poniedziałek, 18 kwietnia 2022

Od Jamesa — Wiosna – ach to ty

James nie był człowiekiem wielkich czynów. Jego świętej pamięci żona wielokrotnie powtarzała mu, że nie umiał podejmować trudnych decyzji, stronił od wszelkich wyborów i wyłącznie przypadkiem udawało mu się od czasu do czasu poświęcić się czemuś bez opamiętania. Wolał zakurzone księgi archiwalne i sterylne laboratorium, a bliższe kontakty towarzyskie w dużej mierze ograniczał do sporadycznego udzielania pomocy.
Choćby dlatego nie wiedział, dlaczego znalazł się przed drzwiami do sypialni pana Asparsy. Widział się z nim przecież dłużej niż kilka minut wyłącznie raz, w trakcie swojego przybycia do gildii i w międzyczasie, choć mijali się ze sobą na korytarzu czy nawet może kilkukrotnie jedli posiłki o podobnej porze, nie udało im się nawiązać bliższej znajomości. Nawet ta licha, aczkolwiek prosperująca relacja z panią Apolonią w żadnym stopniu nie dawała mu prawa do gmerania w ichnie sprawy. James ze wstydem przyznawał, że nie znajdywał powodu, dla którego dał kobiecie wedrzeć się do swojego życia z taką subtelnością. Ot, jedno spotkanie na Paradzie, jeden, nawet nie do końca wspólny, bankiet i dziwny ciąg wymiany listów, na które patrzył z rozkosznym uwielbieniem w chwilach roztargnienia.
Normalnie nie poświęciłby tej relacji więcej niż ułamek swojego czasu.
A jednak te listy, pisane wprawną ręką, z taką zawziętością w ukrywaniu obojętności, gdy ze słanych słów wydobywały się tylko smętne opary niepogody ducha, jakoś się do niego przebiły. Jak już dotarły do umysłu profesora, tak wiedział, że nie będzie w stanie się od nich opędzić, więc należało zacząć działać.
Dlatego z ciężkim sercem zapukał do drzwi.
Kilka długich sekund przetrwał w absolutnej ciszy. Mróz trzaskał oknami, ale robił to w sposób głuchy, jakby chciał wybaczyć naruszania spokoju biednych, uciemiężonych zimą gildyjczyków.
Wiosna idzieprzeszło mu przez myśl, gdy na moment uciekł spojrzenie spod ciężkich drzwi w kierunku zewnętrzne świata. Osiadający na drzewach śnieg połamał niektóre gałęzie pobliskich drzew, a jeszcze żaden z ogrodników nie zabrał się za ich uprzątnięcie. Trudno się dziwić, od kilku dni panowały niesamowite wichury, zamiecie i burze, które jedynie dodawały atmosferze gildyjskiego zgiełku niecodziennego niepokoju.

Cervan zniknął wraz z resztą ferajny, która wyprawiła się do Obarii. I jak za każdym razem, gdy z domostwa wybywał na pewien czas właściwy mu kot, mysz szalały. Gildyjczycy kręcili się bez celu, opóźniając swoje misje, jeszcze kolejni ledwo swawolnie pełnili obowiązki wyłącznie w ramach relaksu od nudy, która zbijała dni w tygodnie, tygodnie w prawie miesiąc, nęcąc, budząc, krzycz…
— Proszę! — Podskoczył w miejscu. Gdzieś w oddali zatrzasnęło się okno. Nastroszony sytuacją zdębiał na moment, zanim drzwi same otwarły się przed nim z lekkim skrzypnięciem.
Przełknął głośno ślinę i poprawił węzeł materiału obwiązany wokół szyi, żeby ściskał go odrobinkę mocniej. Zdecydowanie potrzebował teraz wszystkich bodźców, które przypomną mu o tym gdzie jest i po co w ogóle jest. Wszedł odważnie do środka, krokiem może nieco jak na niego zbyt dziarskim, ale dało się wyczuć w postawie mężczyzny upierdliwą sztywność członków.
Walczył podobnie jak tańczył, niezdarnie i wizja ewentualnego zarobienia w twarz nie dawała mu spokoju, a będąc człowiekiem z natury bezkonfliktowym i sama potrzeba wywołania kłótni sprawiała, że jego żołądek zawiązywał się w supeł.
— Panie Asparsa — przywitał się grzecznie, udając, że głos wcale nie załamał mu się w połowie wypowiadanego nazwiska mężczyzny. Nie miał czasu zwracać na to uwagi, nie, gdy od razu złapał z właścicielem komnaty kontakt wzrokowy.
Jednego nie mógł czarodziejowi odmówić. Rozumiał ten urok osobisty, które dopełniało przyjemne w oglądzie, przystojne oblicze. Potrafił całkiem przytaknąć rozrywkowym plotkom z Małgorzatą czy nawet teatralnym westchnięciom Calithy, gdy jakiś gildyjczyk przechadzał się przez korytarze ichniej siedziby z rozpiętą koszulą. W ten sam sposób wyobrażał sobie, że pan Asparsa nawet pozbawiony potencjalnie magicznego rdzenia, w zupełnie czarodziejski sposób nadal mamiłby ludzi w jego otoczeniu. James nie mógł zaprzeczyć, sam czuł się niby pod urokiem mężczyzny, a przecież doskonale wiedział, że wyczułby najmniejszy powiew magii, a już zwłaszcza tej mącącej zmysły.
— James, nie spodziewałem się ciebie, ale miło cię widzieć. — Aherin podniósł się z wygodnego fotela, zapraszając bardziej mężczyznę do środka pomieszczenia. — Myślałem, że formalności mamy już dawno za sobą — zażartował uprzejmie, uśmiechając się ciepło.
Nie był to szczery uśmiech. Nie mieli w końcu ze sobą praktycznie nic wspólnego i ewentualna wizyta popołudniową porą, w dodatku bez zaproszenia, nie zwiastowała żadnych miłych wieści. Asparsa pewnie próbował już w myślach kalkulować, czy to on wpadł w kłopoty i James przyszedł go o nich łaskawie poinformować, czy to może sam James miał do niego jakiejś niecierpiącą zwłoki sprawę.
— Obawiam się, że nie mieliśmy jeszcze sposobności bliższego zapoznania na tyle, żebym mógł się z tym zgodzić, proszę pana — odparł z lekkim chłodem, który przecież tak starannie próbował zatuszować od momentu swojego przyjścia. Odchrząknął z lekkim zakłopotaniem, upewniając się lewą ręką, że prawa rękawiczka jest wystarczająco mocno zaciągnięta.
Ciepło bijące od pobliskiego kominka czyniło noszenie skóry niezwykle nieprzyjemnym, gdy ta kleiła się do wierzchniej części dłoni, oblepiając materiałem rozognione rany i bruzdy.
Wiedział, że Aherin go teraz obserwował. Wyraźnie przecież zaznaczył w swojej wypowiedzi, że nie przyszedł z miłą sprawą, wtedy rozmawialiby zupełnie inaczej. Cieplej. Może nawet zostałby przywitany przez bardziej szczery uśmiech, taki, którego widok roztapia serce nawet słynnej aktorki.
Zgodnie z machnięciem dłonią mężczyzny, James podążył niemrawym krokiem w stronę drugiego fotela, w myślach powtarzając napisaną wcześniej przemowę. Nie był w końcu dobry w wyrażaniu własnych uczuć, a co najwyżej potrafił odnaleźć się w ogólnie przedstawionych ideach. A teraz sytuacja wymagała od niego wytłumaczenia sprawy po dżentelmeńsku.
Już się plątał, a nawet nie zaczął się tłumaczyć.
— James, nie ukrywam, że jestem wizytą mile zaskoczony, ale…
— Proszę pana, uznałem, że muszę z panem się w pewnej kwestii skonsultować — przerwał mu bezpardonowo i tylko drgnięcie oka wyćwiczonego szpiega upewniło go w przekonaniu, że Aherinowi ostry ton historyka niezbyt przypadł do gustu.
Dobrze. Przynajmniej będzie w stanie podejść do omawianych kwestii z należytą uwagą.
— Panie Asparsa, miałem pana za dżentelmena — zaczął hucznie.
Aherin uniósł lewą brew, James myślał, że umarł na miejscu.
Jak tak dalej pójdzie serce wysiądzie mu zanim dostąpi zaszczytu osiągnięcia lat pięćdziesięciu. W tym tempie nawet nie zobaczy Hildy wydawanej za mąż, dziecka Mal czy chociażby nie wyśle Omena do porządnej szkoły. Może ostatni natłok chęci ćwiczeń był ostatnią deską ratunku do zadbania o swoje zdrowie.
No i widział, że nawet magia powoli przestawała utrzymywać jego dawne, młodzieńcze ciało w ryzach. Dostrzegł pierwszego siwego włosa i nawet rozpoznał kilka miejsc na ciele, które powinny być wypełnione mięśniami. A nie były.
Cholerna młodość i jeszcze cholerniejsza starość.
— Nie wiem, czy rozumiem, co masz na myśli. — Słowa mężczyzny odpowiadały jego beztroskiemu, lekko rozbawionymi tonowi, ale James wiedział, że bać powinien się oczu. A te patrzyły na niego bacznie, z lekkim znużeniem i iskierką ciekawości.
Chociaż to ostatnie być może przemawiało na jego korzyść.
— Za dżentelmena, a jednak z pana chuj, tak jak twierdzi w prostych słowach Cala, że się tak wyrażę — wytłumaczył w końcu.
I rozpoczął początek swojego monologu. Powinien się cieszyć, że wykuł słowa na blachę, bo podejrzewał, że wyciągając kartkę schowaną w połach płaszcza.
— Nie wiem, czy zdaje pan sobie z tego sprawę, ale miałem przyjemność zawiązać, jak mi się wydaje szczerą, przyjaźń z pewną damą, która również jest członkiem gildii. Pani Apolonia ostatnimi czasy wspomina pana miano wielokrotnie w listach i nie mogę ukrywać, że takie traktowanie kobiet jest naprawdę nieeleganckie. — Nie była to może odzywka najwyższego kalibru, ale czuł się jednocześnie, jakby właśnie musiał tłumaczyć Bazylowi, że naprzemienne ignorowanie i ciągnięcie za włosy ładnej dziewczyny z jego szkoły, nie zapewni mu jej względów.
— W związku z tym pragnę zaznaczyć, że mam nadzieję, że ta kwestia zostanie wkrótce rozwiązania. Nie mię oceniać, dlaczego pani Pola z takim smutkiem broni się, że wcale nie ma złamanego serca. Ani nawet, że jej cała ta kwestia średnio interesuje. Ale ludzie powinni jednak brać odpowiedzialność za swoje czyny i nie mam żadnych wątpliwości, że był pan czynnym partycypantem w, cóż — zawiesił na moment głos, może nawet spuścił lekko wzrok, ale w życiu się nigdy nikomu do tego nie przyzna — czymkolwiek ta relacja była.
— James, jesteś naprawdę zabawnym człowiekiem. — Niby historyk wiedział, że podstawową reakcją maga będzie prawdopodobnie zadrwienie z niego, więc zdusił ukłucie żalu w zarodku. Nawet oko mu nie drgnęło. — Gdybym cię nie znał, pomyślałbym, że mnie o zupełnie nie-d-ż-e-n-t-e-l-m-e-ń-s-k-i-e rzeczy posądzasz — ze szczególną drażliwością, coraz mniej skrywaną w tonie, przeliterował ukochany przymiotnik swojego rozmówcy.
James czuł, jakby na niego napluł. Przypomniał sobie wtedy, że właśnie dlatego nie potrafił kłócić się z żoną, bo z każdą próbą wyduszenia z siebie konkretnych słów skargi, jego pewność siebie zabijała cudza protekcjonalność i nadmierna duma. W przypadku pana Asparsy prawdopodobnie również niemoralnie wielkie ego. Hopecraft znał tylko trzy, w miarę negatywne stany emocjonalne: przewlekłe zmęczenie, apatię i gniew. Zwykle w chwilach złego humoru znajdował się w tym pierwszym, w ramach sytuacji stresowych czy szczególnie nerwowych przechodził w drugą i gdy jego cierpliwość została przekroczona, zwyczajnie wpadał w furię.
Powinien się cieszyć, że jestem dzisiaj zmęczony  — pomyślał sam do siebie, widząc, jak Aherin otwiera usta i zaczyna produkować swój monolog. Był to dosyć ładny teatrzyk, niepozbawiony wyuczonych gestów, przygotowanej na podobne okoliczności mimiki i tylko przelatywał Jamesowi z jednego ucha do drugiego, ledwo filtrowany przez papkę, w jaką zbił się jego mózg.Chciałby powiedzieć, że zapadła cisza. A prawda była taka, że Aherin według niego gadał i gadał, jak to wielcy magowie mają w zwyczaju, mówiąc o rzeczach równie im wielkich, tonem tak nabzdyczonym i kpiarskim, że nawet próbując coś wtrącić, czułbyś, że to jak odganianie muchy. Niby ruszasz ręką, ale czy coś to zmienia w jej bzyczeniu?
Żyłka pulsująca na skroni nie ułatwiała mu zadania. Spróbował nadążyć za opowiadaną historią, ale słowa brzmiały zbyt ładnie, żeby być prawdziwe. James się w końcu na tym znał, niejednokrotnie wypominano mu, jak pięknym językiem włada, zarówno w mowie, jak i w piśmie, a wszystko, co z niego wychodziło to przecież przyjemnie poukładane fałszywe nuty wytartych pieśni.
Pozwolił sobie porozglądać się po pokoju. Przyuważył masywny regał, który musiał być naprawdę porządnie wykonany, że nie zawalił się po taką stertą książek, co prawda ułożonych jak w Królewskiej Bibliotece, od linijki i pewnie każdej okładeczki, ale był to Jamesowi widok całkiem znajomy. Od stojącego w rogu lustra biła nieprzyjemna aura zmiennej pogody, zmiennego losu, zmiennej mocy i z góry postanowił, że będzie trzymał się od niego z dal…
— James?
Och, ten ton zabrzmiał dużo łagodniej. Podniósł głowę, z powrotem utkwił wzrok w twarzy Aherina, która teraz straciła nieco rezonu. Hopecraft pomasował palcami jednej dłoni skroń, przymykając na moment oczy. Pora zebrać myśli i nie przedłużać zbyt długo tego marnego teatrzyku, zanim całkowicie obedrze się z godności.
— Aherinie, doprowadzasz mnie do migreny, więc bądź łaskaw zamknąć swoją usłużną jadaczkę — powiedział nadzwyczaj łagodnie. Jak zawsze, gdy powoli zaczynała dana sprawa prawdziwie go drażnić.
Ostrzeżenie nie podziałało, bo przecież na magów żadne ostrzeżenia nigdy nie działały, więc w końcu sam się wtrącił w sprawę.
— Słuchaj, zdaję sobie sprawę, że to nie jest rozmowa na nas dwóch i też nie jestem naczelnym fantem obrotu spraw, które do niej doprowadziły — wyjaśnił szczątkowo, otwierając oczy. — Zanim wdziejesz tę — spojrzał na drugi kąt pomieszczenia, gdzie kurzyło się artystyczne kuriozum sztuki płatnerstwa — maszkarną zbroję i przejdziesz do rękoczynów, mógłbyś się, człowieku, ogarnąć. Ignorować kobietę jednym, na boku kręcić z kolejną drugą rzeczą, ale żeby nie brać za to jakiejkolwiek odpowiedzialności, to już jest szczyt chamstwa i prostactwa.
— Coś tak czułem, że we mnie nie wierzysz, ale mog…
— Aherin, bo cię osobiście zastrzelę, przysię…
— Dałbyś mi w końcu skończyć, kurna! — Może to i dobrze, że z nich dwóch to Aherin pierwszy fuknął, buchnął i krzyknął. Miał dużo większą siłę przebicia i mocniejszy głos na tyle, że pewnie usłyszeli go na dolnym piętrze.
Istniała wobec tego całkiem spora szansa, że ktoś go dosłyszał i ewentualnie kiedyś przyjdzie sprawdzić, co tam pan Asparsa w swojej komnacie wyprawia, co by ktoś znalazł w razie czego zwłoki Jamesa. Zawsze milej byłoby być pochowanym w porządnym grobie, a nie, na przykład, pod takim byle jakim drzewkiem i w źle wykopanym rowie.
— Przestaję mieć do ciebie cierpliwości, ale już na spotkanie z Polą się przygotowałem — wycedził starszy mag przez zęby. — W Obarii. Jeżeli mogę dodać. Na drugim końcu świata, naruszając przy tym chyba z połowę przepisów dotyczących teleportacji. Z niespodzianką i wyjaśnieniami. Jak mniemam, o to ci chodzi?
— Ach. — James zamrugał.
— Ach. — Uśmiechnął się nieprzyjemnie Aherin.
— Och. — Spróbował James.
— Och. — Aherin z nich dwóch był zdecydowanie lepszy w te gierki, James musiał złożyć kapitulację.
Zapadła cisza. Hopecraft ponownie pomasował skroń, zaklął pod nosem i sam siebie pod tym samym nosem zganił, że co to za słownictwo nieludzkie, żeby usłyszeć dużo głośniejsze prychnięcie Aherina.
— Przepraszam za moje wtrącanie się — powiedział w końcu z głębokim, marnotrawnym westchnieniem, orientując się, że jego usługi od samego początku nie były potrzebne. I po kiego się wtrącał, jak tylko przeszkadzał.
— To myślę, że już na mnie pora, proszę tylko pamiętać, że relacje tego typu wymagają pewnego zaangażowania, a nie sinusoidy — wymamrotał i podniósł się ociężale z fotela, zanim obok jego głowy wylądowała książka.
Pan Asparsa jako uznany telekinektyk nie musiał nawet podnieść palca, żeby wyraźnie zasugerować swoje niezadowolenie. Nie, żeby to w jakimkolwiek stopniu Jamesa zdziwiło.
— Wydajesz się strasznie zaangażowany, James, cóż powiedzieć — ociekał słodyczą, wszelkiego rodzaju matactwem chwili i historyk poznał, że jest to ostateczny moment jego ucieczki.
Zrobił krok do przodu. Fotel za nim wystrzelił, uderzając go w kostki. Upadł lekko nieporadnie ponownie na mebel, nawet nie próbując się z niego wygramolić. Najwyraźniej zabawa się skończyła, a Hopecraft nie wpadł na pomysł, żeby o własne rozgniewanie się zadbać wcześniej. Teraz było już na to zdecydowanie za późno, a jego szanowny rozmówca skutecznie wyciągał go z okowów postępującej apatii.
Cholerne zmęczenie.
— Przyjaciele mają to do siebie, że próbują o siebie dbać — odparł niedbale, ale postukał nerwowo palcami w fotel.
Aherin powstał, a duch Jamesa ostatecznie opadł na dno i sobie na nim obumarł. Koniec. Zginie tego dnia albo, co gorsza, zarobi w mordę i jeszcze będzie musiał o własnych siłach z tej sypialni wyleźć, a za progiem pewnie czaiła się plotkarska Marta czy jeszcze bardziej plotkarski Nikolai. Nie przeżyłby. Jego godność to już w ogóle.
Mistrz teleportacji wyprostował się jak dzikie zwierzę, które właśnie wypatrzyło swoją ofiarę, zresztą, nawet twarz zgrał w podobnym temu wyrazie z uśmiechem, który zwiastował wyłącznie nieszczęście. A że wykonywał to jako rasowa szelma, to nadal nadawało to ramom jego twarzy pewnego przystojnego zacięcia.
Jak żyć — pomyślał James i przełknął głośno ślinę.Dziki Zwierzę zrobiło krok do przodu, później drugi, założyło ręce z tyłu i poszerzyło uśmiech.
— Jamesik, przecież przede mną nie musisz udawać. — I podszedł tuż pod sam fotel, jedną ręką opierając się na oparciu. Nie pochylał się do przodu, przecież nie musiał, wyraźnie widział, że resztki jamesowej odwagi skończyły się już dawno temu, a ich niedoszły właściciel aktualnie przeżywał załamanie nerwowe.
— Pola jest naprawdę niesamowitą kobietą — dorzucił łaskawie, jakby dla zachęty.
Historyk wiedział, żeby jej nie łapać.
— Jak większość kobiet w gildii, ale na pewno jest jedną z najbardziej zajmujących. Nie chciałbym jednak dłużej panu przerywać w pańskich sprawunkach i może mógłbym… — Spróbował się podnieść odrobinkę, licząc, że rozmówca opuści gardę i odsunie się pod naporem drugiego ciała.
— Nie, nie mógłbyś.
James poczuł gorący oddech na prawym policzku i z prędkością magii puszczonej przez pustą, niezależną przestrzeń w idealnie wyizolowanym układzie zdarzeń zbieżnych, runął z powrotem na fotel. Miał litość dla swojego serca, w przeciwieństwie od przeciwnika, który najwidoczniej zamierzał się nim pobawić.
— Możemy tu spędzić cały dzień — zarzucił gawędziarsko Asparsa, przewracając oczyma. Bardziej w geście rozbawienia niż zirytowania, chociaż James przestał się łudzić, że może go świadomie rozpracować.
— Nadal twierdzę, że pani Apolonia jest zajmującą kobietą — powtórzył głucho, ignorując palące go po skórze spojrzenie.
— Zajmującą kobietą powiadasz, hm. Znalazłbym ciekawsze określenia, ale…
— Panie Asparsa, proszę zdecydowanie nic tu sobie niegodnego nie wyobrażać — oburzył się głośno, lekko podnosząc głos.
No i po trochu wiedział, że Apolonia zabije ich obu, jeżeli kiedykolwiek się o tym dowie, a jak do tej pory nie spotkał pana Asparsy ze strony, która udowadniałaby, że umie trzymać język za zębami. Niezależnie od tego, jak ładne byłyby to zęby.
— Jakkolwiek rozumiem, cóż, pańskie zainteresowanie i potrzebę, tego, no — podrapał się po karku — zaangażowania, tak zdecydowanie nie leży to w kręgu moich zainteresowań — wytłumaczył się w końcu, łudząc się, że gorąco, jakie czuje na twarzy nie odbija się w powstających powoli rumieńcach. Przeklinał swoją jasną skórę i dni spędzone, żywiąc się kurzem z archiwów, przez co nawet najmniejsze odcienie koloru pojawiały się na niej w najmniej przyjaznych temu momentach.
— Nie spodziewałem się tego po tobie, ale jestem pewien, że w gildii jest wielu panów, którzy mają podobne zainteresowania, skoro…
— Nie! — Podskoczył z lekkim wzdrygnięciem się. Wyretuszowanym delikatnie, ale liczył, że akurat to umknęło bacznym obserwacjom maga. — Znaczy, naprawdę nie wiem, jak to wytłumaczyć, panie Asparsa, ale pomnę, że jestem wdowcem — spróbował od innej strony, licząc, że tym razem dostanie swoje poletko spokoju i będzie mógł w nim legnąć bez oporów. Nawet grobu wtedy nie będzie potrzebował do poczucia się ukontentowanym.
— Wdowiec nie skała, Hopecraft, jestem pewien, że niejeden miejscowy zamtuz mógłby rozwiać twoje wątpliwości. — Kpina, rozbawienie i lekka nutka niedowierzania zaczadziała się w pozornie znudzonym tonie mężczyzny.
— Panie Asparsa, ja naprawdę wierzę, że spotkanie właściwych osób rujnuje nas dla każdej kolejnej, które miałaby po nich nadejść. Proszę mi wierzyć, że w tej kwestii nie imam się złudzeń. I prosiłbym o powstrzymanie się od takich wyśpiewek osobistych, a ja w zamian obiecuję więcej pana spokoju nie naruszać. Do czasu — zawyrokował, kończąc swoją wypowiedź nieopisaną szorstkością, którą do tej pory w trakcie tej rozmowy nie mógł się pochwalić.
— Do czasu? — dopytał usłużnie mag, jakby pragnąc kolejny raz z niego zadrwić.
Tym razem James był przygotowany.
— Do czasu, gdy ponownie otrzymam list o takiej treści. Wie pan. Z teleporterami, to w zasadzie nigdy nie wiadomo. Raz są tu, raz tam, raz nigdzie, a takich nikt nie szuka, bo po co. A ja, panie Asparsa, potrafię być mściwym człowiekiem, zwłaszcza, gdy chodzi o bliskie mi osoby. Przyjaciół takich jak Pani Apolonia nie znajduje się na ulicy.
Nie wiedział w zasadzie, czego oczekiwał. Zdawał sobie sprawę, że dla przeciętnego gildyjczyka nie sprawiał wystarczająco groźnego wrażenia, żeby mógł podeprzeć taką groźbę własną reputacją. Nie szkodzi. Najlepiej wychodziło mu działanie po cichu i w spokoju, do tego nadawał się przecież najlepiej. Nawet przy nieusłuchanej magii czy problemach zdrowotnych, zostawała jeszcze rzesza kontaktów, a w takiej sytuacji był w stanie zgłosić się nawet do demagitów.
Aherin wybuchnął śmiechem. Gromkim, głośnym i wydawało się nawet, że trzasnęły przy tym drzwi, rozwarły się okiennice i James siedział wpatrzony jak oczarowany w wirujące po pokoju kłęby magii, jakie pozostawiła po sobie swobodnie zasięgnięta telekineza. Zazdrościł z całego serca osobom, które w tak naturalny sposób potrafiły korzystać ze swojego rdzenia magicznego, czerpiąc z niego to, co najlepsze. Chwilę i jej ulotność.
Nie zaśmiał się, ale uśmiechnął się, lekko wyginając kąciki ust ku górze.
— Dobry z ciebie historyk, James, ale nie zapędzaj się aż tak, bo prędzej serce ci pęknie, niż spełnisz swoje groźby. Ale, będę o nich pamiętał. — Mrugnął do niego porozumiewawczo, rechocząc coś jeszcze, ale już bardziej do siebie niż do profesora. Odsunął się przy tym od fotela, co James uznał za idealną okazję na ucieczkę.
Podniósł się naprędce i wystrzelił do przodu, odskakując na bok. Aherin machnął tylko ręką, otwierając drzwi i kłaniając się majestatycznie.
— Widzę, że jest ci śpieszno, więc nie zapraszam na herbatę — mruknął dobrotliwie, ociekając słodyczą słabego rumu — ale zapraszam ponownie, gdyby wystąpiły jeszcze jakieś wątpliwości.
Odpowiedział mu skinieniem głową i oddalił się naprędce, słysząc, jak za jego plecami ponownie zatrzaskują się drzwi do komnaty.
Pomyślał o nocy, takiej modrej, której przyświeca tylko słabowity księżyc. O wyjących w ciemnościach ptakach, których trzepot skrzydeł wtóruje ogłuszającym myśli dudnieniom wiatru. Było w tym coś ciekawego, gdy okręty wspomnień i odniesień płynęły w morzu ruchliwych gałęzi drzew, targanych wichurą, żeby w końcu zatonąć.
Kolejna gałąź spadła połamana na ziemię. Nie był to miły widok, dlatego oddalił się pospiesznie od tych cholernych drzwi, do których miał nadzieję, że nigdy więcej nie będzie musiał się zapuszczać. I nawet jeżeli rzucił ostatnie spojrzenie w stronę tamtego okna i wspomniał ukruszoną gałąź, nawet jeżeli zapiekła bruzda, gdy zacisnął mocniej pięść, to przecież wierzył, że dobrze zrobił. Musiał żyć w zgodzie ze swoim sumieniem.
Nawet jeżeli w sercu ciągnęła mu się nutka obrzydliwej zazdrości, tak zdusił ją w zarodku. James, jakby nie było, przeżył swoje na tyle, żeby móc odróżnić rzeczy chciane od rzeczy potrzebnych.
I pani Apolonia, jakkolwiek była zajmującą kobietą, tak przecież nie była kobietą potrzebną.
Było w tym coś dziwnego, poddawać przyjaźń takiej próbie, bo przecież mógł znaleźć dużo lepsze metody rozwikłania tej sprawy. Takie, które nie zakładały osobistego stawienia się jako potencjalna, kolejna strona konfliktu. Cierpki posmak na języku mieszał się z lekką przejmującą dumą, która powoli wypełniała narastającą apatię. To nie było przecież nic wielkiego, nic, co wymagałoby zaangażowania, co wymagałoby deklaracji jakichkolwiek uczuć, ani nawet nie było potrzeby wtrącania się w cudzy problem. Był w końcu jedynie cudzym problemem.
A jednak, a jednak, gdy spoglądał na to z boku, gdy wspominał własny podniesiony głos, gdy ponownie smakował tamto małostkowe oburzenie na kwestie tak bzdurną jak poddawanie pod wątpliwość czyjejkolwiek seksualności…
To było miłe. Czuć coś ponownie. Odrobinkę. Nie, że silnie. Nie, że stanowczo. Na to nadal było zdecydowanie za wcześnie, ale tym razem nie tumaniło go drętwienie palców, migrenę wywołało coś innego niż zmęczenie oczu od czytania pism i nawet serce dawało się nieść nieco lżej.
Tak, zdecydowanie miło było czuć coś ponownie.
Nic dziwnego.  Nadchodzi przecież wiosna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz