Sroka, Claude Monet
TW: Tematyka śmierci dzieci.
W góry z towarzyszącymi im naukowcami wybrała się, uważając, że powietrze w
wyższych partiach masywu wypędzi z niej pesymistyczne myśli, licząc na to, że
zmęczenie przygłuszy wszelakie rozterki kołatające się bez celu po sercu.
Nie wie, czy zbierające się w kącikach oczu łzy nie są łzami, które przelane
zostaną na darmo, tak jak te łzy, które przelała dwadzieścia jeden lat temu,
które przelała dziewięć lat temu i te, które przelała pięć lat temu. Szczątki
pozostawione tego dnia pod firanami i pościelami o nie nie dbają. Wspomnienia
pozbawione potencjału oraz przyszłości również. Wtedy pozwoliła, by gruba
warstwa śniegu przykryła je swą bielą, by schowała pod sobą ciemnobrunatną
czerwień, która wypłynęła znienacka i niespodziewanie. Teraz też błogosławi
więc zimowej bieli, by ta ukryła bolesną historię pod sobą, ale zabraknie
karminu, bo przybrudzone kości już dawno o nim nie pamiętają.
Krwi tu nie ma, rzezi brakuje.
Niewygodną dla nich wszystkich ciszę, która tak skrzętnie przemyka się pod
ciepłe warstwy ubrań, by tam werżnąć się w skórę i sprawiać ból – nigdy nie
ich, nigdy nie własny – przerywa dźwięk dopiero co nakręconej pozytywki.
Odchodzą, a melodia natrętnie odbija się od ścian umysłów i zmusza krtanie do
nucenia, bo przecież jest taka ładna, tak łatwo wpada w ucho. Serca wstrzymują
ten niepoważny pomysł.
Melodia staje się kolejnym wspomnieniem do pochowania pod śniegiem.
Z gór wraca, chowając twarz w wełnianym szaliku i chowając się we własnych
ramionach, choć wolałaby te cudze.
•
Polana trzaskają, tak jak robiły to dzień za dniem, noc za nocą. Pasma ognia
owijają się czerwienią, wstęgi płomieni wyciągają się w powietrzu i tworzą w
ten sposób obrazek ładny, choć monotonny, obrazek śliczny, choć skrywający w
sobie jakieś niebezpieczeństwo, jakąś dawno zapomnianą przestrogę, która nagle
ma stać się istotną – to wszystko pod napływem wspomnień, które w Obarii
wydają się uderzać w nią z podwójną siłą.
Zwalają z nóg, pozbawiają dechu w piersi, przytrzymują głowę pod warstwą
powoli topiącego się śniegu. Ciężkiego, kleistego, który chwyta w swe białe
ramiona i wciąga pod powierzchnię, by przydusić i nie pozwolić na powrót do
świata tych żywych.
Apolonia upija łyk herbaty i mocniej zaciska smukłą dłoń na kubku, a karmin
pląsu odbija się w brązie oka. Błyska lekkim kolorem słodkiego miodu, który
kilka minut temu opadł na dno wcześniej wspomnianego naczynia i wcale nie
rozpłynął się po napoju, nie uczynił z niego łakoci. Pozostaje więc cieszyć
się goryczą, póki ta nie została wychłeptana, by odsłonić mdlącą słodycz.
— Jestem zmęczona — szepczą za nią usta, bo gdyby posiadała trzeźwy umysł, to
nigdy by do tego się przed kimkolwiek nie przyznała. Nie do zmęczenia tego
typu, choć ma obolałe nogi od porannej wspinaczki, a barki spięły się niezbyt
wygodnie, zblokowały w stawach i mięśniach, i niezbyt skore są do
odpuszczenia.
Może ten szept zagłuszyły trzaskające polana. Może ten szept odbił się w
ścianie ściskanego za mocno kubka, może utopił się na dobre w gorzko-słodkiej,
mdłej herbacie. Może ten szept przykryło ciche nucenie białowłosego barda, a
może zrobiła to jego lutnia swym zazwyczaj słodkim brzmieniem, tego wieczoru
jednak wyjątkowo kleistym i ciężkim. Trudnym dla jej ucha, choć nie
nieprzyjemnym. Znajomym, ale jeszcze przez nią, przez nich nienazwanym,
nieuchwyconym i niewyszukanym we wspomnieniu.
To tylko kwestia czasu.
Ma jednak wrażenie, że cudze ucho dwa słowa jednak wyłapało, że bezdenne oczy
o smutnym zabarwieniu wpatrują się w nią teraz z niezdrowym zainteresowaniem.
Odpowiada mu tym samym. Uderza znienacka, jak to ma w swym zwyczaju, bo
przecież uwielbia swych ukochanych widzów zaskakiwać. Charakterystyczną jej
desperacją oraz żalem do całego świata, krzyczącą arogancją o krtani zdartej
od wypowiadanych raz po raz zarzutów dotyczących niesprawiedliwości, która
kiedyś, dawno lub niedawno, ją spotkała, a teraz przypominała o sobie przy
każdym kroku, przy każdym spojrzeniu. Objawiała w każdej bliższej osobie,
jątrzyła, jak jej się wydawało, zasklepione już rany.
Palce Xaviera nadal tańczą na strunach lutni, od struny do struny,
przeskakują, drgają, to wszystko od niechcenia, a jednak z pewną dozą
skupienia oraz dbałości o szczegół. Oczy Adonisa uciekły kilka sekund
wcześniej prosto w ogień, a Apolonia wstrzymuje oddech, pociera palcem o
palec, haczy o rubinowy pierścionek.
Wystarczyłoby spojrzenie. Jedno, o konkretnym nacechowaniu, o konkretnym kącie
opuszczenia gęstych rzęs. Nie jest w formie, to oczywiste, nie, gdy chodzi w
niezbyt dobrze skrojonych spodniach i w przydużych, męskich koszulach, ale
przecież to zawsze idzie o spojrzenie. Delikatne muśnięcie dłonią cudzego
ramienia. Nachylenie się nad uchem. Połaskotanie słodkim szeptem.
Opuszczenie pomieszczenia bez pożegnania, bo niby po cóż mieliby się żegnać,
jeżeli kilkanaście minut później miałby przyszpilić ją do ściany, a ona
miałaby mu na to pozwolić. Skinieniem głowy, zatopieniem swych palców w
czarnych, gęstych włosach, cichutkim słowem. Odsłoniłaby swe obojczyki,
ukazałaby długą szyję i pozwoliłaby się mu pożreć, a on, odpinając tę
niefortunnie leżącą na niej koszulę, przeklinałby pod nosem, gdy guziki
wyślizgiwałyby się spomiędzy jego palców. Bezwstydnie błagałaby o kolejny
pocałunek, gnąc się pod cudzymi opuszkami w szczerej rozkoszy. Zapomniałaby na
jeden wieczór, na jedną, nawet niepełną noc. Odwdzięczyłaby się tym samym,
przynosząc zapomnienie. A później by sobie przypomniała. I on również by sobie
przypomniał. Tyle i aż tyle.
Na złamane serca, jak się jej wydaje, przeżyli już za wiele.
Apolonia wlewa w siebie zimną herbatę, kiwa dwóm panom głową. Odstawiony na
jakiś drewniany, rozpadający się stolik kubek puka lekko denkiem.
— Dobranoc — żegna się, bo nie była to dobra noc na nieżegnanie się, na
pozostawianie jej otwartym rozdziałem.
Ostatnie melodie lutni wbijają się nagle w poranne wspomnienie niby haczyk w
podniebienie ryby. Pociągają, haracząc jeszcze niezasklepioną tkankę.
•
Każdy dzień rozpoczyna papierosem z lekko zaschłego, już niedobrego tytoniu.
Lepszego tu jednak nie odnajdzie.
Tego konkretnego ranka chce wierzyć, że nie śniła, ale sen, jak na złość,
wyrył się w pamięci i nie chce odpuścić, będąc raz po raz wyganianym z
wyjątkowo wypoczętego ciała przez papierosowy dym, który jemu, jemu okropnemu,
jemu przebrzydłemu i jemu paskudnemu, nie przeszkadzałby wcale, nawet jeżeli
zagłusza zapach konwalii chowający się pomiędzy ciemnymi pasmami włosów, za
uchem, w zgięciach łokci, na nadgarstkach i biodrach. Apolonia myśli o cudzych
palcach, które w śnie tak zgrabnie owinęły ciemne pasma włosów wokół siebie,
lekko za nie pociągając, czule masując skalp. Strzepuje kilkanaście minut temu
własnoręcznie zwiniętego papierosa, popiół opada na wilgotną ziemię. Apolonia
myśli o cudzym głosie, który w śnie słodkim szeptem obijał się o płatek ucha,
zapewniał o dobrych zamiarach i chęciach, a ona tak łatwo wierzyła w każde
słowo nim wypowiadane. Zaciąga się, przytrzymuje dym w ustach i w krtani,
niezbyt obawiając się, że zacznie kaszleć – i tak nikt nie zauważy, nie
usłyszy, wszyscy zajęci są sobą, własnymi problemami. Apolonia myśli o cudzych
wargach, które w śnie subtelnie opierały się o wrażliwą skórę w zgięciu
łokcia, łaskocząc, powodując uśmiech na twarzy, nie wie czy jej, czy jego, bo
tego konkretnego szczegółu nie pamięta. Ponownie strzepuje papierosa, ten tli
się jeszcze odrobinę, ale dopala się, chwila moment, a poparzy opuszki.
Apolonia myśli o cudzym kciuku, który w śnie delikatnie masował zmęczone
nadgarstki. Raz ostatni wypuszcza z siebie dym, z dymem wyrzuca z siebie
bijące się w głowie rozterki. Apolonia myśli o cudzych oczach, rozkosznych w
swej filuterności i szelmowskości, o tych oczach do których ma okropną słabość
i które w śnie zatrzymały się na jej biodrach, zapamiętując każdy szczegół,
nawet ten jeden pieprzyk przyklejony do jednego z pagórków kości biodrowej
owiniętej w aksamitną skórę.
Apolonia drży i wyrzuca papierosa w cholerę. To ładny i dobry poranek na
kolejnego, ale obawia się, że ten przysporzyłby ją o rumieńce na polikach. Ich
powstaniem, gdyby tylko ktoś ją o to zapytał, ale przecież nikt tego nie
zrobi, obarczyłaby to przebrzydłe zimno.
Serce nie sługa jednak wie, że ich prowodyrem jest przebrzydły Asparsa, który
w rzeczywistości wykreowanej w umyśle kobiety woli biodra innej i woli cycki
innej. To zrozumiałe, to oczywiste, bo ona pomimo swych gładkich ruchów oraz
pięknych, doskonale dopasowanych do tego typu sylwetki sukien, ociosana jest w
raczej proste ciało, będąc męską w swej kobiecej kobiecości. Zachwyca, ale,
jak się jej wydaje, w sposób odrobinę peszący i przytłaczający, gdzie nie
można po prostu zajrzeć bezczelnie w głęboki dekolt i przez chwilę bezczelnie
się pogapić.
Ale może ten jeszcze jeden raz mu wybaczy, bo chwile sennego pożądania to
nadal chwile pożądania, a to zawsze jest lepsze od nagich kości dzieci
pochowanych pod pożółkłą firaną.
•
Rubinowy pierścień ciągnie ją dwa metry pod ziemię.
•
Pisze kolejny list do pana Hopecrafta i ze wstydem – nie potrafi konkretnie
określić jego źródła – pyta się, czy uważa, że ból to cecha immanentna kobiet.
Pytanie skreśla, zamazuje zupełnie niepodobnie do niej, orientując się, że pan
Hopecraft nie posiada w swym podbrzuszu macicy, a przynajmniej nic jej o tym
nie wiadomo.
Po nocach troszkę płacze za tym, co kiedyś mogło być, choć nigdy nie mogło się
stać. Fiona rankami patrzy na nią z niepokojem, ale wyjątkowo powstrzymuje się
od jakichkolwiek komentarzy. Apolonia jest równie wyjątkowo wdzięczna.
Kolejne sny o Aherinie Asparsy pojawiają się raz na jakiś czas, a snucie
marzeń o Adonisie Nykviście traktuje jako miły przerywnik, drobną
przyjemność przeznaczoną tylko dla niej. Nadal każdego poranka pali, ale już
trochę dla rutyny, a nie dla przyjemności – wyschnięty tytoń jednak nie leży
w jej guście.
•
W swej głupiej naiwności oraz filigranowej nadziei wypatruje kogoś na
horyzoncie. Tego dnia nie pali.
•
Płot, o który nonszalancko opiera się Apolonia, obserwując, może z nudów, a
może w namyśle, toczące się przed jej oczami życie, skrzypi pod jej dłonią,
pod łokciem ugina się lekko – nie na tyle, by pęknąć, ale jednak. Niedobry
papieros zwisa spomiędzy warg, a kobieta zastanawia się, czy ktoś w tych
okolicach ma może jednak ciut lepszy, przynajmniej niewyschnięty tytoń.
Kątem topazowego oka dostrzega starszego mężczyznę podejmującego próbę
rozpalenia swojej fajki. Apolonia odbija się od płotu, bo może to on jest
rozwiązaniem jej wszystkich problemów na tu i teraz, poły grubego
płaszcza rozkładają się wokół sylwetki, ale coś ją wstrzymuje, dźwięk, cudzy,
przyspieszony oddech oraz krótkie, ale z jaką werwą wyrzucone w przestrzeń
przepraszam.
Śnieg skrzypi pod cudzymi butami, kilka prędkich kroków, kroczków przykuwa jej
uwagę.
Dziewczynka ma ogromne oczy i natrętnie mruga, wpatrując się w sylwetę ukrytą
pod przydużym płaszczem, na której korzyść ów nie działa, oczywiście.
Natrętnie mruga, dopóki się nie namruga i nie podejdzie, nie pociągnie
delikatnie za rękaw, zadzierając swą główkę na tyle, by spojrzeć palącej
kobiecie prosto w oczy.
— Pani jest bardzo smutna — stwierdza dla siebie oczywisty fakt, a kobieta
przypomina sobie o tym, jak bardzo szczere potrafią być dzieci i jak często
trafiają w samo sedno sprawy.
Apolonia jest bardzo smutna, ale uśmiecha się ciepło na widok dziewczynki.
Czym prędzej odrzuca papierosa na bok, bo przecież przy dzieciach nie wypada.
Zerka na małą istotkę łagodnie, przygląda się troszkę z zainteresowaniem,
troszkę z czułością kogoś, kto mógł, a nie ma, kto chce i bardzo mu tego
brakuje.
Dziewczynka ma dwa całkiem długie warkocze wystające spod czapki, którymi
bawi się, gdy za pomocą sepleństw przekazuje kobiecie historię swojego
krótkiego, ale jakże intensywnego życia. Wczoraj była z babcią na targu.
Przedwczoraj ganiała się z podwórkowymi, niczyimi psami. Fajnie być tak
takim niczyim psem, bo one cały dzień śpią albo bawią się, albo jedzą, albo,
i to w tym wszystkim jest najfajniejsze, chodzą gdzie chcą. Godzinę temu za
to widziała na płocie bardzo ładną ptaszkę, ptaszkę, bo była taka ładna, że
na pewno to dziewczynka. Miała czarne i białe piórka, ale tych białych było
zdecydowanie mniej i z zainteresowaniem wpatrywała się w równie
zainteresowaną dziewczynkę. Podobno wydała z siebie dźwięk, ale ona sama nie
potrafi go oddać, a gdy Apolonia próbuje jej pomóc i wyćwiczoną krtanią
stara się oddać ćwierkanie jakiegokolwiek ptaka, coś w ogromnych oczach
błyska z zachwytem, szczęśliwie.
A dwa tygodnie temu? Dwa tygodnie temu nie pamięta, bo tyle się działo, że
przecież każdy by zapomniał. Apolonia śmieje się wraz z dziewczynką i kiwa
głową, potakując słowo w słowo. No tak. Przecież każdy by zapomniał.
•
O sobie jednak nie zapominają. Kilka dni później spotykają się przy tym
samym płocie, przy którym spotkały się za pierwszym razem, zupełnie z
przypadku, a jednak w jakiś sposób przewiązane nitką losu. Płot ma dwa
ułamane szczebelki, które, jak enigmatycznie oświadcza dziewczynka, zniknęły
po prostu pewnej nocy. Były, były i nagle ich nie było, dokładnie tak samo,
jak jej ulubionych skarpetek czy zielonej wstążki, którą mamusia wiązała na
dziewczęcej głowie w wielką kokardę.
Pani Pola, choć w ustach dziewczynki przypomina to raczej Pańpolę, z
zainteresowaniem słucha opowiastek Kasieńki, tych o płocie, o dachu, o tym,
że kasza z grochem zaczyna być trochę monotonną potrawą, a jej brat
strasznie ją irytuje. Kasieńka odwdzięcza się zaplataniem warkocza, czasami
dwóch. Kasieńka z zachwytem spogląda w topazowe oczęta i przygląda się
apoloniowym długim rzęsom, które według niej sięgają aż do nieba. Kasieńka
otwiera ustka i formuje je w małe o, gdy Pani Pola, opowiadając jej
jakąś wymyśloną na szybko bajkę, udaje różne postacie, zmienia swój głos.
Mówi ciszej, mówi niżej, mówi głośniej, mówi wyżej.
Kasieńka dnia dziewiątego od tego zupełnie przypadkowego spotkania numer
jeden przychodzi ze szmacianą lalką pod pachą. Lalka nie ma jednego oka,
prawdopodobnie odpadło, a drugie, oczywiście guzikowe, bo każda porządna
szmaciana lalka musi mieć oko z dużego, niepotrzebnego dorosłym guzika,
kołysze się na trzech poprzecieranych nitkach, które swym stanem zapowiadają
rychły upadek i drugiego oka. Prawa noga lalki jest wypchana ciut bardziej
od lewej, a może to z tej lewej uciekło trochę podartych, zszarzałych szmat.
Kasieńka stara się ukryć ją za swoimi plecami, trochę kręci głową, trochę
kręci stopą, podchodzi z nią do Pańpoli jakoś tak mniej śmiało, mniej
szczęśliwie i niezbyt energicznie, jak robiła to przez ostatnie dziewięć
dni. Apolonia pyta, skąd ma taką piękną lalkę, ale dziewczynka na początku
nie odpowiada, ba, ucieka wręcz spojrzeniem swych ogromnych ocząt na bok.
Przygląda im się całkiem ładna sroka, jak kobieta się domyśla, wspomniana
kilka dni temu ptaszka. Apolonia do Kasieńki podchodzi więc naokoło, jak to
robi się z dziećmi, a może po prostu z ludźmi, którzy coś ukrywają, kręcą,
próbując zatrzeć ślady. Czy to zbrodni, czy to przewinienia, czy to, jak
domyśla się w przypadku Kasieńki, drobnego, drobniutkiego przekrętu, do
którego wstyd się przyznać nawet przed samym sobą. Apolonia zachwyca się
więc lalką, proponuje, że może doszyć jej nowe oko, bo chociaż krawcowa z
niej bardzo marna, to przyszywanie guzików nigdy nie sprawiało jej
problemów. Kasieńka zaczyna otwierać się na rozmowę, ponownie bawi się
warkoczem i nie kręci już stopą ani słowem, zdradza nadane lalce imię, mówi,
że ją kocha, że śpi z nią codziennie, ale w rytmie słów dziecka nadal coś
nie gra, ogromne oczęta uciekają z konfrontacji z tymi topazowymi. Aż w
końcu coś pęka.
Mówi, że lalka nie jest jej, że ją zabrała, że jest jej bardzo głupio i że
przeprasza, bo przecież nie chciała, ale lalka tak bardzo jej się spodobała.
Lawina nagłych, intensywnych słów porywa myśli Apolonii, która w monologu
dziewczynki gubi się dwa, a może trzy razy.
I tylko ostatnie pytanie, to o pomoc, wybrzmiewa klarownie, niby czysty
dźwięk dzwonu.
•
Nie rozumie, jak dzieci mogą bawić się w takich warunkach, a może po prostu
trafia na nieodpowiedni do zabawy dzień. Wiatr szarpie za poły płaszcza,
szarpie i za włosy, nie mogąc dać jej świętego spokoju. Apolonia mruży oczy,
starając się na polu za domem dziewczynki jakąś wskazówkę, coś, co pomoże
jej w odnalezieniu prawowitej właścicielki szmacianej lalki, którą przyciska
do swojej piersi niby własne dziecko w obawie, że wiatr wyrwie tę z jej
ramion, zrobi to gwałtem i brutalnie, nie uprzedzając o swoich zamiarach i
łamiąc kobiece serce, bo nie wybaczyłaby sobie, gdyby do tego doszło.
Nigdy do tego nie dojdzie, ale Apolonia uwielbia dramatyzować i
histeryzować, jak to na porządną aktorkę teatralną przystało.
Wiatr szarpie również za przebiśniegi. Te wyglądają nieśmiało zza ciężkiego
i wilgotnego, bo roztapiającego się śniegu, białe, jakże smutne, opuszczone
ku ziemi główki kołyszą się w lewo i w prawo, w przód i w tył. Im dalej w
pole, tym ich więcej, zdają się wyznaczać sobą jakąś ścieżkę. W nieznane,
sądząc po tym, że z ziemi nagle zaczynają wyrastać konary, drzewo ścieli się
coraz gęściej, a trzeszczące gałęzie przykrywają nieprzykryte ni jedną
chmurą, błękitne niebo. Rzucają cień na śnieżną biel, która staje się
płótnem dla tego dziwnego przedstawienia z efektami akustycznymi, jakimi są
trzaski i zgrzyty wysuszonego drewna.
Kobiecie wydaje się, że coś lub ktoś się przygląda, ale gdy spogląda przez
swe ramię, nie widzi nikogo. Pole nadal jest puste, przebiśniegi nadal
kołyszą się w lewo i w prawo. Gdy spogląda trochę wyżej, na gałęzi dostrzega
znajomą srokę. Uśmiecha się do niej, mocniej ściska za lalkę, może i
szukając w niej wsparcia, którego w swych zabawkach poszukują dzieci, gdy
obawiają się głośnej zamieci czy intensywnej burzy za oknem.
Ptak rozkłada skrzydła, pochyla się, niby akrobata balansując na jednej
nóżce, stroszy pióra. Światło prześlizguje się po nich niebieską łuną,
pogłębia ich naturalną barwę. Sroka w końcu odbija się od gałęzi i odlatuje,
a ta kołysze się jeszcze bardziej, zostając w ten sposób wprawioną w ruch.
•
Na zapomniany grób zapomnianego dziecka w zapomnianym zagajniku światło
wpada złotym prześwitem i czyni z niego obrazek przyjemny dla oka, co stoi w
kontrze z tym, co obrazek przedstawia. Śnieg ześlizguje się po nierówno i
topornie obrobionym kamieniu, który stoi tu raczej z przypadku i z braku
czasu na przygotowanie czegoś porządniejszego, niźli z konkretnej wizji
artystycznej.
Apolonia nie wie, co robi się przed zapomnianymi grobami zapomnianych
dzieci, ale przez chwilę wstrzymuje oddech, a następnie odmawia krótką
modlitwę do Erishii, którą zasłyszała kiedyś w odwiedzanej przez siebie
świątyni. Nigdy nie uważała siebie za religijną osobę, ale od czasu do czasu
lubiła podelektować swe oko dziełami architektonicznymi ludzkiej ręki.
Apolonii wydaje się, że bogini pokoju to odpowiednia osoba do powierzenia
jej opieki nad grobem tej konkretnej, zapomnianej przez świat dziewczynki.
Wiatr porywa szept.
•
Apolonia Kasieńkę okłamuje, bo czasami kłamstwo jest odrobinę lepsze. Ma w
tym doświadczenie i nawet nie drży jej powieka, gdy ze spokojem mówi, że
koleżanka Kasieńki wieś odwiedzała tylko na chwilkę i bardzo nieelegancko
zrobiła, nie żegnając się z dziewczynką.
Kasieńce robi się odrobinę przykro, zagubiona łezka próbuje wydostać się z
kącika ogromnego oka. Apolonia łapie ją na swój opuszek, szepcząc, że szkoda
łez na głupich.
•
Na zapomnianym grobie w zapomnianym zagajniku zostawia naprawioną lalkę,
zerwane po drodze przebiśniegi oraz swój pierścień, bo i tak miała się go
pozbyć, a pozbycie się tak ważnej kiedyś pamiątki wydaje jej się mieć
symboliczny wymiar w obliczu wydeptanej mogiłki.
Do fortu wraca ze spuchniętymi oczami.
•
Rubinowy pierścionek prezentuje się niezwykle kusząco w sroczym oku. Pióra
idą w ruch, światło odbija się w nich kobaltem. Ptak chwyta błyskotkę,
podrzuca ją w swym czarnym dziobie zgrabnie. Sroka odbija się od ziemi, a
rubin skrzy się wściekle na tle czystego nieba, orientując się, że właśnie
jest zapominany, a wspomnienie o nim chowa kolejna śnieżna zamieć.
•
Ręce ma teraz bardziej spokojne.
[ na końcu Osiecka ]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz