się dwojaką naturą. Ułożona wierchuszka, piękne, bogate stroje, wystawne przyjęcia i bale, wszystko tylko po to, by zasłonić gnijące fundamenty, czarny rynek i największe popłuczyny, jakie widział ten świat. Adonis przyzwyczaił się już do kanałów, brudnej, alternatywnej rzeczywistości miasta i pełzł między wybitnie obrzydliwymi jednostkami, brodząc butami w śmierdzącej wodzie, która spływała uliczkami. W końcu był jednym z nich, był szczurem, zatęchłym szkodnikiem, który podgryzał pięty jednostkom wybitnie bogatym i który, nawet jeśli uciekł z każdej kolejnej wylęgarni patologii, to te nigdy nie wyszły z niego. Nie czuł już smrodu, który towarzyszył mu przez większość życia, nie widział krwi zmieszanej z moczem, która wypływała z jednej z alejek i nie widział sierot, które potrząsały i tak pustymi, metalowymi kubkami, do których zbierały pieniądze co łaskawszych paniczów, którzy w te rejony zapuszczali się zazwyczaj w celu zaspokojenia potrzeb natury ludzkiej. Kanały Obarii nie były wcale wielkie i nie dorównywały swoim brakiem jakości do niższego stanu w stolicy, a i nie znajdowały się aż tak daleko od głównego rynku miasteczka, a jednak dało się ewidentnie oddzielić grubą linią osoby, którym w życiu się powodziło, od tych, którzy tyle szczęścia niestety nie mieli.
Prostował się dumnie, pozwalał, aby długi tył jego płaszcza podążał za nim, jak cień i stukał rytmicznie laską, trzymając ją mocno, stabilnie, władczo, w dłoni okrytej skórzaną rękawiczką. Adonis wiedział, czego szukał i brnął ku temu, sprawiając, że chuderlawe popłuczyny społeczeństwa uciekały spod jego nóg. 
Dumny jego krok nie zagłuszał jednak szmeru najniższych warstw społeczeństwa i ich, dość głośnych, szeptów, gdy wspominali o przekrętach pana Fincha, tego, że widzieli córkę lady Mayers, jak spoufala się z Głowackim, szewcem z dolnego dystryktu, co zwyczajnie się nie godziło, czy że ostatnia afera domu rozkoszy Czerwony Bez nie miała najwidoczniej zamiaru usychać i przepadać w ferii plotek i niedomówień. Adonis pędzi i słucha, szuka potrzebnych mu informacji, a zamiast tego zaszczycony zostaje stekiem bzdur, marnej jakości kawałkiem krwistego bezsensu zakrapianego winem o smaku rozczarowania. Miał nadzieję na wskazówki, na podparcie dla jego dotychczasowych podejrzeń, wynikających tylko i wyłącznie ze wspomnień, które dzielił z miastem i pamięci do pewnych paskudnych twarzy. W dłoni ściska wygnieciony świstek papieru ― gazeta, którą wykupił od biegającego z wywalonym jęzorem dzieciaka od prasy, który radośnie merdał puszystym ogonem, wykonując swoją, najwyraźniej, uwielbioną pracę. Nie ukrywał, że rozbawił go ten widok, podobnie jak oklapnięte uszy, które kładły się posłusznie pod szarym kaszkietem. Chociaż dzieciak był rozkoszny, nie zmieniło to faktu, że ulotka, którą mu przyniósł, okazała się absolutnie bezużyteczną, donosząc tylko o kradzieży mąki, dostawie jaj, kilku plotkach na temat narzeczeństwa hrabi z drugiego końca miasta i innych, absolutnie nie ważnych kwestiach, na które mógł jedynie pokręcić nosem, ewentualnie pod nim zakląć. Nie sądził, żę spotka go aż tak wielkie rozczarowanie, przecież wiedział, że tutejsze szumowiny są równie bezużyteczne, co ci, kreujący się na wyższe sfery. 
W zgiełku rozmów, usłyszał jedną nazwę, na której jednak mu zależało i która wdarła wątpliwy uśmiech na jego suche wargi. Mosiężny Kufel dalej stał niewzruszony, w tym samym miejscu, w którym pozostawił go kilka, może kilkanaście lat temu, dalej obsługiwany przez narwanego Stormeya, który zdecydowanie nie oddawał całą kwintesencję swojego nazwiska i najwyraźniej, dali mieli tam równie chujowe, sikowate piwo, za którym zdołał się stęsknić. A skoro Mosiężny Kufel nie ruszył się ani o milimetr, znakiem to, że w mieście pozostała, ostatnia, godna uwagi oaza dla dżentelmenów inaczej, pełna plotek [które zawsze okazywały się prawdą], pełna intryg, pełna demonów, które wiedzą, na czym życie polega. O ile oczywiście, lokal nie upadł na jakości, chociaż o to, szanownego pana Stormeya nie śmiał podejrzewać.
Nie, gdy łypał na niego uważnym, jaszczurzym okiem i błyskał złotym zębem. 
Pan Stormey ma łuski, które pokrywają jego policzki, całkiem nieludzkie oczy i długi ogon, którym sięga po trunki, bądź odgania zbyt pijanych klientów. Jak zawsze, poleruje kufle, gdy zauważa Adonisa po raz pierwszy i prostuje się, marszcząc brwi w niedowierzaniu. Przygląda mu się chwilę, dwie, jakby upewniał się, czy oczy go nie mylą, co było jednak bardzo prawdopodobne, zważając na jego postępującą od lat ślepotę, a później porusza nozdrzami w ten charakterystyczny dla siebie sposób i wszystko jest jasne. 
― Przyjacielu! ― kwiczy, przeskakując nad barem jednym prędkim susem, przy okazji przewracając ozdobną beczułkę na napiwki, która i tak zazwyczaj stała pusta. 
― Stormey, szkarado. ― Obejmuje go mocno ramionami, a zdecydowanie mniejsze ciało jaszczuro-człowieka, jak zawsze razi swoim chłodem, gdy chowa głowę przy jego ramieniu. Chociaż daleko mu do psowatego, powoli macha ogonem, starając się najwyraźniej naśladować zachowania tych, którzy zdawali się przyjaźniejsi człowiekowi, a następnie odsuwa się na długość ramienia, trzymając Adonisa za łokcie. Ogląda go dokładnie, teraz już z bliska, oblizuje wargi i kręci z niedowierzaniem głową.
― Myślałem, że nie dożyję już takiej przyjemności. 
― Stormey, druhu, o czym ty mówisz ― śmieje się słabo, chociaż doskonale wiedział, co miał na myśli. Stormey westchnął trochę ciężej, może i nawet spochmurniał, ale nie odpowiedział, ignorując wątek, który sprawiał mu i wszystkim mu bliskim zdecydowanie zbyt wiele cierpienia.
― Wybacz, przyjacielu, że polecę takimi oczywistościami, ale piekielnie się zmieniłeś! Broda?! Pamiętam, jakby to było wczoraj! Jak się zarzekałeś, ty łajdaku, że nigdy w życiu nie zapuścisz zarostu! Przyrzekałeś, że nie chcesz wyglądać jak moczymorda i żebrak! 
― I powiedz mi, drogi Stormey, czy wyglądam? Jak moczymorda i żebrak?
― Nie, absolutnie nie, przyjacielu. Wyglądasz jak pan swojego wieku. W końcu ile to…
― Trzydzieści cztery.
― Ah. Trzydzieści cztery. Ładna liczba. Nieoczywista i po kolei, podoba mi się, zdecydowanie ― dopowiada i z uśmiechem klepie go po ramieniu, zanim wraca za bar, by poustawiać wszystko, co spadło, gdy dokonał swej niezwykłej akrobacji. Stormey uwija się dość prędko, a Adonis w rozkojarzeniu opiera się o blat i przygląda równo ustawionym na półce butelkom, zczytując z ich etykiet przeróżne informacje, zazwyczaj całkowicie przekłamane. Trudno było tu o dobre rocznikowo wino, do którego zdołał przywyknąć przez maniery niektórych z gildyjczyków. Jest za to bimber i whiskey i rum i to tanie, obrzydliwe piwo, którym zdarzało mu się zachlać się w opór, gdy był młodszy i głupszy. ― Pasuje ci.
― Hm? ― Adonis zerka na niego rozkojarzony, a Stormey przygląda mu się spod skórzanych rzęs. Nie wie, czy wynika to jedynie ze słabego oświetlenia, czy może zgoła innych czynników, ale cera barmana nie opalizuje już tak pięknie, jak kiedyś. Nie lśni się błękitną, czasem turkusową, a przy innej okazji fioletowawą łuną. Jest za to sucha, zmęczona i prawie szara. Sprawia, że nazwisko pasuje mu jeszcze bardziej, gdy złote oczy biją w tej ponurej oprawie, jak najdziksze z błyskawic. Stormey jest szalony i nieokrzesany, a jednak pozwala stłamsić burzę i siedzi posłusznie za kontuarem, służąc trunkiem, dobrą gadką i figlarnym charakterem. 
― Broda. ― Uśmiecha się subtelnie, w bardzo czuły i przyjazny sposób, a Adonis wzdycha ciężej i kręci głową. Stormey czuje jego dyskomfort, chociaż znał go na tyle dobrze, że i bez tego był świadomy, że wkracza na raczej niebezpieczne wody. ― W końcu coś zakrywa ten twój paskudny pysk. Dobry Borze ― należało zaznaczyć iż Stormey był dość przesądny i zawsze wierzył w wielki las, a przynajmniej tak mówiły wszelkie jego żarty, żarciki i anegdotki ― kto ci przemówił do rozsądku i uświadomił, że brak ci porządnej żuchwy?! Postawię mu kolejkę, ba, nawet dwie!
― A spieprzaj, dziadzie. 
― Nie, serio. Bardzo ci dobrze. Przyjmij to jak raz i nie zastanawiaj się zbyt długo, co ty na to? ― Adonis zerka na niego nieufnie. ― Jesteś jedną z nielicznych osób, którą wolę widzieć, gdy nie myśli. Gdy się nie zadręcza. Odpuść. Jesteś tu bezpieczny i możesz się rozluźnić. Zabawić. To co zawsze? ― spytał, zauważając powoli malująca się bruzdę na jego czolę, tę, za którą nigdy nie przepadał, bo nigdy nie zwiastowała niczego dobrego. Nykvist miał swoje niezdrowe, autodestrukcyjne zwyczaje, z których zdawał sobie doskonale sprawę i których starał się jak najbardziej unikać, bojąc się ich konsekwencji.
― To co zawsze. Tylko lodu może mniej.
― Już się robi. ― Ogon śmignął ku półce i zanim mógł się dobrze rozejrzeć, lód leżał w szklance, a już za chwilę ginął pod wodospadem złotego trunku. Stormey podsuwa mu naczynie z radością i żywym “na mój koszt” na ustach, Adonis natomiast jedynie kiwa głową w geście wdzięczności i wypija alkohol na dwa, rozkoszując się w ogniu, który nagle wybuchł na końcu jego jamy ustnej, a później przeniósł się dalej, doszczętnie rujnując jego przełyk. Krzywi się z przyjemności i odstawia szklankę, a Stormey wygląda na wniebowziętego i standardowo, ponownie poleruje kufle, szklanki, kieliszki. ― A więc, co tu robisz? 
― Organizacja, do której przynależę ma jakieś ważne sprawy do załatwienia w okolicy. Złapałem się na doczepkę.
― Nowa organizacja, mówisz. ― Stormey obrzuca go pospiesznym, ale jednak uważnym i znaczącym spojrzeniem. Szczególnie przygląda się eleganckiemu, czarnemu płaszczowi i skórzanym rękawiczkom. ― Ładnie się ustawiłeś, ale, co się dziwię. Zawsze miałeś do tego talent. ― Adonis czuje wyraźnie właściwy tembr jego głosu i nie podoba mu się on. 
― Zwykła konieczność adaptacji. Potrzeba przetrwania, jakichkolwiek środków by to nie wymagało. 
Stormey milczy, bo wie, że dołączenie do organizacji, to absolutne nic, zważając na pozostałą część jego historii. Jego kartotekę, zlaną krwią i wykupioną cudzymi pieniędzmi, które zawłaszczył jako swoje. Nic w Adonisowej prezencji nie było własne. Wszystko ukradł. Od historii, przez charakter, po aparycję i imię.
W Nykviście nie było nic, co mógłby uznać za jego, a jednak, obca całość tworzyła coś spójnego. Trzydziestoczteroletniego mężczyznę, którym był i który sterczał przed nim, szukając czegoś w jego twarzy, bo nawet teraz nikomu nie ufał. Przyzwyczaił się do tej myśli, nawet jeśli bolała go w sercu, bo uważał Nykvista za przyjaciela, gdy on go jedynie za kolejny, potencjalny obiekt zysku. Nie był pewien, czego innego mógł się spodziewać po największej, tamahijskiej szumowinie. 
― Dobrze wiedzieć, że znalazłeś sobie nowe miejsce na ziemi, ale nie o to pytam. Co tu robisz? ― Adonis zmarszczył brwi. ― Błagam cię, znam cię wystarczająco długo, żeby wiedzieć, że przyszedłbyś tu spotkać się ze starym znajomym. To nie w twoim stylu, szczególnie, gdy ten znajomy, to ja. Nie rób ze mnie debila, tylko gadaj, czego potrzebujesz.
Mężczyzna stał chwilę bez słowa, patrząc na niego, jakby przynajmniej ugodził go w najczulszy z punktów, jednak za chwilę otrząsnął się i wyprostował z cichym westchnięciem. Uciekł wzrokiem w bok, szukając czegoś intrygującego w obrzydliwej, pożółkłej tapecie i wygryzionej boazerii. 
― Jestem na zleceniu i sądzę, że mógłbym zrobić pożytek z pomocy Zorzy i Dm… ― Chrząknął cicho, jakby zaschło mu w gardle, a Stormey nigdy nie wymaga od niego kontynuacji, więc jedynie kiwa głową, jeszcze bardziej zmarnowany, niż dotychczas i jedynie prędko rzuca okiem po okolicy, choć i tak nie ma to sensu, zważając na to, że gówno już widzi. Najwyraźniej jednak trudniej jest się wyzbyć starych nawyków, niż się to mogło Adonisowi wydawać, więc pozwalał na to barmanowi i czekał, aż ten wyczuje właściwy moment. 
― Masz szczęście. Zorza jest w boksie ― powiedział prędko, odkładając szklanki na miejsce. Ich stukot skutecznie zagłuszył jego wypowiedź, a Adonis rozwarł oczy w niedowierzaniu, jakby nie był w stanie uwierzyć, w to, co właśnie usłyszał.
― Tu? W boksie? ―  oparł się mocniej o blat, a Stormey jedynie kiwnął pospiesznie głową.
Nie potrzebuje kolejnego zapewnienia, chwycił laskę i popędził w bok lokalu, pamiętając bezbłędnie każdy szczegół wystroju i krzywiąc się, bo zauważył, żę Stormey ściągnął jeden z obrazów. Ten, który Ona tak bardzo lubiła. 
Czuł, jak gorąca krew pulsowała mu w głowie, słyszał, jak szumiała przepływając w okolicy uszu i nie mógł znieść tego uczucia, serca wyskakującego z piersi. Cieszył się, jak dziecko, gdy myślał o kobiecie, z którą dzielił zdecydowanie zbyt dużą część swojej przeszłości i której, chyba jako jedynej, rzeczywiście ufał. 
Dusił się oddechem, starając się dojść do konsensusu z własną myślą, na temat tego czy i jak się zmieniła. Czy dalej była tak potężna? Czy dalej gdy wychodziła na dwór, to wydmuchiwała z siebie takie ilości pary, jakby przynajmniej w jej płucach drzemały najgłębsze kręgi piekielne? Pędził, potykając się o własne nogi, o laskę, a gdy stanął w wejściu do boksu, nagle zapadła cisza i wszystko było tak, jak należy. 
Zorza była tą samą Zorzą, co kiedyś. Dalej miała gęste, czarne jak noc włosy, które szerokimi kaskadami spadały na jej umięśnione ramiona. Jej nienaturalne, kobaltowe oczy wpatrywały się w kufel, który trzymała przed sobą, w swoich męskich, pokrytych bliznami, szramami i bandażami, dłoniach. Na twarzy wciąż błyskały galaktyki piegów, a jej usta dalej, nieustannie, wygięte były w nieciekawym grymasie. Prawdopodobnie grzebała językiem w zębach, po tym, jak ścięgno z mięsa zostało jej między trzonowcami. 
Adonis chrząknął, decydując się na nieuniknione i nareszcie udało mu się zwrócić na siebie jej uwagę.
Początkowo spogląda na niego z odrazą, ale potrzebuje zaledwie ułamków sekundy, by rozpoznać czarne oczy, dumną postawę i niestrudzony wyraz twarzy, bo bardzo powstrzymywał się w tej chwili, by nie wybuchnąć śmiechem, najszczerszym od dawna. 
― Proszę, proszę. Niekoronowany król Tamahii. ― Całe dotychczasowe podekscytowanie, nutka radości związana z myślą o towarzyszach przeszłości, których nareszcie dane będzie mu spotkać, po latach rozłąki; wszystko prysnęło w momencie, w którym niski, mięsisty głos kobiety dorwał go i zamknął w swoje powleczone sarkazmem szpony. ― Ile to już lat? ― Odchyliła się mocniej na krześle. “Nie huśtaj się” zganiłaby ją kobieta, gdyby tu była. Zorza najwyraźniej pomyślała dokładnie o tym samym, wracając do pionu i bijąc lepiącym się kuflem o blat stołu. Ciemne drewno jęknęło pod jej ciężarem.
― Wystarczająco dużo, bym pomyślał, że nie będę żałował powrotu tu. Myliłem się. ― Odwiesił laskę na oparciu chyboczącego się obok krzesła, na którym miał zamiar usiąść. Nie rozpłaszczał się, nie widział takiej potrzeby, gdy ledwo trzymające się w zawiasach drzwi, notorycznie otwierały się i zaraz trzaskały, pod wpływem przeciągu. Mróz Obarii wdzierał się do wnętrza najbardziej zawszonej, zagrzybiałej gardzieli tej części miasta, wlewając do niej kolejnych, coraz to bardziej obśligłych typów, którzy z podobną zawziętością wylewali litry marnego piwska do swoich niewymytych pysków. 
Ledwo zdołał wspiąć sztuczną nogę na belkę podtrzymującą wątpliwej jakości ramę krzesła, gdy kolejne szpony, tym razem silne, kobiece, powzięły go do niewoli i zamknęły w gorącym, rozdygotanym objęciu. Zorza przytulała go mocno, ciasno, by ledwo mógł oddychać, a on pozwalał, by jego twarz zginęła w gęstych, skołtunionych włosach, by dłonie powędrowały na jej plecy i oddały uścisk, tylko trochę mniej zawzięcie. Trzymała go długo, wspierając jego talię silnym ramieniem, drugim natomiast obejmując męską szyję. Mimo wszystkiego, co mówił, cieszyła go jej obecność i starał się wyciągnąć z uścisku wszystko, co najlepsze, wiedząc, że taka okazja prędko się nie powtórzy. 
― Tak mi przykro, Adi ― szepnęła słabym, drżącym głosem, który z impetem ugiął kolana pod męskim ciałem, które tym razem w całości oparło się o jej figurę. ― Tak bardzo mi przykro. 
― Nic się nie stało. ― Stanowczym, gładkim ruchem oddzielił się od czułego uścisku, wciąż jednak zostawiając własną dłoń na jej ramieniu. ― I tak od dawna się nie widzieliśmy. ― W kobiecych oczach dostrzegł chęć zaprzeczenia, dorzucenia kolejnych, trzech połamanych groszy, wtrącenia się, bo przecież zawsze wiedziała wszystko najlepiej. Zdusiła jednak wszystko w gardle, dzieląc się z nim jedynie cichym, słabym westchnieniem i smutnym, pełnym współczucia wzrokiem. ― Ale i tak. Dziękuję Zorzo. Bardzo to doceniam.
Gdy etap dziwnych, trochę niekomfortowych przywitań mieli już za sobą i siedzieli w boksie, przebierając nogami, Adonis mógł dokładniej przyjrzeć się jej twarzy i z bólem serca przyznać przed sobą, że ona również się zmieniła. Również wydoroślała, spoważniała, wręcz posmutniała, bo chociaż kobaltowe oczy były tak samo intensywne, co przed laty, to teraz były zdecydowanie bardziej rozczarowane. Kurze łapki przy ich kącikach pogłębiły się. Na jej twarzy doszło nowych blizn, szczególnie jedna, głęboka na kości jarzmowej i druga, trochę mniejsza, na dolnej wardze. Zorza była zaledwie rok starsza od niego, a oboje nosili już na barkach i w skórze historię, której nie powstydziłby się niejeden na łóżu śmierci. Tego nienawidzili chyba najbardziej i do tego starali się nigdy nie przyznawać, wiedząc, że wszelkie te skazy są doskonale widoczne, nawet dla niedoświadczonego oka. Rozmawiali cicho, wręcz konspiracyjnie, raz po raz nachylając się nad uchem drugiego i śmiejąc się pod nosem z żartów, które rozumieją tylko oni. Mimo czasu, który spędzili na rozłące, wspólna rozmowa przychodziła im z wyjątkową łatwością i była tak naturalna, jakby ostatni raz mieli ze sobą przyjemność co najwyżej dwa tygodnie temu. 
Gdyby był odważniejszy, przyznałby, że jej towarzystwo odjęło mu lat i dodało ducha, jakby fakt, iż ich przyjaźń rzeczywiście zaklęta została w przeszłości, otworzyła przed nimi wszelkie wspomnienia i stan sprzed dziesięciu lat, gdy najzwyczajniej w świecie jeszcze im się chciało. Nie poruszył jednak tego tematu, nie musiał, widział po jej twarzy i manierach, że czuje to samo i również zastanawia się, czy nie zrzucić z siebie tego balastu, a jednak żadne z nich się nie decyduje, pozwalając, by ta mała, słodka, trochę opaczna tajemnica, utknęła gdzieś w eterze stanowiącym pomiędzy nimi i zawisła bez echa. Kobieta nie wymagała żadnych  wyjaśnień, Adonis zresztą nie miał zamiaru jej czegokolwiek wyznawać i z tą cichą, niewerbalną ugodą trwali ukontentowani obecnością drugiej osoby. 
Dopiero, gdy minęły już dwie kolejki, padło przynajmniej z dziesięć żartów na temat wszystkiego, co spotkało ich za wspólnych czasów świetności i wyznali sobie wszystkie grzechy, których dopuścili się w trakcie swojej rozłąki [Zorza niekoniecznie chciała wierzyć we wszystkie historie Adonisa, zresztą, ze wzajemnością], kobieta spoważniała i zerknęła na niego z należytą ostrożnością. 
― Po co wróciłeś? ― Ponury ton jej słów wzbudził gęsią skórkę przez całą długość jego kręgosłupa, a on mógł jedynie skupić się na pustym już kuflu. Przynajmniej próbować, bo nerwowe myśli i świadomość, że kobieta siedzi obok i czeka na konfrontację, skutecznie mu to utrudniały. Zastanawiał się nad odpowiedzią chwilę, może dwie, a może trzy. W każdym razie, odrobinę zbyt długo, zważając na niepokój i niecierpliwość kobiety, która przypominała o sobie, nieregularnie stukając palcami o blat stolika. ― Adi? To coś związanego z tą nową organizacją, prawda? ― dodała, trochę ciszej, łagodniej. Przez tembr jej głosu powoli zaczynało przebijać się czyste rozczarowanie. Bardzo subtelne, jednak wciąż wyczuwalne i łamiące mężczyźnie serce, bo nie chciał się do tego przyznawać.  Nie mógł jednak jej okłamywać, świadomy, że to jedyna rzecz, której nigdy sobie nie wybaczy, z tego też względu po prostu pokiwał głową, na co Zorza odpowiedziała tym samym, przełykając przy okazji gorzki posmak prawdy i palącą whiskey. 
― Sprawa wiecznego śniegu… ― odparł cicho, wciąż nie unosząc wzroku na kobietę, bo bał się, tego, co dostrzeże na jej twarzy. ― Czy coś takiego. Nie wiem, skorzystałem z okazji, byle móc stawić się na pogrzebie i wpaść na stare śmiecie. 
Zorza siedzi przez chwilę w ciszy, analizując jego słowa i wszystko, co złożyło się na sytuację, w której się właśnie znajdowali. Nie zajmuje jej to zbyt dużo czasu, nawet mimo mgły spowodowanej spożytym alkoholem i w końcu jedynie błyska kobaltowymi oczami w sposób tak beznamiętny i nic nie znaczący, że gdyby Nykvist odważył się choć na chwilę na nią zerknąć, zamarłby, zmrożony tym chłodnym wyrazem. 
― Rozumiem, że potrzebujesz informacji i spotkania z Dmitrijem? ― Adonis skrzywił się wyraźnie słysząc to ohydne imię i uciekł wzrokiem jeszcze dalej, by nawet nie być w stanie zahaczyć kątem oka o umięśnione barki kobiety. 
― Nie śmiałbym cię o to prosić.
― A jednak się tu pojawiłeś. Dalej, mów, póki jestem jeszcze rozczulona twoim powrotem i mi się chce. 
Chwilę zajmuje mu rozważenie, co powinien był odpowiedzieć i czy właściwie na miejscu było odzywanie się. Mógł rozbić gęstą atmosferę dobrym żartem, wymigać się od odpowiedzi i wrócić do tematu później, by przynajmniej sprawić pozory, że nigdy nie chodziło tylko o interesy i wciąż zależało mu na znajomości. Czy to z Zorzą, czy Stormeyem. I to wcale nie tak, że nie zależało, ale w natłoku obowiązku, z całkiem nowym życiem, z nowymi powinnościami, w których zdarza się zagubić, człowiek po prostu zapomina i wiecznie brakuje mu czasu. Dobra ma tylko dwadzieścia cztery godziny, rok dwanaście miesięcy. Nie widział, gdzie w tym wszystkim, mógłby upchnąć regularne wycieczki do tak piekielnie oddalonego miasta, by zamienić słowo ze starymi przyjaciółmi, gdy zdarzało się, że trudno było mu wystosować czas na napisanie listu, bo kolejne osoby wpadały do klitki medyków z coraz to nowszymi i dziwniejszymi przypadłościami. Drzazga w palcu, ropień na ramieniu, migreny, zielony mocz.
Wie jednak, że Zorza nienawidzi kłamstw i nienawidzi wodzenia jej za nos. Nie lubi też, gdy nadużywa się jej cierpliwości i gra na zwłokę. Zorza nienawidzi wielu rzeczy i Adonis mógłby je wymieniać w nieskończoność, ale wie, że zegar tyka, a wraz z nim ucieka mu jego cenny czas, moment, w którym Zorza jest jeszcze skłonna do współpracy i co ważniejsze, sama ją proponuje. Chrząknął jedynie i w końcu wrócił do niej spojrzeniem, decydując się na ruch, z którego najwyraźniej była ukontentowana, bo uśmiechnęła się pod nosem i zamieniła w słuch.
― Zasłyszałem w mieście, że walki wciąż się odbywają ― zaczął bardzo ostrożnie i cicho, wcześniej wyglądając zza boksu, by upewnić się, że nikt nie przysłuchuje się zakrapianej rozmowie. Na jej twarz nagle wstąpiło zmartwienie, głęboka bruzda przecięła czoło, gdy kobieta przytuliła się bliżej jego boku. Nie rozglądnęła się, nie chcąc zaprezentować się zbyt podejrzanie.
― Zawsze pojawiasz się w najciekawszych momentach, Nykvist. 
― Przecież to wiadome nie od dziś, że zwiastuję katastrofy. ― Uśmiechnął się słabo, a ona odpowiedziała tym samym, subtelnym gestem.
― Tak. Tak, dalej cieszą się popularnością. Szczególnie teraz. ― Możliwe, że całkiem podświadomie, ale zaczęła rozmasowywać kłykcie, które jak zawsze czerwone i pokryte strupami, lub schowane pod warstwą bandaży straszyły wszystkich chętnych do zagrania kobiecie na nerwach. 
― Mam rozumieć, że dalej bierzecie w nich udział? ― spytał, chociaż doskonale znał odpowiedź. Kobaltowe tęczówki spojrzały na niego, z pewną przestrogą zaklętą w ich wyrazie. 
― Przestaliśmy jakiś czas temu, ale obecna sytuacja wymagała interwencji z naszej strony. Prawdopodobnie ostatni nasz sezon. Trzeba trzymać rękę na pulsie. ― Adonisowa brew poszybowała ku górze, udając, że nie ma bladego pojęcia, o czym mówiła kobieta. Nie czuł wyrzutów sumienia, wiedząc, że potrzebuje zebrać jak najwięcej informacji o wydarzeniach, bo był świadomy, że to, czego szukał, kryje się w zapomnianych piwnicach i szopach, bo usłyszał już wszystko, co powinien był usłyszeć, a teraz potrzebował jedynie drążyć dalej temat. Zorza w mig pojmuje jego mimikę i łapie haczyk, ku jego uciesze. ― Crushewiak znowu macza palce nie tam, gdzie trzeba. Nasi ludzie wykryli, że wszystkie jego zakłady w ostatnim czasie stoją sukcesem. Ani jednej zanotowanej porażki. Znasz jego szczęście, nawet błogosławieństwo od bogów chyba by mu nie pomogło, rozumiesz więc nasze zaniepokojenie, szczególnie, że dość spora część naszych wychodzi na tym stratnie. 
Pokiwał głową, udając wielkie zdziwienie i zainteresowanie tą specyficzną sytuacją. 
To też odczytuje bez problemu.
― Poinformuję Dmitrija, że u nas zawitasz w najbliższym czasie.

Apolonia wydaje się zmartwiona, gdy siedzi w salonie. Xavier stroi swój instrument, szarpie za struny z adekwatną dla niego manierą, a Adonis stara się nie usnąć na fotelu, kiwając głową w rytm łagodnej melodii i skwierczącego w kominku ognia. Gdyby nie pobrzękiwanie lutni, trwająca w pomieszczeniu cisza należałaby zdecydowanie do tych sztywnych i nieprzyjemnych, Delaney jednak bezbłędnie wykonuje swoją pracę, pozwalając, by Nykvist zatopił się w fotelu z rozpiętą koszulą i zdjętymi szelkami, nie przejmując się ani jedną, okrutną sprawą w tym godnym pożałowania świecie. 
― Jestem zmęczona.
Słowa zdają się umykać bokiem, omijając wszystkich, oprócz Nykvista, który kątem oka zerka na Apolonię, a ta, chyba sama nie jest do końca pewna, czy rzeczywiście powiedziała to głośno. Jest spięta, nieswoja i osowiała. Adonis nie szuka w niej niczego godnego ekscytacji, sam jest zmęczony, sam jest znużony i bolą go mięśnie, boli go głowa. Błękitne spojrzenie unosi się znad lutni, przygląda uważnie dwójce, a następnie wraca do pięknych melodii i brodaty mężczyzna nie może się oprzeć, więc jedynie wygina szyję do tyłu, opiera się o fotel i mruży oczy, starając się nie myśleć o niczym.
Aktorka żegna się prędko, ucieka z salonu jeszcze szybciej, a on nawet nie kwapi się o coś więcej. Wciąż czuje niesmak, wciąż czuje się nieswój po wydarzeniach sprzed kilku dni i boi się choćby zerkać w jej stronę. 
Tej nocy śni o czarnych lokach, skręconych puklach, które ujmuje między palce i o oczach w ciemnej oprawie, które pożerają go wzrokiem, gdy traktuje swoją panią z należytym uwielbieniem. Wyczekuje reakcji, spogląda na niego ostentacyjnie, przy okazji wciąż skracając dystans między własnymi ustami, a kobiecą szyją. Żąda jej. Wymaga. Pragnie. Bardziej, od samej kobiety. Reakcja nigdy nie nadchodzi, a on sam budzi się następnego poranka rozczarowany.  


Minęły trzy dni, zanim pocztą pantoflową dotarła do niego informacja, że powinien nareszcie stawić się przy rzekomo opuszczonej szopie na końcu świata, która oczywiście opuszczoną nie była, ale dla informacji publicznej bezpieczniej było utrzymać jedną wersję narracji. W przeciągu tych trzech dni, nie udało mu się zrobić absolutnie niczego, poza bezsensownym snuciem się po terenach, które aktualnie udostępniono organizacji. Ewentualnie uprzykrzał życie Narcissi, która latała między kolejnymi misjami i zleceniami, jak kot z pęcherzem, nie mogąc znaleźć chwili nawet na to, żeby zjeść porządne śniadanie. 
Ale zdecydowanie częściej zasiadał w rozkładającym się, śmierdzącym grzybem i starością, fotelu i cierpiał katusze, gdy ból rozsadzał mu czaszkę. Adonis nigdy nie był typem człowieka skłonnym do narzekań, czy dzieleniem się zmartwieniami, dlatego przesiadywał długie minuty, wpatrując się, w, najczęściej wygaszony, kominek. Każdego, kto mógł się nim zainteresować [a tych nie było wielu], zbywał machnięciem ręki, głowy, czy którejkolwiek innej części ciała. 
Analizował sytuacje sprzed dziesięciu lat, szukał rozwiązań dla problemów, które leżały trzy metry pod ziemią i gubił się w myślach, co by było, gdyby. Nagle do głowy przychodziły mu najwybitniejsze pomysły na odzywki nadające się do kłótni, które odbył zdecydowanie zbyt dawno, by cokolwiek do nich dopowiedzieć i uderzał ręką w zdrowe kolano za każdym razem, gdy riposty pojawiały się prędzej, niż napalone [i chyba nie mające nic więcej do zaoferowania] panienki przy szanownym panie Asparsie.
Którego notabene, też miał dość, tak samo, jak całej tej pierdolonej szajki. Miał dość Apolonii, bo była Apolonią, kogokolwiek, kto wywoływał u niej chichot, gdy otrzymywała te listy, Asparsy, bo był Asparsą [i tego wybaczyć mu nie mógł, jak również tego, że ten piekielny zapach dalej kręcił mu się w nosie], Małgorzaty, bo kręciła się koło Asparsy i samego siebie. Też, bo był samym sobą. Miał dość gildii, która dalej szalała pod nieobecność mistrza, miał dość Iriny, która wciąż terroryzowała ich chochlą, Xaviera, bo, kurwa, dalej nie udało mu się nastroić tej pierdolonej lutni i dalej męczył ją w salonie i Aarona, bo najwidoczniej, dalej chrapał, co doprowadzało kolejnego, nowego współlokatora, do szału. 
Czasami zastanawiał się, skąd właściwie w jego ciele odnajdywał tyle siły do irytowania się na ludzi, jakiejś wewnętrznej, skrytej nienawiści do każdej pełzającej po tym świecie jednostki i jakim prawem, nie zdecydował się jeszcze wyświadczyć przysługi sobie i światu i ukrócić swoje męki na tym łez padole. Dochodził jednak dość prędko do wniosku, że po prostu zbyt wielkim był na to tchórzem, ewentualnie nudziła mu się ta myśl bardzo szybko, albo zwyczajnie stwierdzał, że skoro nie zabili go do tej pory, to czemu miałby tak po prostu się poddać. Chociaż zdecydowanie, byłby to ruch godny uwagi i może nawet zaskakujący. Już nawet, dnia drugiego takiego rozważania nad migreną, ruszył na targ miejski, w poszukiwaniu liny, bo tak się składało, że pamiętał wymaganą długość liny. Tylko dlatego, że raz prawie zawisnął, a wykaraskać wykaraskał się w ostatnim możliwym momencie, sam do końca nie wiedział jak, pamiętając tyle, że wsiadł do odpowiedniego dyliżansu, gdy ktoś wszczął panikę na placu, na którym miała odbyć się egzekucja i chyba na dobrą sprawę do teraz go szukali. 
Będąc na ryneczku, trzymał już nawet w dłoniach odpowiedni sznur, oglądając go dokładnie z każdej strony, gdy nagle, gdy słoneczko przygrzało mocniej i zobaczył stragan z kwiatami, drobnymi, bo drobnymi, zważając na porę roku, stwierdził, że nie jest to warte zachodu i zamiast tego pognał kupić mały bukiecik, z którym później chodził przez pół dnia, by na koniec wstawić go do metalowego kubka stojącego na starej komodzie w jego kwaterze. Udawał też, że wcale nie sprawiło mu okrutnej radości oglądanie twarzy Apolonii, która z nieco zaskoczonej, może podekscytowanej, spływa w nic nieznaczący grymas, gdy po krótkiej rozmowie o pogodzie, bo o czym innym, kurwa, można rozmawiać, jedynie ukłonił się i odbił w swoją stronę, nie zaszczycając jej osoby tym niewinnym prezentem. 
Adonis był Adonisem i musiał regularnie sobie o tym przypominać, nie wpadając w żadne układy.
Przyrzekł sobie [o ile jego obietnice warte były cokolwiek], że nie zrobi nic więcej w kierunku żadnego z A. Nie ucałuje polika, nie zatrzepocze rzęsami, nie uśmiechnie się w subtelnie zachęcający do czegoś więcej, sposób. Przyrzekł sobie, a sny prędko go zweryfikowały i zastanawiał się szczerze, jak po powrocie do Tirie, spojrzy Aherinowi w oczy bez uczucia dyskomfortu, bo z założenia [które pochodziło nie wiadomo skąd], miał go zwyczajnie nie lubić i krzywić się za każdym razem, gdy jego ciągnący się, jak flaki z olejem, krok, przecinał gildyjne korytarze. Miał ignorować ruchy umięśnionego ramienia i napinający się biceps, gdy oferował się którejkolwiek panience i chyba powinien przestać tak agresywnie rozważać fizjognomię pana Asparsy, bo zaraz nabawiłby się problemów natury ludzkiej, a siedział właśnie przy rozpalonym kominku. Bardzo dobrze oświetlony. Przynajmniej ten dokuczający ból głowy minął, a zastąpił go zupełnie inny, bardziej szumiący w uszach i rozmywający widok. 
Dnia czwartego ruszył w końcu cztery litery dalej niż do kuchni, którą oferował budynek i pilnując bardzo zegarka kieszonkowego, własnego wyglądu i ułożenia włosów, ruszył na umówione spotkanie do opuszczonej stodoły, punkt szósta wieczorem. Szopa rzeczywiście stała na końcu świata, o ile tak można nazwać absolutne granice miasteczka, gdzie czaiły się już tylko i wyłącznie szczury, gotowe doskoczyć mu i każdemu innemu przechodniowi, nie tyle, że do kostek, co samego gardła i wygryźć wszystko, co mieli do zaoferowania. Dlatego Adonis kroki stawiał prężnie i okazjonalnie uderzał gryzonie laską na tyle mocno, by je odrzucić, nawet jeśli dystans nie miał być zachwycającym. Po prostu, dla własnego spokoju ducha i poczucia, że jest chociaż odrobinę bezpieczniejszy, niż kilka chwil wcześniej. 
W końcu po prostu truchtał uliczką, do momentu, kiedy nie udało mu się wparować do okupowanego przez zajęce budynku, który, zupełnie tak, jak zawsze, okazał się okrutną meliną, którą urządzili na dokładnie ten sam sposób, co przy każdej innej okazji. Dywany pokryte kolorystycznym melanżem, czy to z artystycznego założenia twórcy, czy przez różne ciecze niewiadomego i wiadomego pochodzenia, które na nie skapnęły, przeplatane z krowimi skórami. Drewniane skrzynie, które przywódca tego cyrku przewoził w każde miejsce tego świata, w którym tylko się aktualnie znajdował, zawalały każdy kąt ledwo trzymającego się budyneczku, a w nich prawdopodobnie skarby i zastawy stołowe. Może nawet którąś on sam skradł, tymi dokładnie rękami, które teraz trzymały mocno laskę, wpatrując się w plecy Dmitrija, który żywo gestykulował w trakcie rozmowy z Zorzą. Szczerze w to wątpił, zważając na to, że większość przedmiotów od razu szła na sprzedaż do kolejnych, jeszcze bogatszych ludzi, ewentualnie szła na przetopienie. 
― Nykvist. ― Mężczyzna uśmiechnął się na jego widok, gdy Zorza nareszcie zwróciła mu uwagę, że rzeczywiście, Adonis stał w progach budynku, w swoim długim, czarnym płaszczu, z zaczesanymi do tyłu włosami i brodą, w której wcześniej nigdy się nie prezentował. 
― Skoczkov. 
― Dobrze cię widzieć.
― Ciebie nie, ale uznajmy, że też się cieszę. ― Westchnął ciężko, wchodząc bardziej w głąb, a Dmitrij jedynie czknął śmiechem, podczas gdy Zorza z cichym parsknięciem założyła ręce na piersi. Adonis nie kłamał, nie był przecież już szczenięciem, które cieszyło się na każdą, nawet najmniejszą porcję uwagi, którą mu dawano. Nie zależało mu na tej chwilowej radości, ani na szacunku ludzi ulicy, nawet, jeśli mógł być przydatny. Adonis chciał po prostu mieć obowiązki za sobą i zapomnieć o całej tej wyprawie, tak szybko, jak to tylko możliwe. Dlatego bez zbędnego przedłużania podszedł do mężczyzny i wyciągnął ku niemu dłoń, którą ten uścisnął z jedynie chwilowym zawahaniem, które prędko zostało zastąpione tym samym, charakterystycznym i niezwykle intensywnym ściśnięciem, gotowym zmiażdżyć kości. Chociaż niezwykle tego pragnął, nie drgnął nawet na milimetr, zerkając na niego w ten sam, wyrachowany sposób, którym darzył każdego innego. Nie wiedział, czy był to prędzej dowód nabytej przez niego odwagi, czy tej samej głupoty, z której nie wyrósł przez ostatnie kilka lat. 
Dmitrij nie zmienił się prawie wcale. Dalej miał ciemniejszą karnację, te same kędzierzawe, ciemne włosy i tylko trochę więcej szram znaczących jego pysk. Intensywne, zielone oczy łypały równie zawzięcie, co zawsze, gdy swoimi leniwymi ruchami analizowały posturę dawnego znajomego. Przypomniał sobie nagle, dlaczego zawsze czuł się tak zawstydzony i wręcz upokorzony, gdy mu się przyglądano. Dmitrij rozbierał go spojrzeniem w dokładnie ten sam sposób, co przed laty i mimo grubych warstw ubrań, Adonis poczuł się całkiem nagi i bezbronny, gdy ten, jak sęp, zawisł nad nim, nachylając się w najbardziej konspiracyjny ze sposobów. Bez żadnego celu, poza potrzebą zawłaszczenia sobie męskiej uwagi i zademonstrowania wciąż wyraźnie odznaczającej się hierarchii, bez której nawet teraz nie mogło się obejść. Adonis zagryzł mocniej szczęki, rozgoryczony prawdą, która powróciła nagle, bez ostrzeżenia i uderzyła w niego z zaskoczenia. Nic się nie zmieniło, mimo rzekomych zmian, o które walczył i które przeszedł, dalej był tym samym, marnym kmiotem w oczach roślejszego mężczyzny i nic nigdy nie miało tego zmienić.
Skoczkov nareszcie puścił jego dłoń z tego niepokojąco długiego i wręcz niezręcznego uścisku, tylko po to, by objąć go ramieniem, w jeszcze bardziej męczący sposób, przez który Nykvist czuł się, jakby miał się zaraz roztopić i poprowadzić w głąb pomieszczenia, gdzie grupa mężczyzn zabijała niezbyt podniecającą grę w pokera, czy inne makao pod nadzorem czujnego oka Zorzy, która dopiero co dołączyła do gromady. Nie na długo, gdy herszt nagłym ruchem wygonił wszystkich od małego, okrągłego stolika otoczonymi, najpewniej skradzionymi, sofami. 
― Piwo, bimber, wódka? ― spytał, zrzucając z blatu jedną, zagubioną kartę, której nie zdążyli zabrać, albo zwyczajnie porzucili ją z roztargnienia. Adonis zbierał się już do odpowiedzi, powoli ściągając z siebie płaszcz, gdy Skoczkov zaprotestował. ― Tylko nie mów wino.
― Może być piwo. Ciemne ― odparł z przekąsem, jedynie w duchu przeklinając, bo może rzeczywiście, miał tego wieczoru ochotę na wino. Posłali chłopaka, który od dobrych kilku minut nieustannie grzebał w jednej ze skrzyń, wyrzucając z niej coraz więcej elementów zastawy stołowej, jednak raczej z marnym skutkiem, odkąd nie wynalazł jeszcze ani jednego porządnego widelca, takiego, żeby miał wszystkie ząbki i żeby były proste. Trzy, gdzieniegdzie wyszczerbione, kufle, trafiły przed ich nosy prędzej, niż zdołali dobrze się rozsiąść, a Adonis zaczął poważnie zastanawiać się nad tym, co podawano chłopakom, albo jak ich motywowano [zastrzaszano], by poziom “obsługi” tak drastycznie polepszył się od ostatniej okazji, gdy miał przyjemność zawitać pośród zajęcy. Mimo wszystko, chłopcy prezentowali się znacznie lepiej, niż za jego czasów, czy to mając na uwadze wagę i ogólną aparycję, czy zwyczajnie ilość przebłysków życia pozostawionych w oczach, których sami zawsze mieli raczej niewiele. Nie wyglądał na smutnego, złego, obrażonego, czy po prostu, wystraszonego. Uśmiechał się czarująco, kłaniał z należytą ostrożnością i dawał klepać się po ramieniu, a Adonisowi zaczynało chyba brakować miejsca na czole od notorycznego unoszenia brwi w coraz to większym zaskoczeniu.
― Czego ci potrzeba, chłopcze? ― Ohydny dreszcz wspiął się po plecach tamahijskiego zbrodniarza, gdy zlepek słów opuścił jakimś prawem usta Dmitrija. Jego parszywy uśmiech, zazwyczaj karcący, dzisiaj oczekujący wyjaśnień, podburzał soki żołądkowe mężczyzny aż po samo gardło. Nie czuł się dobrze.
― Ludzi, jak zawsze. ― Wyrzucił w jego stronę karteczkę otrzymaną rankiem od Aigis, która koniecznie potrzebowała jego wsparcia i drugą, którą sporządził kilka chwil później z podstawowymi informacjami. Jedna ze spraw, którą wolał załatwić wcześniej, niż później, na wypadek, gdyby sprawy miały potoczyć się nieco innym sposobem, niż by sobie tego życzył.
― Co dostanę w zamian? ― Mrużył oczy, gdy czytał, a Adonis zastanowił się poważniej, jak bardzo i od kiedy, potrzebował okularów i czemu wciąż mimo swoich możliwości majątkowych, odwlekał ten zakup. Nie skrzywił się, ani nie wydął ust w ten charakterystyczny dla siebie sposób, jedynie unosząc spojrzenie w sposób, który pamiętał doskonale. Wyraz zawsze podejmowany w kwestiach dotyczących umów i handlu z równymi sobie. Kolejny dreszcz, tym razem bardziej podekscytowany, przeciął dziko skórę mężczyzny.
― Informację na temat twojego ostatniego największego zmartwienia w walkach, uznanie gildii i butelkę wódki.
― Oszczędź sobie tą swoją organizację. Wódka i złamanie tego skurwysyna w zupełności mi wystarczy. Jonash, poślij po Soleil i jej to przekaż.

― To musi być Crushewiak. Pamiętasz, miał pomocnika. ― Wyrzucił dziko, machając rękami, gdy udało mu się do końca wytłumaczyć ewenement magicznej krowy, jej zniknięcie i dlaczego, to wszystko razem złożone do kupy, dawało w wyniku jedynego podejrzanego, jakim była łamaga od siedmiu boleści, której, z niewiadomych powodów, wszystko zaczęło ostatnio wychodzić. 
― Tego magika z koziej wólki? ― Zorza odezwała się dość niespodziewanie. 
― Tak. Miał artefakt do skakania w przestrzeni, nie przypominacie sobie, jak raz ograbili Landgraabów? Dokładnie ta sama sytuacja?
― Skąd niby wiesz, że to oni?
― Byłem na tym pastwisku i w stodole, czułem zapach magii, czułem zapach teleportacji i papierosy, które zawsze palili. 
― Skąd niby, do kurwy jasnej, miałbyś wiedzieć, jak pachnie teleportacja, co? Nie pogrywaj ze mną, Nykvist.
Adonis zamarł chwilowo, starając się w te kilka sekund przywrócić do względnego porządku, dotychczas zakłóconego przez nagłe wspomnienie ciemniejszej skóry i szerokich ramion, schludnego zarostu. Starając się wyzbyć szumu, który powodowała wzburzona krew w jego głowie i odpuścić sobie, chociaż ten raz, bezsensowne wspominki zapachu jego skóry i podejrzeń, jak mogłaby smakować, gdyby…
― Po prostu wiem, żyję na tym świecie nie od dziś, spotykałem różnych ludzi. Mniejsza o to. Po prostu mi uwierz, że to… ― zatrzymał się w połowie zdania, widząc powoli wyłaniający się dotychczas poważnej masy jego twarzy, uśmieszek. Popierdoleniec. ― Wiesz o tym. Oczywiście, że wiesz, że to on.
― Moje zajęce są wszędzie. Ale dobrze było się upewnić, że moje podejrzenia nie są wynikiem zwykłej awersji do jegomościa. 
― Nie mogłeś przyznać się do tego ciut wcześniej, prawda?
― Czasem potrzeba pociągnąć innych za język, Nykvist. Sam wiesz o tym najlepiej. 
Adonis obszedł stół, pocierając nerwowo brodę, głąszcząc ją, tarmosząc wnętrzem dłoni, przeczesując palcami. Dmitrij w tym czasie zdołał dolać sobie i Zorzy po kolejnym kufelku i wychylić go praktycznie na raz, bo nigdy nie znał umiaru, zmuszając Nykvista do działania szybko, póki w głowie herszta szumiało cokolwiek innego, niż same procenty i te same trzy opowieści, którymi chwalił się praktycznie zawsze, gdy udało mu się wypić ciut więcej. 
Nie wiedział, czego innego spodziewał się po człowieku, który zawsze był o dwa kroki przed nim i miał zawsze trzy w zapasie, gdyby ktoś jednak odważył się dosięgnąć po jego kaptur. Zbeształ się w myślach za ten absurdalny pomysł, jakoby ten jeden, jedyny raz miało mu się powieść przechytrzenie, w tym momencie już wręcz legendarnej i omnipotentnej postaci Dmitrija. I Zorzy. Zorza, która wiedziała, widziała i słyszała jeszcze więcej, która była pierwszą piastunką informacji i sekretów, która filtrowała wszystkie wiadomości mające trafić do ojca tutejszych rzezimieszków. Zorzy, która koniec końców, mimo bycia jedynie prawą ręką, była najniebezpieczniejszą z istot. Nigdy nie miał zapomnieć ciała pochowanego w czerwonym śniegu pośrodku skostniałego pustkowia, z tyranem nad sobą, miażdżącym kości czaszki i klatkę piersiową z każdym kolejnym kopnięciem okutego hakami buta. Miał nie zapomnieć zmarzniętej wokół ust, spienionej śliny i sklejonych w kołtunach włosów, gdy wróciła do niego roztrzęsiona i targnęła nim tak mocno, byle tylko ocknął się z transu spowodowanego mrożącym krew w żyłach przedstawieniem jej siły i okrucieństwa, które wżarło się w jej struktury, aż do kości. W przeciwieństwie do większości, Zorza była rzeczywiście bezlitosna. Prawdziwie, a nie, jak to mieli w zwyczaju ludzie, jedynie w piśmie i na językach. Była cięta, okrutna, a jednocześnie, gdy potraktowana z odpowiednim tembrem głosu i uważnymi ruchami, okazywała się najcudowniejszą z istot na tym łez padole, z czułym sercem i ciepłym objęciem. Nykvist zastanawiał się, czy jej wrażliwość wobec niego wynikała jedynie z nostalgii za dawnymi czasami, czy rzeczywiście darzyła go wystarczającą sympatią, by nie chcieć pozbawić go łba wraz z płucami, chociaż wielokrotnie nadarzyła się już ku temu okazja, a i powody miała całkiem przyzwoite. 
― Adonisie, powiedz mi jedno ― zaczęła, wyrywając go bezczelnie z momentu zamyślenia. Skinął w jej stronę głową, gotów wysłuchać wszystkiego, co miała do zaoferowania. ― Dlaczego? Dlaczego do nas, dlaczego sprzedajesz sekrety Malwaidów, dlaczego uznałeś, że będzie to dobry pomysł? 
― Potrzebuję ludzi do wytargania tego bydlęcia. Jesteście jedynymi, którym ufam i wiem, że Skoczkov ma zbyt napęczniałe ego, by pozwolić sobie zawłaszczyć krowę dla własnego pożytku, a nikomu jej nie wyda, bo będzie to jak strzał w kolano. 
― Ufasz nam?
― Jesteś… Jesteście moimi jedynymi… Przyjaciółmi, że tak powiem.
Kobieta skinęła głową.

― To jak nazywasz się teraz? ― Chłodne spojrzenie mężczyzny wydusiło z adonisowych płuc resztki powietrza. W uszach zaszumiała mu krew, która momentalnie zawrzała pod bladą skóra. Ciężkie ramię wydawało mu się aż za bardzo zachęcającym do zbliżenia się obiektem. 
― Ziggy Moondust ― chrząknął cicho, starając się odwrócić spojrzenie od jego opalonej skóry. Siedząca po drugiej stronie stołu Zorza zaczęła dławić się pianą z jej ciemnego piwa. 
― Ciebie do reszty pojebało? ― Parsknęłą, starając się przestać kaszleć choć przez chwilę - bezowocnie. Dmitrij pokręcił głową, stukając kuflem o blat, z którego wystawał przynajmniej tuzin, różnej wielkości, drzazg.
― Brzmi jak jakiejś marnej jakości czarownik. Taki, co by wyciągnął królika z kapelusza i nazwał to sztuką tworzenia portali, czy inną teleportacją. ― Na tę wspominkę, żołądek Adonisa wykonał niespodziewany przewrót, a następnie zasupłał się w ciasny węzeł, który podszedł mu aż do gardła. ― Nowy fetysz? 
― Bogowie, zawsze byłeś aż tak obrzydliwy? ― warknął, odwracając ze złością wzrok. Mógł poczuć, jak powoli traci kolory na twarzy. Dmitrij zaczął się śmiać na tyle mocno, by musieć odreagować uderzeniem dłonią o kolano, a Adonis stwierdził, że jest na to wszystko zbyt pijany i jedynie miał nadzieję, że nie skończy z zaplutą brodą i obrzyganą koszulą w pobliskim wychodku. 
Nie pamiętał zbyt wiele z reszty wieczoru. Może i dobrze.

Topiące się we własnej jusze koguty doskakiwały sobie do oczu, hacząc przeciwnika wyrośniętymi szponami, trzepocząc dziko skrzydłami i hucząc doniośle, przekrzykując bez najmniejszego problemu wrzaski rozsierdzonego tłumu. Czarna od krwi, piaszczysta arena, była mała, okrągła i ledwo mieściła w sobie sędziego, który za wszelką cenę starał się nie znaleźć między wściekłymi zwierzętami, które nie znały litości dla przeciwnika. Mieszanka najgorszych odorów uderzała znienacka, powalała każdego świeżo upieczonego w tym środowisku na kolana i chociaż po miesiącach spędzonych między tymi ludźmi, pewnego rodzaju przyzwyczajenie nakazywało ignorować obrzydliwy smród, tak po latach przerwy, był on bardziej zaskakującym, niż mógł się tego spodziewać. Rękawami starał się przysłonić nos i powoli pęczniejące od łez oczy, uśmierzyć choć odrobinę palące uczucie, z marnym efektem. Czuł wszystko, każdą nutę i potrafił dokładnie określić, w którym miejscu kończył się zapach krwi, a w którym zaczynał zgnilizny odrzuconych kurzych części. Potrafił powiedzieć, że wcale nie zadbali o grzyba, pozwalając mu zamiast tego rozrosnąć się jeszcze bardziej i zostawić w powietrzu tę tępą, irytującą woń, którą znał zbyt dobrze. Wszystko to zamknięte w ciasnej bańce, wymieszane z ostrym tonem alkoholu i duszącym, mamiącym dymem, gdy palono tu wszystko, co się dało, niekoniecznie zważając na to, czy jest to bezpieczne, czy nie. Równie dobrze mogli dodawać tam ziół stosowanych jako trutki na szczury, a oni nie zwracali na to uwagi, skupiając się tylko na odurzających właściwościach.
Miejscem całego parszywego zamieszania, a jednocześnie ich głównym celem wieczoru, okazała się mała jaskinia położona w wystarczającej odległości od miasteczka, by nie przykuwać szczególnej uwagi osób niezaangażowanych w całe przedsięwzięcie.
Zorza starała się prowadzić go bokiem, blisko wydrapanych, wypękanych, zarzyganych i zakrwawionych ścian groty. Sporadycznie mijali lampę naftową, ledwo już się tlącą, bo przecież organizatorzy starali się oszczędzać nawet na tym, przy okazji chcąc zwrócić na siebie jak najmniej uwagi zbędnymi pokazami świetlnymi. W głowie dudniły mu wciąż ostrzeżenia kobiety, prośby, by stawiał uważnie nogi, odkąd wyszpaczone deski lubiły zaskakiwać przechodniów i zapadać się z jękiem wskazującym na daleko już posuniętą zgniliznę. Podpierał się mocno laską i rzucał przelotne spojrzenia w dół, starając się na bieżąco określać, jak powinien rozkładać ciężar ciała. Przeprawa oczywiście nie należała do najłatwiejszych, wrzucając do wspólnego wora kolejne utrudnienie w postaci szerokich męskich barków i pleców, bardzo spoconych lepiących się, które wciąż boleśnie uderzały o jego ciało, gdy w ferworze emocji rzucali się po pomieszczeniu, jeszcze bardziej rozjuszeni, niż walczące pośrodku zwierzęta. Raz dostał mocno, prosto w żebra i zgiął się w pół, a sprawca zamieszania jedynie przelotnie zerknął na niego w celu upewnienia się, że nie zabił, po czym wrócił do intensywnego picia i skandowania imienia absolutnego czempiona. Black Jack trzepotał skrzydłami i zdzierał gardło na przeciwnika, a Adonis zaczął poważnie się zastanawiać, czy naprawdę kiedykolwiek widział coś w tym sporcie, czy jego zaangażowanie w rozgrywki wynikało jedynie z towarzystwa, w jakim się obracał i nakładanej na niego presji. 
Kobieta nagle zatrzymała się wpół kroku, odwróciła na pięcie i jak gdyby nigdy nic, zaczęła sama oglądać walki, dołączając się do rozwrzeszczanego tłumu, a Adonis niekoniecznie wiedział, co właściwie się dzieje i co mają zamiar zrobić dalej w kwestii tutejszego mistrza. 
― Zorza, jaki jest plan? ― Nie odnajdywał stania na palcach, by być w stanie szepnąć jej coś na ucho, uwłaczającym, jednak zdecydowanie wolałby oszczędzić sobie tego teatru, musząc podpierać się na jej ramieniu, by nie utracić równowagi. Spojrzała na niego kątem oka i rozważyła chwilę okoliczności, w których się znaleźli. 
― Myśleliśmy, że o tej porze jeszcze go nie będzie. Myliliśmy się. Czekamy na Fleur aż zaciągnie go na zaplecze.
― Ochrona?
― Oczywiście, że będzie ją miał. Dobrze, że to nasi chłopcy.
― Co?
― Pieniądze działają cuda, Adi, sam wiesz. A teraz wczuj się w klimat i udawaj, że ci się podoba. 
Nykvist nie zdawał się do końca przekonany jej tłumaczeniami, ale zamilkł, doskonale zdając sobie sprawę, że nie będzie dane mu poznać nawet jednej dziesiątej zagmatwanej sieci kontaktów zarówno Zorzy jak i Dmitrija i nie powinien podważać ich zdania. Szczególnie, gdy to on był w tym momencie osobą trzecią i swego rodzaju klientem dwójki, która zdecydowaną większość ogarnęła samodzielnie, od niego otrzymując jedynie potrzebne informacje i zlecenie. Poza tym zwyczajnie bał się kobiety, która podobno, jak mówiły plotki rozpuszczane w karczmianych towarzystwach, udami rozgniatała dynie i czaszki potencjalnych zdrajców, dlatego przystąpił do rozemocjonowanego skandowania imion kogutów. Może jedynie dla wrażenia, że przyszedł tu tylko dla rozrywki, a może dla samego faktu, że potrzebował pokrzyczeć. Zedrzeć gardło na byle czym i wyłkać z siebie wszelkie dotychczasowe rozterki, problemy, nieodparte wrażenie żałości, jakie wywierał w tym świecie. Piekło go bowiem od dawna i siedziało żabą w gardle, nie pozwalając uciec przez prawie zawsze zaciśnięte usta.
― Zorzo? ― wyrzygał nagle i z niespodziewaną zaciętością. Kobieta zerknęła na niego unosząc subtelnie swoje gęste brwi. ― Dlaczego zostałaś? Z nim, w tym całym chlewie? Mogłabyś robić tak wielkie rzeczy.
Dziękował sprzyjającym im warunkom, za to, że nikt inny nie miał prawa ich usłyszeć w wiecznym tumulcie, harmidrze wywoływanym przez ten miniaturowy ocean rozsierdzonych ludzi żądnych rozlewu zwierzęcej krwi. 
― Tu jest mi dobrze. 
― Wiesz, że to nie jest prawda. Kogo próbujesz teraz oszukać, mnie, czy siebie? ― Zachłysnął się powietrzem, gdy kobaltowe tęczówki spojrzały na niego z niespotykaną odrazą, rozdzierającym rozżaleniem i wściekłością jeszcze rozleglejszą niż ta, która wylewała się z każdego tu obecnego delikwenta, czy nawet wszystkimi złościami zaklętymi w dusznym pomieszczeniu podliczonymi jako całość. 
― Nie znam innego życia, Adi i nie jestem wystarczająco odważna, by je poznać.
― Gówno prawda, jesteś najodważniejszą osobą, jaką znam ― nie kłamał. Nie okłamałby przecież Zorzy.
― Jestem tchórzem, Adi. Wszyscy jesteśmy cholernymi tchórzami, ty też. Czemu wróciłeś? Czemu? Myślałam, że obiecałeś nam, że nigdy więcej nie będziesz musiał oglądać naszych potwornych mord. Kłamałeś, jak zawsze. Tak łatwo przychodzi ci kłamać, choć zarzekasz się, że jest inaczej.
Adonis zamilkł i nie odezwał się przez resztę walki, zamiast tego napawając się widokiem i odgłosem szeleszczących piór. Chmura kurzu mieszała się z wypadającym pierzem i dzikimi ruchami stworzeń, które rzucając się na siebie chaotycznie, wprawiały widza w poczucie niezwykłego niepokoju, gdy nagle z dwój bytów stawał się jeden. Dziki, nieokrzesany, o nieopisanym kształcie i ferworze barw, od brązów, przez biele, po żywe czerwienie. Przerażał go ten widok, całkiem niezrozumiały, choć niezwykle prosty i przyprawiający o ból głowy, choć to może było wynikiem wszelkich zapachów, doznań dźwiękowych i tego, że już kilka razy szturchnięto go zbyt mocno, sprawiając, ze regularnie tracił równowagę. 
Nagle cisza, rozłączenie anormalnego bytu w dwa osobne, zaskakująco różne. Szczuplejszy kogut padł, chwilę po tym, jak większy, dziki, garnący się do dalszej walki, przeorał go szponem wprost przez długą szyję i rozbudowaną pierś. Zaraz ryk, tych, którzy stracili pieniądze i tych, którzy wyjątkowo, szczęśliwie się wzbogacili. Obrzydliwy sposób na pożegnanie poległego wojownika, w ohydnej kakofonii. Straszne to musiało być, wykrwawić się w piachu, w niezwykłym hałasie, nie wiedząc, co właściwie się działo. Adonis zamknął oczy, całkowicie zohydzony, czując jak nogi gną mu się w kolanach. 
― Idziemy, Fleur go wyprowadziła. 
Więc poszedł, starając się utrzymać myśli tylko i wyłącznie na punkcie na plecach kobiety, nie ingerując w środowisko, nie interesując się niczym, co działo się poza kobiecą sylwetką. Nie mógł, nie chciał, bo zatraciłby się w gęstwinie ciał i huku męskiego chóru, a wtedy nie byłoby dla niego ratunku, poza wyrwaniem go na siłę z objęć byle którego znajomego od wódki, który zagarnąłby go pod ramię, jak starego druha. Musiał zagęścić ruchy, odkąd kobieta poruszała się zdecydowanie szybciej, niż dotychczas, a może to po prostu on był już tak oderwany od rzeczywistości, by nie wiedział, jak płynie czas i z jaką średnią prędkością powinien się poruszać. 
Rzeczywiście, tylne pomieszczenie, mimo że pilnowane przez panów zbirów, okazało się pilnowane przez miłych panów zbirów, o ile przez miłych można rozumieć zwyczajnie najętych przez bogatą w złoto dłoń tutejszego pana i władcy wszelkich wyrostków i pokrak życiowych, wyzutych przez społeczeństwo i wyplutych na najgorsze z ulic. Przepuszczono ich bez zbędnych zatarczek, czy krzywych spojrzeń, wystarczył jeden, krótki uśmiech ze strony Zorzy, by ten stojący bardziej po lewo, odsunął się mocniej w bok i wręcz zaprosił ją do wypadających z futryny, bardzo złej jakości, drzwi. 
Do pokoju wpadła jak burza, bez pukania, bez ceregieli, by zastać uroczą Fleur już z przyjemnością zabawiającą się nad związanym panem Crushewiakiem, który jak glizda wił się na podłodze, starając rozwiązać dobrze zawiązane, ciasne węzeł. Najprawdopodobniej żeglarskie, wykonane z należytą starannością. Nykvist wzdrygnął się na myśl, że rzeczywiście, obecnie szajka była zbyt dobrze wyposażona w zbyt niebezpiecznych ludzi, by chciał kiedykolwiek się im narazić. 
― To ty! To ty! Zorzo, pomóż mi, błagam, błagam, odwdzięcze się, tylko zrób coś z tą dziewuchą, ja, ja…
― Pięknie Fleur! ― Kobieta klasnęła w dłonie, całkiem ignorując dławiącego się powietrzem i łzami mężczyznę, który zamarł w niedowierzaniu. ― Jeszcze raz, gdzie się tego nauczyłaś?
― Dziękuję! A, bywało się kilka lat na morzu, tu, siam, tam. Marynarze to naprawdę prości ludzie, daj im byle małpkę, a nauczą cię wszystkiego, co można w fachu. Urocze. ― Dziewczę odwróciło się na pięcie, byle skupić całe swoje dotychczasowe zainteresowanie na starej komodzie zbitej z byle trzymających się desek, na której poustawiane były przeróżne, raczej należące do tych gorszych rodzajów, alkohole i nie zastanawiając się długo, wybrała losową butelkę, by z radością pociągnąć prosto z gwinta i usiąść, bardzo niedbale, na rozlatującej się skrzynce, która nic nie zrobiła sobie z kobiecej wagi. A może raczej jej braku. 
― Jesteś z nią? Cholera! A ty!? Ty, ty… Ty… Nykvist. 
― O! Pamięta mnie pan! Już się bałem, że znowu będziemy musieli dopełnić formalności, dobrze, że mamy to za sobą. Bardzo nie lubię tej części znajomości, jest bardzo oporna i…
― Ach, zamknij się! Zamknij się, zamknij się! Czego, kurwa chcecie!? Pieniędzy? Przegraliście? To nie moja wina, parchy, że nie potraficie dobrze postawić!
― Sklej pizdę, bo mi aż słabo, błagam. ― But zawieszony blisko nad męskim policzkiem był wystarczającym ostrzeżeniem i groźbą, by zaczął skamleć jak bite zwierzę, a Adonis zastanawiał się, czy nawet teraz, gdy po prostu potrzebowali odpowiedzi i układów, gotowa byłaby zrobić to samo, co wtedy, w górach. Stwierdził, że tak. Póki szło o wspólny interes i dobro ogółu. Póki mogła zrobić to bez dalszych konsekwencji. ― Na bogów, jesteś żałosny. Nam zarzucać niesubordynację, gdy sam od jakiegoś czasu, całkiem przypadkiem, jakimś magicznym sposobem, wygrywasz wszystkie zakłady.
― O to macie do mnie żal? Że mi się udało, a wam nie? Tak zwane szczęście dojrzałego gracza skurwysyny! Wypuśćcie mnie!
― Mamy żal o to, że bezczelnie kradniesz, eksploatujesz i grabisz cały dolny dystrykt. Przestań się tak wierzgać, jak robaczek przerzucony na plecy i zachowuj się jak dorosły facet, gotowy ponieść konsekwencje. Myślisz, że nie wiemy o krowie Malwaidów? 
― Co? ― sapnął, zerkając na nią jak na ducha.
― Gdzie jest? 
― Obiecał mi! Obiecał, że nie będzie śladów, przebrzydły chuj! Pierdoleni czarownicy!
― Chce ktoś whiskey? Całkiem dobra. ― Fleur pomachała butelką, chwilowo rozbijając dziwną, zmąconą atmosferę. Adonis prychnął śmiechem, rozbudzając się już całkowicie i w końcu przyglądając się bliżej kaprawym oczkom Crushewiaka, po czym stwierdził, że nie wyrósł wcale. Wciąż miał tę ledwo sterczącą szopę na głowie, zaskakująco proste zęby i uszczerbek małżowiny w lewym uchu. Nic szczególnego, a jednak nadawało mu to niepokojącego wyglądu, nadającego się idealnie pod tytuł szumowiny roku. 
― Podziękuję, Fleur ― Zorza uśmiechnęła się w jej stronę czarująco, po czym nareszcie ułożyła wygodnie but na męskiej skroni, doprowadzając go do wściekłej wręcz paniki, gdzie miotał się bez pomyślunku, wierzgał nogami na wszystkie strony i sapał jak dzikie zwierzę, chcąc jedynie uwolnić się spod śmiertelnego potrzasku kobiecej nogi. 
Nykvistowi nie szkoda było jednak ludzi, więc patrzył, choć kilka chwil temu zaciskał ściśle oczy, bojąc się widoku zakrwawionego kurczęcia. Rozwierał oczy w rozczuleniu, gdy piana tryskała mu z pyska, gdy łeb pęczniał od krwi, a na czole wyskakiwała mu żyła, gdy perlił mu się pot na skroni i łzy w oczach, a przecież Zorza jeszcze nic nie zrobiła, jedynie trwając nad nim jak kat, gotów w każdej chwili użyć swojej popieprzonej wręcz siły, by rozgnieść go, jak karalucha. Widział, że ją korci, że najchętniej miałaby to już za sobą, a jednak nie mogła obiecała sobie i innym coś zupełnie innego, więc parszywa żądza tląca się w jej dotychczas łagodnych, pięknych oczach, rozrastała się bez granic, jak okrutny pożar, jednak nigdy nie mający zastać punktu ostatecznej satysfakcji. Jedynie zastygnąć nagle w bezruchu i zmaleć po czasie, duszony przez brak powietrza i rozlewu krwi. Niejednokrotnie zastanawiał się, co w takich momentach roiło się w kobiecej głowie, czy przechodził przez nią sztorm, tornado myśli, uczuć, nieopisanych emocji, czy jednak skazana była na wieczną posuchę i rozdzierającą pustkę, sklejone od braku emocji usta, wyschnięte na wiór, bez czułości. Zorza nigdy nie przyznała się przed nim, co wtedy się z nią dzieje, czy tak właściwie jest to wtedy jeszcze ona, czy wstępuje w nią coś zupełnie innego, dzikiego i nieokrzesanego; omijała w końcu ten temat, jak ten ogień, który tlił się w jej wnętrzu i udawała, że nie istnieje, a wszelkie incydenty były jedynie pomówieniami, na które nikt nie miał dobrych dowodów, poza nadnaturalną jej siłą. Bo Zorzy nikt nigdy nie widział w akcie. Nawet, jeśli ktoś był świadkiem, jak Adonis, nie widział niczego. Nie patrzył, nie słyszał, a przede wszystkim, nie mówił, ostrzeżony dzikim spojrzeniem i napinającymi się mięśniami, przez które wyglądała na dwukrotnie większą, niż zwykle. 
Obserwował bez grama współczucia na ramieniu szalejącego mężczyznę i kobietę, która stała nad nim dumnie, jak zdobywca nowych ziem, mający zaraz wbić flagę własnego kraju w pusty jego łeb. Z przerażeniem stwierdził, że obserwowanie go sprawia mu przyjemność. Fleur dalej rozkochiwała się w alkoholu, a Zorza spojrzała na niego przez ramię. 
― Więc? Gdzie jest krowa? 
Deski nagle zaskrzypiały, a Adonis się skrzywił, rozumiejąc, co to znaczy. Mężczyzna zawył i bogom dzięki, że harmider na zewnątrz skutecznie zagłuszał wszelkie rozmowy, krzyki i wrzaski, które mogły dobiegać z oddzielonego pomieszczenia, bo nie widziało mu się użerać z więcej niż jedną pijaczyną. 
― Zorza, wolniej, bo jeszcze nam chłopak pęknie ― westchnął Adonis, obchodząc dwójkę i opierając się o niską komodę, tuż obok przysiadującej Fleur, która natychmiast wręcz zaproponowała mu napój, który jednak odmówił z należytym szacunkiem. 
― Mhm! Pamiętasz, jak to się ostatnio skończyło! Podziwiam cię, skarbie, ale jesteś czasami zbyt prędka! 
Zorza spojrzała na nią, całkiem spłoszona i ściągnęła but z mężczyzny, który odetchnął nagle z ulgą i przestał się szamotać.
― Zbyt prędka? Ale tam też?!
― Zorzo, nie przy ludziach! Porozmawiamy o tym później, dobrze, kochana? 
Adonisowe brwi poszybowały ku górze w absolutnym zaskoczeniu, po czym stwierdził, że butelka whiskey, którą wcześniej mu zaproponowało nie brzmiała aż tak źle, szczególnie, gdy skłębione myśli znowu zaczęły rozrastać się w jego głowie z zawracającą prędkością. Szczególnie, gdy wolał po prostu nie myśleć. 
― Przepraszam, po prostu… Musisz mi to komunikować, jeśli chcemy prawidłowo funkcjonować, dobrze? Przepraszam, jeśli wcześniej…
― Zorzo! Mamy klienta do obsłużenia, no myk myk, potem o tym porozmawiamy! Cholera! Zawsze się tak łatwo rozpraszasz, uwielbiam cię za to.
Fleur zachichotała w najurokliwszy ze sposobów, aż sama Zorza spaliła się gorącą czerwienią, co nie zdarzało się jej zbyt często, a Adonis, zafascynowany niespodziewanym odkryciem, subtelnie zerkał do na dobrą przyjaciółkę, to na zabójczą pogromczynię iluś tam mórz i stwierdził, że mimo wszystko była to całkiem dobrana para i szczerze mógł się tego spodziewać, szczególnie po Zorzy, która swój typ osób, którymi mogła potencjalnie się zainteresować, jednak miała. Nie był to jednak czas na analizowanie związków swoich znajomych, ani ewentualnego pożycia w łóżku, dlatego kobieta prędko wróciła do zaszczycania rzucającego się po podłodze mężczyzny odbiciem swojej podeszwy na jego zapadającym się policzku. 
― Zaczniesz mówić, czy mam znowu cię nastraszyć? Tylko błagam, nie porób tym razem w spodnie, nikt nie będzie tego potem sprzątał, dobrze? ― Nykvist dostrzegł, że mimo tego, że jedynie miała go postraszyć, jej but zaczął niebezpiecznie się obniżać, stopniowo spłaszczając męski policzek.
― Niedaleko Ramlerów! Niedaleko chatki Ramlerów, na wschód, błagam, błagam, wypuśćcie mnie już, nie chcę więcej!
― Oh! ― Zorza zamarła w bezruchu na kilka krótkich chwil, po czym zeszła z mężczyzny, by podejść do przyjaciela i, najwyraźniej, partnerki, wyrwać butelkę spomiędzy męskich palców i samemu wziąć ładny, głęboki łyk. ― Jonash miał rację!
― Co?
― Jonash. Podobno rano udało mu się namierzyć jej położenie, ale nieszczególnie chciał się wychylać. Z każdym dniem ten dzieciak zaskakuje mnie coraz bardziej, a pomyśleć, że wszyscy traktowali go z początku jak narwanego piromana.
― Mówiłam, że się wyrobi, a wy jak zawsze mi nie wierzyliście! ― Fleur zaćwierkała, radośnie machając nogami, całkiem niewzruszona obecnością mężczyzny, niepokojącą energią, którą emanowała Zorza, czy Adonisem, który nieco cierpiał z powodu notorycznego kołysania się komody. Większa kobieta jedynie przyznała jej rację, po czym złożyła na jej policzku czuły pocałunek i Adonis wiedział już chyba, dlaczego zastał kobietę tak wyjątkowo spokojną, jak na jej standardowy temperament. 
― Wysłali tam część grupy na wszelki wypadek, gdyby jednak okazało się, że miał rację, dlatego, przy dobrych wiatrach, krowa powinna być już w połowie drogi do nas. Reszta stoi pod… Co ty robisz? ― Zerknęła na mężczyznę, któremu, jakimś cudem udało się stanąć na rozchwianych nogach. 
Doskoczyła do niego jednym krokiem, pchnięciem powaliła go na łopatki, a później zaszczyciła go niezgrabnym, ale bardzo prędkim kopnięciem prosto w pysk, po którym stracił przytomność. Resztę wątpliwego wieczoru spędzili przy marnych alkoholach, zagadując się do momentu, w którym na głównej sali ktoś nie wszczął bitki za któregoś padniętego koguta i nie wypłoszył wszystkich nagłym chaosem, który dotarł nawet do tylnej sali, w której świętowali absurdalnie krótką i prostą zagadkę zaginionej krowy, bo najwidoczniej nikomu nie chciało mocniej zastanawiać się, jak zagmatwać wszelkie poszlaki i może jednak nie nakierować ich centralnie na Crushewiaka. Może i lepiej. Adonis był na to zdecydowanie za stary. 

Rozsypał tabakę na wgłębieniu w dłoni, przy kciuku i wciągnął ją mocno. Nie robił tego od dawna, substancja podrażniła mu nos tak wyraźnie, by musiał nim chwilę pokręcić, rozmasować. Dmitrij uśmiechnął się przekornie, obracając przy okazji szklankę w dłoniach. 
― To dość ironiczne, nie uważasz?
― Co takiego? ― Adonis nawet na niego nie zerknął, zamiast tego skończył masować swój nos i za chwilę wychylił na raz szklankę ze złotym trunkiem, zarabiając przy okazji niekoniecznie podekscytowane spojrzenie ze strony mężczyzny. 
― Fakt, że dołączyłeś do organizacji, która zajmuje się tymi wszystkimi… katastrofami. 
― Ha, ha ― burknął dobitnie, odchylając się mocniej na krześle. ― Bardzo zabawne. 
― Stwierdzam, fakt. Gdzie się pojawiałeś, nie mogło być spokojnie i bezpiecznie.
― Wiem, że bywałem problematyczny, ale czasy i ludzie się zmieniają, Dmitrij. Trochę mi nie po drodze z karierą wiecznego, rozrabiającego młokosa. 
― Ależ łżesz, ależ ty łżesz, cholero. ― Starał się wydusić z siebie między prychnięciami. Kręcił głową z niedowierzaniem, co Adonis zbywał jedynie krótkim ruchem nadgarstka, jakby przynajmniej ugodzono go w najwrażliwszą część jego dumy. ― Dalej, przyznawaj się, po kiego tam dołączyłeś.
― A po kiego mogłem tam dołączać. Żeby ciepło mi było w dupę i miał, co wsadzić do pyska. 
― Rozumiem. Zrobił się z ciebie piesek kanapowy.
― Nie. Po prostu jestem stary, zmęczony, brakuje mi nogi i nie mam siły na bawienie się w szwindel do końca życia i jeden dzień dłużej. Dali mi jedzenie, mieszkanie i w zamian oczekują tylko żebym się zachowywał, raz na ruski rok kogoś zszył i ewentualnie bawił się w detektywa. 
― Dwudziestoletni ty patrzyłby na ciebie z niedowierzaniem i śmiał ci się w twarz.
― Dwudziestoletni ja nie miał wyboru.
― Zawsze miałeś wybór, nie baw się w przekłamywanie rzeczywistości. Niewdzięczny kundel. ― Charknął. Splunął. Kłykcie pobielały, gdy zaciskał pięści patrząc na, dawniej ikonę, teraz starego głupca, takiego samego, jak dziesiątki innych, w każdym mieście, na całym bożym kontynencie. 
― Zdechnąć na ulicy, wstąpić do woja, bawić się z wami albo dawać dupy jakiemuś staremu zbokowi, żeby mnie utrzymywał. Zajebisty wybór. 
― Już nie przesadzaj…
― Łatwo ci, kurwa mówić. Ja w przeciwieństwie do niektórych, nie miałem rodziców. Nie urodziłem się w kupieckiej rodzinie. Ty mogłeś sobie wybrać, czy będziesz wkurwiał ludzi lepkimi palcami, bo od zawsze miałeś zaplecze, gdyby coś, kurwa, nie wyszło. Zawsze mogłeś odwrócić się dupą i wrócić do spadku rodzinnego, ubrać się w piękny garnitur i sprzedawać, pierdolone sardynki. 
― Wiesz, że nie mogłem skorzystać z dorobku mojego ojca, Adonisie! Przyrzekłem! 
― Komu to kurwa przyrzekałeś? Sobie samemu w jakiejś spelunie, napruty pod sam sufit, gdy nie potrafiłeś odróżnić kozy od kuca. Jesteś i zawsze byłeś, cholernym ignorantem. Stawiałeś tę swoją gówno wartą przysięgę, poza dobro twoich ludzi! Dmitrij, miałeś pod sobą piątkę dzieciaków. Piątkę, która nawet nie miała piętnastu lat. Wmawiałeś im i wmawiałeś nam, że jesteśmy rodziną. Że jesteśmy dla ciebie, jak rodzeństwo. Werbowałeś ich, dawałeś im jakieś, kurwa, złudne nadzieje, wrzucałeś ich w najgorsze miejsca i ryzykowałeś ich życiem! Te dzieciaki nie znały niczego lepszego. Nie miały wyboru, chciały przeżyć, tylko tyle. A ty na to wszystko pozwalałeś, mając pod ręką fundusze, które pozwoliłyby na porządne odchowanie, łącznie z wysłaniem ich do szkoły i zadbanie o ciuchy, w których nie musiałyby się bać o zamarznięcie w nocy. Wystarczyło schować tę twoją wątpliwą dumę i zacząć działać. To, że tobie podobało się takie życie, nie znaczyło, że wszyscy na nie zasługiwali. Jesteś zwykłym sadystą. ― Adonisowy głos się złamał i dopiero teraz zauważył, jak bardzo drżał, z napiętą żuchwą, zmarszczonym czołem i potem, który powoli spływał po jego karku. Brakowało mu czucia od pasa w dół i wyklinał to okropne uczucie, które nie przemijało, zamiast tego gościło się w jego ciele w najlepsze. 
― Chciałbyś, prawda? Żeby wysłać cię, na uniwerek. Lubiłeś brodzić w tym towarzystwie, pseudointeligentów lubujących się w dużych słowach. 
― Nie mówię o mnie. Wiesz, że nie tego chciałem i wiesz, że byłem już za stary. 
― Siedemnaście lat? To już dla ciebie starość? Nie chcę wiedzieć, jak się czujesz teraz. Dwa razy starszy i dwa razy głupszy. Wiesz, że pomoc im nic by nie dała, ta zgraja była niereformowalna. Banda degeneratów. 
― Naprawdę mówisz tak o swoich Zającach? Bogowie, rzeczywiście jesteś żałosny. 
― Nie w moim geście się przywiązywać, Adi.
Zapadła między nimi niekomfortowa cisza, spowodowana w głównej mierze tym, że Adonisowi brakowało słów na mężczyznę, którego dawniej uważał za centrum tego wszechświata. Największą ikonę, wzór ojca, brata i przyjaciela, do którego pragnął dążyć, podekscytowany tym, jak wyglądało jego życie, że mógł pozwolić sobie na więcej, mając dokładnie tyle, co on. Przynajmniej pozornie. Dopiero perspektywa czasu, kilka nowych znajomości w kupieckim fachu i współpraca z osobami, do których wolał się nie przyznawać, pozwoliła mu dokładnie oglądnąć figurę mężczyzny, dotychczas widzianego jedyne z jednej pozycji. Z oczu młodzieńca, który nie wie, że za potężną sylwetkę można zaglądnąć, że da się naświetlić tę rzeźbę z innych stron, niż od góry, odbierając jej tym samym całego patosu i pokazując zlęknioną twarz głupca, który nachyla się nad biednymi Zającami, które w panice, nie potrafią nawet objąć prawidłowego kierunku i przez to wbiegają mu tuż pod nogi. Dmitrij zapala papierosa i kurzy nim prosto w stronę Adonisa, który w nerwach stuka laską, przebiera nogami i odnajduje wielkie ukojenie w poobrywanych ze ścian, deskach. 
Zorza nie wraca już długo i choć w pierwszej chwili, głowa Adonisa ucieka się do okrutnych scenariuszy, wkrótce reflektuje się, że najprawdopodobniej czai się za rogiem i podsłuchuje ich rozmowy, łapczywie wyłapując istotę konwersacji i wszystkie ważne informacje. Piekielna hiena, która pożerała bez opamiętania szczątki wszelkich dyskusji, część zachowując dla siebie, jednak zdecydowaną większość puszczając jak słowiki w świat, by swoim trelem roznosiły najczęściej najgorszą z nowin. Mimo stalowych ramion kobiety, jej zdartych do kości kłykci i potężnej sylwetce, to właśnie słowo, prężny, łasy umysł i wyjątkowa zdolność do nawiązywania nowych kontaktów były jej najgroźniejszą bronią. Zarówno Adonis, jak i siedzący przed nim mężczyzna doświadczyli tego faktu na własnej skórze. Blizny po tym zostały głębokie i do tego paskudnie się goiły.
Przełyka ślinę, wciąż wzburzony i zły, wściekły na miernotę, której tak cudownie się żyło, na koszt wszystkich innych. 
― Nie nazywaj mnie tak. 
Trochę zaskoczył go brak głosu w gardle i nagłe uczucie osłabienia, które spadło na jego ramiona, jak tonowe bydle, radośnie muczące, nie zdające sobie sprawy z powagi sytuacji. Szepnął. Szepnął, cicho jak mysz pod miotłą, a Dmitrij skrzywił się, bo najwyraźniej nie dosłyszał, co Nykvist miał do powiedzenia.
― Co tam szemrzesz pod nosem? Synku? ― Śmieje się chrypiąco, a Adonisowi robi się zimno.
― Nie nazywaj mnie tak.
Tym razem zaskoczył go nerw i uniesienie, z jakim, trochę targnął się na życie, a jednak poczuł się lepiej i poprawił poły płaszcza, patrząc oczami żarzącymi się jak węgliki na coraz mniej kontent mężczyznę. Może otwierał już usta, żeby znowu zapytać w tonie, który sprawi, że Adonis zamilknie na wieki.
― Adi. Nie masz prawa…
― Bo co. Bo Zorza cię tak nazywa? Bo Ruda cię tak nazywała? 
Nie zakodował momentu, w którym obaj nagle poderwali się z siedzeń, w tumulcie upadających naczyń, butelek i chyboczącego się stołu, gdy Dmitrij celowo go kopnął, by nie stał dwójce na drodze. Nie pamiętał, kiedy stal jego sztyletu błysnęła po raz pierwszy, ani kiedy stalowy, kruczy dziób został przystawiony do jego szyi. Adonis doskonale zdawał sobie sprawę, że znajdował się w stratnej pozycji, z całkiem różnych powodów. Może dlatego, że był kaleki, może dlatego, że uchwyt na lasce miał wyjątkowo słaby, a może dlatego, że to Dmitrij trzymał go w garści, mocno ściskając poły jego koszuli i wbijając czubek ostrza w skórę tuż nad jego obojczykiem. Oh, gdyby miał więcej odwagi, może nawet splunąłby mu w twarz, ale zakorzeniona w nim potrzeba okazania mu szacunku przeważała wątpliwą szalę. 
― Miała imię. 
― Jakie? ― Adonis zamarł. ― Śmiało. Jak miała na imię? 
Szanse, że świat Adonisa mógłby się zawalić, a mury, które budował wokół siebie przez lata, należy zaznaczyć, że bardzo skrupulatnie, są bardzo małe, ale nie nikłe i w tym momencie zaczęły niebezpiecznie narastać. Ze względu na niekomfortowe położenie, ze względu na oddech Dmitrija na jego wargach, może dlatego, że miał właśnie miecz podstawiony pod samo gardło, a także biorąc pod uwagę wiele innych czynników, jak właśnie wspominki o nieszczęśliwej Rudej. I to wcale nie tak, że nie pamiętał jej imienia, a raczej sam fakt, że wolał o nim zapomnieć, bo i tak nigdy nie chciało przejść mu przez gardło. Dmitrij doskonale o tym wie, problem jednak jest taki, że Dmitrij jest sadystą, a Adonis jest tego jak najbardziej świadomy. 
Nie zapłakał, nie jęknął, ale próbował wydrzeć się z uścisku oprawcy, który czując, jak mężczyzna szamocze się jak ryba w sieci, jedynie przytulił go mocniej do siebie, wyciskając z adonisowych płuc słabe westchnięcie, gdy nóż nagle zahaczył mocniej o ciało. Był jednak całkiem świadomy, że sam sobie na to zapracował, w końcu to on pierwszy dźwignął się z nóg i podniósł laskę na Dmitrija, a że ten był zwyczajnie szybszy i silniejszy, to skończył w, chyba jednej z chujowszych, sytuacji. 
― Wiesz, że nie mogę ― szepnął w końcu, chociaż przypominało to bardziej nieregularny świst płuc, gdy starał się wziąć porządniejszy wdech w wyższych partiach gór. 
― A córka? Jak mam się do niej zwrócić, gdy przyjedzie?
― Co?
Granica została przełamana, panika zaczęła go dusić, odbierać zmysły, a mięśnie mu tężały coraz mocniej, gdy mężczyzna przyciągał go coraz bliżej, tylko by nachylić się nad jego uchem, omieść je ciepłym powietrzem i czknąć śmiechem. 
― Jestem jej ojcem chrzestnym. Wiesz, co to znaczy.
― Nie… Nie.
― Ruda mi obiecała. Oboje mi obiecaliście, a ta cholerna wiedźma wam błogosławiła. Nie ma odwrotu, Nykvist. Nie ma. Więc nie wychylaj się z szeregu w najbliższym czasie, wiesz, że to ciebie będą szukać, a nie nas. 
― Krowa odstawiona do Malwaidów. Ten dzieciak był zajebiście podekscytowany, myślę, że powinieneś go odwiedzić, Nykvist. Nasi chłopcy będą jej pilnować do momentu kiedy sytuacja… Dmitrij, zostaw go. ― Charknęła kobieta, pojawiając się znikąd i rozwiewając mgłę złej, napiętej atmosfery. Zmiękły mu nogi. Dmitrij go zostawił. Chociaż wolałby, gdyby zaszlachtował go na miejscu. 
Nykvist doszedł do wniosku, że Dmitrij posiadł magicznym sposobem zdolność czytania w myślach, a może i posiadał ją od zawsze, jednak nigdy się do tego nie przyznał, gdy resztką świadomości wychwycił błysk wysuwanego z pochwy sztyletu. Pięknego sztyletu.
Sam mu go sprawił. 



brawo dożyłeś końca dostajesz talon na balon i pieniądze na terapeutę bo nikt nigdy nie powinien dotrwać do tego momentu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz