czwartek, 7 kwietnia 2022

Od Apolonii – Event



Sroka, Claude Monet

TW: Tematyka śmierci dzieci.

W góry z towarzyszącymi im naukowcami wybrała się, uważając, że powietrze w wyższych partiach masywu wypędzi z niej pesymistyczne myśli, licząc na to, że zmęczenie przygłuszy wszelakie rozterki kołatające się bez celu po sercu.
Nie wie, czy zbierające się w kącikach oczu łzy nie są łzami, które przelane zostaną na darmo, tak jak te łzy, które przelała dwadzieścia jeden lat temu, które przelała dziewięć lat temu i te, które przelała pięć lat temu. Szczątki pozostawione tego dnia pod firanami i pościelami o nie nie dbają. Wspomnienia pozbawione potencjału oraz przyszłości również. Wtedy pozwoliła, by gruba warstwa śniegu przykryła je swą bielą, by schowała pod sobą ciemnobrunatną czerwień, która wypłynęła znienacka i niespodziewanie. Teraz też błogosławi więc zimowej bieli, by ta ukryła bolesną historię pod sobą, ale zabraknie karminu, bo przybrudzone kości już dawno o nim nie pamiętają.
Krwi tu nie ma, rzezi brakuje.
Niewygodną dla nich wszystkich ciszę, która tak skrzętnie przemyka się pod ciepłe warstwy ubrań, by tam werżnąć się w skórę i sprawiać ból – nigdy nie ich, nigdy nie własny – przerywa dźwięk dopiero co nakręconej pozytywki. Odchodzą, a melodia natrętnie odbija się od ścian umysłów i zmusza krtanie do nucenia, bo przecież jest taka ładna, tak łatwo wpada w ucho. Serca wstrzymują ten niepoważny pomysł.
Melodia staje się kolejnym wspomnieniem do pochowania pod śniegiem.
Z gór wraca, chowając twarz w wełnianym szaliku i chowając się we własnych ramionach, choć wolałaby te cudze.


Polana trzaskają, tak jak robiły to dzień za dniem, noc za nocą. Pasma ognia owijają się czerwienią, wstęgi płomieni wyciągają się w powietrzu i tworzą w ten sposób obrazek ładny, choć monotonny, obrazek śliczny, choć skrywający w sobie jakieś niebezpieczeństwo, jakąś dawno zapomnianą przestrogę, która nagle ma stać się istotną – to wszystko pod napływem wspomnień, które w Obarii wydają się uderzać w nią z podwójną siłą.
Zwalają z nóg, pozbawiają dechu w piersi, przytrzymują głowę pod warstwą powoli topiącego się śniegu. Ciężkiego, kleistego, który chwyta w swe białe ramiona i wciąga pod powierzchnię, by przydusić i nie pozwolić na powrót do świata tych żywych.
Apolonia upija łyk herbaty i mocniej zaciska smukłą dłoń na kubku, a karmin pląsu odbija się w brązie oka. Błyska lekkim kolorem słodkiego miodu, który kilka minut temu opadł na dno wcześniej wspomnianego naczynia i wcale nie rozpłynął się po napoju, nie uczynił z niego łakoci. Pozostaje więc cieszyć się goryczą, póki ta nie została wychłeptana, by odsłonić mdlącą słodycz.
— Jestem zmęczona — szepczą za nią usta, bo gdyby posiadała trzeźwy umysł, to nigdy by do tego się przed kimkolwiek nie przyznała. Nie do zmęczenia tego typu, choć ma obolałe nogi od porannej wspinaczki, a barki spięły się niezbyt wygodnie, zblokowały w stawach i mięśniach, i niezbyt skore są do odpuszczenia.
Może ten szept zagłuszyły trzaskające polana. Może ten szept odbił się w ścianie ściskanego za mocno kubka, może utopił się na dobre w gorzko-słodkiej, mdłej herbacie. Może ten szept przykryło ciche nucenie białowłosego barda, a może zrobiła to jego lutnia swym zazwyczaj słodkim brzmieniem, tego wieczoru jednak wyjątkowo kleistym i ciężkim. Trudnym dla jej ucha, choć nie nieprzyjemnym. Znajomym, ale jeszcze przez nią, przez nich nienazwanym, nieuchwyconym i niewyszukanym we wspomnieniu.
To tylko kwestia czasu.
Ma jednak wrażenie, że cudze ucho dwa słowa jednak wyłapało, że bezdenne oczy o smutnym zabarwieniu wpatrują się w nią teraz z niezdrowym zainteresowaniem. Odpowiada mu tym samym. Uderza znienacka, jak to ma w swym zwyczaju, bo przecież uwielbia swych ukochanych widzów zaskakiwać. Charakterystyczną jej desperacją oraz żalem do całego świata, krzyczącą arogancją o krtani zdartej od wypowiadanych raz po raz zarzutów dotyczących niesprawiedliwości, która kiedyś, dawno lub niedawno, ją spotkała, a teraz przypominała o sobie przy każdym kroku, przy każdym spojrzeniu. Objawiała w każdej bliższej osobie, jątrzyła, jak jej się wydawało, zasklepione już rany.
Palce Xaviera nadal tańczą na strunach lutni, od struny do struny, przeskakują, drgają, to wszystko od niechcenia, a jednak z pewną dozą skupienia oraz dbałości o szczegół. Oczy Adonisa uciekły kilka sekund wcześniej prosto w ogień, a Apolonia wstrzymuje oddech, pociera palcem o palec, haczy o rubinowy pierścionek.
Wystarczyłoby spojrzenie. Jedno, o konkretnym nacechowaniu, o konkretnym kącie opuszczenia gęstych rzęs. Nie jest w formie, to oczywiste, nie, gdy chodzi w niezbyt dobrze skrojonych spodniach i w przydużych, męskich koszulach, ale przecież to zawsze idzie o spojrzenie. Delikatne muśnięcie dłonią cudzego ramienia. Nachylenie się nad uchem. Połaskotanie słodkim szeptem.
Opuszczenie pomieszczenia bez pożegnania, bo niby po cóż mieliby się żegnać, jeżeli kilkanaście minut później miałby przyszpilić ją do ściany, a ona miałaby mu na to pozwolić. Skinieniem głowy, zatopieniem swych palców w czarnych, gęstych włosach, cichutkim słowem. Odsłoniłaby swe obojczyki, ukazałaby długą szyję i pozwoliłaby się mu pożreć, a on, odpinając tę niefortunnie leżącą na niej koszulę, przeklinałby pod nosem, gdy guziki wyślizgiwałyby się spomiędzy jego palców. Bezwstydnie błagałaby o kolejny pocałunek, gnąc się pod cudzymi opuszkami w szczerej rozkoszy. Zapomniałaby na jeden wieczór, na jedną, nawet niepełną noc. Odwdzięczyłaby się tym samym, przynosząc zapomnienie. A później by sobie przypomniała. I on również by sobie przypomniał. Tyle i aż tyle.
Na złamane serca, jak się jej wydaje, przeżyli już za wiele.
Apolonia wlewa w siebie zimną herbatę, kiwa dwóm panom głową. Odstawiony na jakiś drewniany, rozpadający się stolik kubek puka lekko denkiem. 
— Dobranoc — żegna się, bo nie była to dobra noc na nieżegnanie się, na pozostawianie jej otwartym rozdziałem.
Ostatnie melodie lutni wbijają się nagle w poranne wspomnienie niby haczyk w podniebienie ryby. Pociągają, haracząc jeszcze niezasklepioną tkankę.


Każdy dzień rozpoczyna papierosem z lekko zaschłego, już niedobrego tytoniu. Lepszego tu jednak nie odnajdzie.
Tego konkretnego ranka chce wierzyć, że nie śniła, ale sen, jak na złość, wyrył się w pamięci i nie chce odpuścić, będąc raz po raz wyganianym z wyjątkowo wypoczętego ciała przez papierosowy dym, który jemu, jemu okropnemu, jemu przebrzydłemu i jemu paskudnemu, nie przeszkadzałby wcale, nawet jeżeli zagłusza zapach konwalii chowający się pomiędzy ciemnymi pasmami włosów, za uchem, w zgięciach łokci, na nadgarstkach i biodrach. Apolonia myśli o cudzych palcach, które w śnie tak zgrabnie owinęły ciemne pasma włosów wokół siebie, lekko za nie pociągając, czule masując skalp. Strzepuje kilkanaście minut temu własnoręcznie zwiniętego papierosa, popiół opada na wilgotną ziemię. Apolonia myśli o cudzym głosie, który w śnie słodkim szeptem obijał się o płatek ucha, zapewniał o dobrych zamiarach i chęciach, a ona tak łatwo wierzyła w każde słowo nim wypowiadane. Zaciąga się, przytrzymuje dym w ustach i w krtani, niezbyt obawiając się, że zacznie kaszleć – i tak nikt nie zauważy, nie usłyszy, wszyscy zajęci są sobą, własnymi problemami. Apolonia myśli o cudzych wargach, które w śnie subtelnie opierały się o wrażliwą skórę w zgięciu łokcia, łaskocząc, powodując uśmiech na twarzy, nie wie czy jej, czy jego, bo tego konkretnego szczegółu nie pamięta. Ponownie strzepuje papierosa, ten tli się jeszcze odrobinę, ale dopala się, chwila moment, a poparzy opuszki. Apolonia myśli o cudzym kciuku, który w śnie delikatnie masował zmęczone nadgarstki. Raz ostatni wypuszcza z siebie dym, z dymem wyrzuca z siebie bijące się w głowie rozterki. Apolonia myśli o cudzych oczach, rozkosznych w swej filuterności i szelmowskości, o tych oczach do których ma okropną słabość i które w śnie zatrzymały się na jej biodrach, zapamiętując każdy szczegół, nawet ten jeden pieprzyk przyklejony do jednego z pagórków kości biodrowej owiniętej w aksamitną skórę.
Apolonia drży i wyrzuca papierosa w cholerę. To ładny i dobry poranek na kolejnego, ale obawia się, że ten przysporzyłby ją o rumieńce na polikach. Ich powstaniem, gdyby tylko ktoś ją o to zapytał, ale przecież nikt tego nie zrobi, obarczyłaby to przebrzydłe zimno.
Serce nie sługa jednak wie, że ich prowodyrem jest przebrzydły Asparsa, który w rzeczywistości wykreowanej w umyśle kobiety woli biodra innej i woli cycki innej. To zrozumiałe, to oczywiste, bo ona pomimo swych gładkich ruchów oraz pięknych, doskonale dopasowanych do tego typu sylwetki sukien, ociosana jest w raczej proste ciało, będąc męską w swej kobiecej kobiecości. Zachwyca, ale, jak się jej wydaje, w sposób odrobinę peszący i przytłaczający, gdzie nie można po prostu zajrzeć bezczelnie w głęboki dekolt i przez chwilę bezczelnie się pogapić.
Ale może ten jeszcze jeden raz mu wybaczy, bo chwile sennego pożądania to nadal chwile pożądania, a to zawsze jest lepsze od nagich kości dzieci pochowanych pod pożółkłą firaną.


Rubinowy pierścień ciągnie ją dwa metry pod ziemię.


Pisze kolejny list do pana Hopecrafta i ze wstydem – nie potrafi konkretnie określić jego źródła – pyta się, czy uważa, że ból to cecha immanentna kobiet. Pytanie skreśla, zamazuje zupełnie niepodobnie do niej, orientując się, że pan Hopecraft nie posiada w swym podbrzuszu macicy, a przynajmniej nic jej o tym nie wiadomo.
Po nocach troszkę płacze za tym, co kiedyś mogło być, choć nigdy nie mogło się stać. Fiona rankami patrzy na nią z niepokojem, ale wyjątkowo powstrzymuje się od jakichkolwiek komentarzy. Apolonia jest równie wyjątkowo wdzięczna.
Kolejne sny o Aherinie Asparsy pojawiają się raz na jakiś czas, a snucie marzeń o Adonisie Nykviście traktuje jako miły przerywnik, drobną przyjemność przeznaczoną tylko dla niej. Nadal każdego poranka pali, ale już trochę dla rutyny, a nie dla przyjemności – wyschnięty tytoń jednak nie leży w jej guście.


W swej głupiej naiwności oraz filigranowej nadziei wypatruje kogoś na horyzoncie. Tego dnia nie pali. 


Płot, o który nonszalancko opiera się Apolonia, obserwując, może z nudów, a może w namyśle, toczące się przed jej oczami życie, skrzypi pod jej dłonią, pod łokciem ugina się lekko – nie na tyle, by pęknąć, ale jednak. Niedobry papieros zwisa spomiędzy warg, a kobieta zastanawia się, czy ktoś w tych okolicach ma może jednak ciut lepszy, przynajmniej niewyschnięty tytoń.
Kątem topazowego oka dostrzega starszego mężczyznę podejmującego próbę rozpalenia swojej fajki. Apolonia odbija się od płotu, bo może to on jest rozwiązaniem jej wszystkich problemów na tu i teraz, poły grubego płaszcza rozkładają się wokół sylwetki, ale coś ją wstrzymuje, dźwięk, cudzy, przyspieszony oddech oraz krótkie, ale z jaką werwą wyrzucone w przestrzeń przepraszam.
Śnieg skrzypi pod cudzymi butami, kilka prędkich kroków, kroczków przykuwa jej uwagę.
Dziewczynka ma ogromne oczy i natrętnie mruga, wpatrując się w sylwetę ukrytą pod przydużym płaszczem, na której korzyść ów nie działa, oczywiście. Natrętnie mruga, dopóki się nie namruga i nie podejdzie, nie pociągnie delikatnie za rękaw, zadzierając swą główkę na tyle, by spojrzeć palącej kobiecie prosto w oczy.
— Pani jest bardzo smutna — stwierdza dla siebie oczywisty fakt, a kobieta przypomina sobie o tym, jak bardzo szczere potrafią być dzieci i jak często trafiają w samo sedno sprawy.
Apolonia jest bardzo smutna, ale uśmiecha się ciepło na widok dziewczynki. Czym prędzej odrzuca papierosa na bok, bo przecież przy dzieciach nie wypada. Zerka na małą istotkę łagodnie, przygląda się troszkę z zainteresowaniem, troszkę z czułością kogoś, kto mógł, a nie ma, kto chce i bardzo mu tego brakuje.
Dziewczynka ma dwa całkiem długie warkocze wystające spod czapki, którymi bawi się, gdy za pomocą sepleństw przekazuje kobiecie historię swojego krótkiego, ale jakże intensywnego życia. Wczoraj była z babcią na targu. Przedwczoraj ganiała się z podwórkowymi, niczyimi psami. Fajnie być tak takim niczyim psem, bo one cały dzień śpią albo bawią się, albo jedzą, albo, i to w tym wszystkim jest najfajniejsze, chodzą gdzie chcą. Godzinę temu za to widziała na płocie bardzo ładną ptaszkę, ptaszkę, bo była taka ładna, że na pewno to dziewczynka. Miała czarne i białe piórka, ale tych białych było zdecydowanie mniej i z zainteresowaniem wpatrywała się w równie zainteresowaną dziewczynkę. Podobno wydała z siebie dźwięk, ale ona sama nie potrafi go oddać, a gdy Apolonia próbuje jej pomóc i wyćwiczoną krtanią stara się oddać ćwierkanie jakiegokolwiek ptaka, coś w ogromnych oczach błyska z zachwytem, szczęśliwie.
A dwa tygodnie temu? Dwa tygodnie temu nie pamięta, bo tyle się działo, że przecież każdy by zapomniał. Apolonia śmieje się wraz z dziewczynką i kiwa głową, potakując słowo w słowo. No tak. Przecież każdy by zapomniał.


O sobie jednak nie zapominają. Kilka dni później spotykają się przy tym samym płocie, przy którym spotkały się za pierwszym razem, zupełnie z przypadku, a jednak w jakiś sposób przewiązane nitką losu. Płot ma dwa ułamane szczebelki, które, jak enigmatycznie oświadcza dziewczynka, zniknęły po prostu pewnej nocy. Były, były i nagle ich nie było, dokładnie tak samo, jak jej ulubionych skarpetek czy zielonej wstążki, którą mamusia wiązała na dziewczęcej głowie w wielką kokardę.
Pani Pola, choć w ustach dziewczynki przypomina to raczej Pańpolę, z zainteresowaniem słucha opowiastek Kasieńki, tych o płocie, o dachu, o tym, że kasza z grochem zaczyna być trochę monotonną potrawą, a jej brat strasznie ją irytuje. Kasieńka odwdzięcza się zaplataniem warkocza, czasami dwóch. Kasieńka z zachwytem spogląda w topazowe oczęta i przygląda się apoloniowym długim rzęsom, które według niej sięgają aż do nieba. Kasieńka otwiera ustka i formuje je w małe o, gdy Pani Pola, opowiadając jej jakąś wymyśloną na szybko bajkę, udaje różne postacie, zmienia swój głos. Mówi ciszej, mówi niżej, mówi głośniej, mówi wyżej.
Kasieńka dnia dziewiątego od tego zupełnie przypadkowego spotkania numer jeden przychodzi ze szmacianą lalką pod pachą. Lalka nie ma jednego oka, prawdopodobnie odpadło, a drugie, oczywiście guzikowe, bo każda porządna szmaciana lalka musi mieć oko z dużego, niepotrzebnego dorosłym guzika, kołysze się na trzech poprzecieranych nitkach, które swym stanem zapowiadają rychły upadek i drugiego oka. Prawa noga lalki jest wypchana ciut bardziej od lewej, a może to z tej lewej uciekło trochę podartych, zszarzałych szmat.
Kasieńka stara się ukryć ją za swoimi plecami, trochę kręci głową, trochę kręci stopą, podchodzi z nią do Pańpoli jakoś tak mniej śmiało, mniej szczęśliwie i niezbyt energicznie, jak robiła to przez ostatnie dziewięć dni. Apolonia pyta, skąd ma taką piękną lalkę, ale dziewczynka na początku nie odpowiada, ba, ucieka wręcz spojrzeniem swych ogromnych ocząt na bok.
Przygląda im się całkiem ładna sroka, jak kobieta się domyśla, wspomniana kilka dni temu ptaszka. Apolonia do Kasieńki podchodzi więc naokoło, jak to robi się z dziećmi, a może po prostu z ludźmi, którzy coś ukrywają, kręcą, próbując zatrzeć ślady. Czy to zbrodni, czy to przewinienia, czy to, jak domyśla się w przypadku Kasieńki, drobnego, drobniutkiego przekrętu, do którego wstyd się przyznać nawet przed samym sobą. Apolonia zachwyca się więc lalką, proponuje, że może doszyć jej nowe oko, bo chociaż krawcowa z niej bardzo marna, to przyszywanie guzików nigdy nie sprawiało jej problemów. Kasieńka zaczyna otwierać się na rozmowę, ponownie bawi się warkoczem i nie kręci już stopą ani słowem, zdradza nadane lalce imię, mówi, że ją kocha, że śpi z nią codziennie, ale w rytmie słów dziecka nadal coś nie gra, ogromne oczęta uciekają z konfrontacji z tymi topazowymi. Aż w końcu coś pęka.
Mówi, że lalka nie jest jej, że ją zabrała, że jest jej bardzo głupio i że przeprasza, bo przecież nie chciała, ale lalka tak bardzo jej się spodobała. Lawina nagłych, intensywnych słów porywa myśli Apolonii, która w monologu dziewczynki gubi się dwa, a może trzy razy.
I tylko ostatnie pytanie, to o pomoc, wybrzmiewa klarownie, niby czysty dźwięk dzwonu.


Nie rozumie, jak dzieci mogą bawić się w takich warunkach, a może po prostu trafia na nieodpowiedni do zabawy dzień. Wiatr szarpie za poły płaszcza, szarpie i za włosy, nie mogąc dać jej świętego spokoju. Apolonia mruży oczy, starając się na polu za domem dziewczynki jakąś wskazówkę, coś, co pomoże jej w odnalezieniu prawowitej właścicielki szmacianej lalki, którą przyciska do swojej piersi niby własne dziecko w obawie, że wiatr wyrwie tę z jej ramion, zrobi to gwałtem i brutalnie, nie uprzedzając o swoich zamiarach i łamiąc kobiece serce, bo nie wybaczyłaby sobie, gdyby do tego doszło.
Nigdy do tego nie dojdzie, ale Apolonia uwielbia dramatyzować i histeryzować, jak to na porządną aktorkę teatralną przystało.
Wiatr szarpie również za przebiśniegi. Te wyglądają nieśmiało zza ciężkiego i wilgotnego, bo roztapiającego się śniegu, białe, jakże smutne, opuszczone ku ziemi główki kołyszą się w lewo i w prawo, w przód i w tył. Im dalej w pole, tym ich więcej, zdają się wyznaczać sobą jakąś ścieżkę. W nieznane, sądząc po tym, że z ziemi nagle zaczynają wyrastać konary, drzewo ścieli się coraz gęściej, a trzeszczące gałęzie przykrywają nieprzykryte ni jedną chmurą, błękitne niebo. Rzucają cień na śnieżną biel, która staje się płótnem dla tego dziwnego przedstawienia z efektami akustycznymi, jakimi są trzaski i zgrzyty wysuszonego drewna.
Kobiecie wydaje się, że coś lub ktoś się przygląda, ale gdy spogląda przez swe ramię, nie widzi nikogo. Pole nadal jest puste, przebiśniegi nadal kołyszą się w lewo i w prawo. Gdy spogląda trochę wyżej, na gałęzi dostrzega znajomą srokę. Uśmiecha się do niej, mocniej ściska za lalkę, może i szukając w niej wsparcia, którego w swych zabawkach poszukują dzieci, gdy obawiają się głośnej zamieci czy intensywnej burzy za oknem.
Ptak rozkłada skrzydła, pochyla się, niby akrobata balansując na jednej nóżce, stroszy pióra. Światło prześlizguje się po nich niebieską łuną, pogłębia ich naturalną barwę. Sroka w końcu odbija się od gałęzi i odlatuje, a ta kołysze się jeszcze bardziej, zostając w ten sposób wprawioną w ruch.


Na zapomniany grób zapomnianego dziecka w zapomnianym zagajniku światło wpada złotym prześwitem i czyni z niego obrazek przyjemny dla oka, co stoi w kontrze z tym, co obrazek przedstawia. Śnieg ześlizguje się po nierówno i topornie obrobionym kamieniu, który stoi tu raczej z przypadku i z braku czasu na przygotowanie czegoś porządniejszego, niźli z konkretnej wizji artystycznej.
Apolonia nie wie, co robi się przed zapomnianymi grobami zapomnianych dzieci, ale przez chwilę wstrzymuje oddech, a następnie odmawia krótką modlitwę do Erishii, którą zasłyszała kiedyś w odwiedzanej przez siebie świątyni. Nigdy nie uważała siebie za religijną osobę, ale od czasu do czasu lubiła podelektować swe oko dziełami architektonicznymi ludzkiej ręki. Apolonii wydaje się, że bogini pokoju to odpowiednia osoba do powierzenia jej opieki nad grobem tej konkretnej, zapomnianej przez świat dziewczynki.
Wiatr porywa szept.


Apolonia Kasieńkę okłamuje, bo czasami kłamstwo jest odrobinę lepsze. Ma w tym doświadczenie i nawet nie drży jej powieka, gdy ze spokojem mówi, że koleżanka Kasieńki wieś odwiedzała tylko na chwilkę i bardzo nieelegancko zrobiła, nie żegnając się z dziewczynką.
Kasieńce robi się odrobinę przykro, zagubiona łezka próbuje wydostać się z kącika ogromnego oka. Apolonia łapie ją na swój opuszek, szepcząc, że szkoda łez na głupich.


Na zapomnianym grobie w zapomnianym zagajniku zostawia naprawioną lalkę, zerwane po drodze przebiśniegi oraz swój pierścień, bo i tak miała się go pozbyć, a pozbycie się tak ważnej kiedyś pamiątki wydaje jej się mieć symboliczny wymiar w obliczu wydeptanej mogiłki.
Do fortu wraca ze spuchniętymi oczami.


Rubinowy pierścionek prezentuje się niezwykle kusząco w sroczym oku. Pióra idą w ruch, światło odbija się w nich kobaltem. Ptak chwyta błyskotkę, podrzuca ją w swym czarnym dziobie zgrabnie. Sroka odbija się od ziemi, a rubin skrzy się wściekle na tle czystego nieba, orientując się, że właśnie jest zapominany, a wspomnienie o nim chowa kolejna śnieżna zamieć.


Ręce ma teraz bardziej spokojne.




[ na końcu Osiecka ]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz