czwartek, 14 kwietnia 2022

Od Apolonii cd. Adonisa


W ciszy wysłuchuje równie teatralnego, co ten jej, monologu, a może i monodramatu – Apolonia nie chce jednak, by ten zakończył się śmiercią protagonisty – pana Nykvista, który w swym uniesieniu wydaje się zaraz wyleci, wyskoczy, a może zostanie wyrzucony przez panią Apolonię przez okno powozu. Nie wie, czy mężczyzna nie utknąłby w połowie, bowiem małe to okna, ale niezbyt się tym przejmuje, ba, uważa przez krótką chwilę, że może i by mu się należało.
Powóz podskakuje na kostce brukowej stolicy, koń stuka podkowami o kamień. Oboje pasażerowie podskakują na swych siedzeniach, na szczęście unikając zderzenia z sufitem pudła. Apolonia prycha w myśli, w takt uderzeń kopyt przeklina pana Nykvista, pierdolony list i całe swe życie, bo na przeklinanie całego swego życia zawsze miała znaleźć odpowiednią chwilę. Tak było jej do urody, tak należało robić, by podtrzymać to coś, to coś nienazwane i nieopisane kryjące się pod taflą miodu, pod tęczówką uważnie obserwującego otaczający je świat oka.
Siedzi napięta, wyprostowana jak mająca za chwilę puścić swój chwyt na gryfie struna. Pierś unosi się w poddenerwowaniu odrobinę szybciej, dłonie nie mają co ze sobą począć, zdejmują więc z siebie rękawiczki. I pomimo całej brutalności tej niefortunnej sytuacji zostają złożone w sposób perfekcyjny, co do zagięcia i co do centymetra, tak, by skóra zagięła się tylko w wyznaczonych do wygięć miejscach. Apolonia chwyta je jedną dłonią, zaciska ją powoli w pięść, ale, cudem bądź nie, rękawiczki nadal zachowują nienaganny kształt, teraz będąc jedynie przytrzymanymi długimi palcami w odpowiednim, wyznaczonym im przez aktorkę miejscu. Kobieta bierze głęboki oddech, głośno i wyraźnie, i równie wyraźnie się go z płuc pozbywa. Nachyla się do okna, tworzy ładny obrazek – głowa, ramiona, łopatki, plecy układają się w zgrabną linię, szyja wyciąga się elegancko, gdy oczy, niby w znużeniu podziwiają to, co dzieje się na zewnątrz. Tych ludzi krzątających się po ulicy, tych ludzi goniących za sensem oraz ideą konkretnego dnia, w tym przypadku czwartku. Apolonia stuka opuszkami o swój policzek, przeciąga palcem po kości, Sunie nim wyżej, masuje swoją skroń.
Niezbyt przejmuje się panem Nykvistem, nadal dzielnie walczącym z utrzymaniem swojego oddechu pod kontrolą w piersi, choć, przyznaje, mało miejsca w tym pudle na dwie, ciężko dyszące jednostki, które okrążają się nawzajem niby dwa drapieżne, gotowe rzucić się do swoich szyj zwierzęta, żądne krwi bestie. Jedna gorętsza w swej złości, druga chłodna i wyważona, kalkulująca, choć nie swe słowa.
Oboje mieli oczywiście rację, w swoim mniemaniu przynajmniej.
— A więc co? — Oko błyska nagle zadziornie, jak to ma w swoim zwyczaju. Nie hamuje się w bezczelności, nie wstrzymuje w wyzwaniu, bo i po co, cóż by z tego miała, gdyby zgasiła w sobie tę ekscytującą złość, podniecającą, ale nadal wyważoną wyniosłość, którą obdarza innych – z odpowiednim wyważeniem oczywiście, bowiem nie chce, by ktokolwiek znudził się jej personą. Uznała by to za największą urazę. — A więc co spowodowało, że piekli się w panu tak, jakby miał zaraz pan spłonąć żywcem? — prycha, głowę obracając już w pełni ku niemu.
Brwi ściąga, marszczy czoło, łypie groźnie.
I tylko lekko rozchylone usta zdają się nadal delikatnie uśmiechać, w swym filuternym pląsie planując bez chwili wytchnienia czy przerwy pozostać. Wypuszcza z nich powietrze, to zabawia się ciemnym lokiem, który w uniesieniu, wyślizgnął się z ładnego upięcia i opadł na apoloniową twarz.
Kobieta brutalnie pozbawia włos prawa głosu, chowając go za ucho. Powóz podskakuje po raz kolejny, lok nie robi sobie nic z nędznej próby uciszenia. Ponownie czule okala kobiecą twarz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz