wtorek, 12 kwietnia 2022

Od Hotaru - Event

To już nie był wieczór, ale późna noc. Hotaru nie mogła sobie znaleźć miejsca - kręciła się pod kołdrą, nie potrafiąc oderwać myśli od tego, co wydarzyło się wieczorem. Dłonie skubały róg poduszki, stopy zwijały prześcieradło, a długi, ciemny warkocz, okręcił się nieprzyjemnie wokół szyi.
Nie raz po prostu przychodził taki czas. Hotaru była z natury spokojna i opanowana; tak, jak spokojna i opanowana powinna być idealna służąca. Ale serce Hotaru było sercem artystki i było w nim wiele strun wrażliwych na najdelikatniejszy nawet dotyk. Pozornie drobne elementy, niewiele znaczące szczegóły, potrafiły odbić się wibrującym echem wśród ścian tego serca, brzmiąc w nim nienazwaną melodią.
Sen nie nadchodził i na tym etapie Hotaru straciła już nadzieję na to, że do niej przyjdzie. Do świtu wciąż pozostało kilka godzin i tancerka doszła do wniosku, że nie chce ich marnować. Powoli, bezszelestnie, podniosła się z łóżka i bosymi stopami odnalazła te zabawne, puchate kapcie, które dało się kupić niemalże na każdym straganie w Obarii. Po omacku sięgnęła po wełniany szal wiszący na oparciu krzesła, a potem wymacała ten prostokątny, drewniany kształt zalegający na stoliku. Zaszeleściła plikiem luźnych kartek wyciągniętych cichcem z szuflady, a następnie czmychnęła w stronę drzwi.
O tej porze fort był całkowicie pusty. Tonące w mroku nocy korytarze wypełnione były odległym śpiewem wiatru, skrzypieniem starych belek i chłodem wiekowego kamienia. Sen kładł się wśród zakurzonych kątów, a srebro księżycowej poświaty mieszało się ze złotem nielicznych lamp. Żołnierze, jeśli gdzieś byli, patrolowali mury twierdzy, choć o tej porze czynili to raczej z przytulnego wnętrza wież strażniczych.
Hotaru sunęła korytarzami niczym zbłąkany duch - świecąc białą koszulą nocną, ciągnąc za sobą widmo ciepłego szala, szurając cicho grubymi kapciami. Odpaliła swą niewielką lampkę od tej mijanej po drodze, na skrzyżowaniu, a potem zniknęła za jakimiś bezimiennymi drzwiami. Zawiasy skrzypnęły, zamek szczęknął, na korytarzu zapadła cisza.
Skryptorium służyło za dnia naukowcom, a liczne rozstawione tu biurka towarzyszyły im niestrudzenie w trudnym zadaniu logicznego i przystępnego spisania rezultatów ich badań. Większość blatów wciąż zawalona była pozostawionym na noc chaosem kartek i notatek, czekających na kolejną turę intelektualnej batalii, jaka miała odbyć się następnego dnia.
Hotaru podeszła do jednego z nielicznych wolnych biurek, ułożyła swoje pudełko, a obok niego - równy stosik kartek. Usiadła, wyprostowała plecy, wyregulowała pulpit i uniosła nieco siedzisko. Potrzebowałą odpowiedniego kąta - innego, niż ten, który ludzie z Iferii uznawali za wygodny do pisania. Blat - leżał płasko, Hotaru siedziała wysoko. Idealnie do kaligrafii.
Tancerka otworzyła pudełko - z wnętrza popatrzył na nią pojedynczy, smukły pędzel o długim, czarnym włosiu, a także starannie zakręcony kałamarz. Tuszu w kamieniu nie znalazła, podobnie jak prawdziwego pędzla do kaligrafii, więc jedynym, co jej pozostało, było stworzenie czegoś podobnego do utensyliów pisarskich z jej rodzinnych stron, używając do tego rzeczy znalezionych tu, w jej nowym domu.
Gładka powierzchnia atramentu lśniła nieruchomym, złotym kręgiem światła odbitego z lampy. Hotaru zanurzyła pędzel, suche włosie namiękło blaskiem i ciemnością. A potem - powędrowało w stronę kartki.

Droga Kukume,
w moim kraju mówi się, że domem serca nie jest ludzkie ciało, ale miejsce, gdzie przebywają przyjaciele. Moje serce jest teraz w dwóch miejscach – jeden jego odłamek znajduje się tu, w śnieżnej Obarii, drugi zaś pozostał w Tirie, gdzie przebywasz Ty, Michelle i wszyscy, o których coraz naturalniej przychodzi mi myśleć, jak o rodzinie - tak samo, jak naturalnie słowo „Gildia” staje się dla mnie tożsame ze słowem „dom”. Wierzę, że Fortuny mają wszystkich w swej opiece, a ich oblicza, choć czasem skryte za chmurami, pozostają przeważnie uśmiechnięte.
Zapewne wiesz już, jak rozpoczęła się nasza przygoda w Obarii – nie zdążyliśmy dobrze się rozpakować, nim spadła na nas wiadomość o zaginięciu Mistrza. Jak na razie nie ma żadnego przełomu w tej sprawie; nawet Isidoro jest milczący, a jego spojrzenie nie zdradza niczego. Jednak za każdym razem, gdy opadają mnie smutki i niepewności związane z tym, jak nasze wysiłki zdają się być całkowicie pozbawione wpływu na rzeczywistość, przypominają mi się cykady – zwiastunki słonecznego lata w Yamato. Ich charakterystyczne głosy wypełniają letnie dni i wieczory, ale choć cykady na pierwszy rzut oka wyglądają niczym zupełnie zwyczajnie, brunatne, nieinteresujące owady, ich cykl życia inspirował najznamietniejszych poetów i artystów mojej ojczyzny. Otóż cykady spędzają większość swego życia ukryte pod ziemią – śpią wśród korzeni drzew, nie pokazując się na powierzchni. Potrafią spędzić w ten sposób długie lata, pozornie niczego nie robiąc i śniąc tylko o tym, co przyniesie im przyszłość. Ale gdy przychodzi ich czas, pojawiają się wszystkie na raz, a ich muzyka zagłusza każdy inny dźwięk. Głęboko w sercu wierzę, że każdy z naszych dni, choć wypełniony zupełnie zwyczajnymi, codziennymi czynnościami, pozornie nie przynoszącymi wymiernych rezultatów, jest niczym sen cykady. I że kiedy przyjdzie czas, to co zakryte stanie się dla nas jasne, a obecne smutki i zgryzoty przestaną ciążyć w naszych myślach.
Nie chciałabym, by list mój był pełen posępnych słów na temat rzeczy, na które nie mam wielkiego wpływu – nie tylko dlatego, że nie chcę Cię smucić, ale i dlatego, że moje życie w Obarii tak nie wygląda. Piszę głównie po to, by opowiedzieć Ci o niespodziewanym darze, jaki przyniósł mi przypadek.
Czasem drobna decyzja potrafi sprawić, że znajdziemy się w miejscu, do którego zwyczajnie byśmy nie trafili. Spędzam większość swego czasu tu, w forcie, wychodząc do miasta głównie po sprawunki, albo spacerując czasem, gdy pogoda jest ku temu sprzyjająca. Na pewno zdziwisz się więc, znając mnie, że poprzedniego wieczora znalazłam się w jednej z obarskich karczm, zamiast być na stołówce na kolacji ze wszystkimi innymi. W karczmie zaś miałam okazję posłuchać występu artysty z Ryukyu – to dalekie, wyspiarskie państwo, graniczące od południa z Yamato.
Widzisz, stosunki między sąsiadującymi ze sobą państwami zawsze są co najmniej pokomplikowane – obecność wspólnej granicy zawsze jest doskonałym przyczynkiem do utarczek i konfliktów, a jednocześnie okazją, by lepiej zapoznać się z kulturą danego kraju, gdy akurat los przyniesie lata pokoju. Powiedziałabym, że odnoszę takie wrażenie, gdy patrzę na owe iferyjskie krainy. Jednak sytuacja ma się inaczej w przypadku Yamato i Ryukyu. Bo powiedzieć, że mieszkańcy Yamato nie przepadają za mieszkańcami Ryukyu, to jak powiedzieć, że wkładając rękę w ogień można poczuć nieco ciepła. „Ciepło" owych uczuć jest niestety wzajemne, a konflikt sięga głęboko.
To trwa już całe pokolenia. Od dziecka uczono mnie, że południowe wyspy są nadaną przez bogów, prawowitą częścią Yamato, zaś lud który tam żyje, nie poddając się Niebiańskiemu Porządkowi, stanowi sól w oku przodków i powinien zgiąć kark przed cesarzem. Z opowieści słyszałam, że mieszkańcy Ryukyu nie budują zamków i pałaców, więc ich umysły muszą być zamknięte na światło mądrości; nie hodują też zwierząt, więc sami muszą żywić się niczym zwierzęta – tym, co znajdą w głuszy. Nawet język Yamato przesiąknięty jest powiedzeniami, w których słowa podobne do „ryukyu" określają coś prymitywnego, niegodnego uwagi. Myślę, że nie muszę Ci mówić, jak dalekie od prawdy są te opinie – dowód niech stanowi fakt, że choć Yamato jest państwem pełnym zamków i pałaców, posiadającym nieprzeliczoną flotę i całe zastępy wojowników, Ryukyu nigdy nie zostało zmuszone chociażby do płacenia najskromniejszego trybutu. Ich katamarany żeglowały po zdradliwych wodach wokół wysp, gładko omijały śmiercionośne rafy tam, gdzie tonęły ciężkie statki z Yamato, a całe wioski znikały bez śladu w głębi zdradliwej dżungli, gdy tylko na horyzoncie zamajaczyły cesarskie proporce. Nie potrafiliśmy im nic zrobić.
Gdy siedziałam w karczmie, nie od razu dostrzegłam tego artystę. Pierwszym, co zwróciło moją uwagę, były dźwięki znanej mi z ojczyzny melodii.
To była stara piosenka. Jedna z tych, które wszyscy znają i mruczą do siebie, gdy droga zdaje się dłużyć i skończą się tematy do rozmowy, albo gdy przychodzi czas, by zanieść wszystkie futony nad rzekę i wyprać je na wiosnę. Prosta melodia, prosta historia, nad której wymową nikt już się nie zastanawia. I ja pamiętam kolejne zwrotki, które śpiewałam razem z innymi służącymi, gdy stałyśmy po kolana w krystalicznej wodzie, wyciągając ciężki materiał z powrotem do misek - melodia ta odzywa się w mojej duszy nostalgią, budzi uśpioną tęsknotę za mym poprzednim domem.
Piosenka z Yamato opowiadała o dzielnym wojowniku, który dotarł nad brzeg odległego jeziora. To zaś okazało się być domem straszliwej bestii – jej gniew spadał na okoliczne wioski, niszczył pola uprawne i sprowadzał wiele nieszczęść na bezbronnych ludzi. Jak pewnie się domyślasz – dzielny wojownik zabił bestię, tym samym uwalniając cesarskich poddanych od groźby kolejnego ataku ze strony ohydnego monstrum. Ich walka była długa i trudna, zajmowała wiele zwrotek, ale w końcu dobro zwyciężyło nad złem i opowieść miała dobre zakończenie.
Wersja tej samej piosenki z Ryukyu miała kompletnie inny wydźwięk. Zamiast dzielnego wojownika, było zapłakane dziecko, które wywędrowało samotnie w dżunglę, goniąc za barwnym motylkiem, a następnie zgubiło się wśród porośniętych trującymi roślinami pni. Dotarło do krystalicznego jeziora w samym sercu najgęstszej kniei, a że straciło nadzieję na to, że kiedykolwiek uda mu się wrócić, usiadło na brzegu i zaczęło rzewnie płakać. Ten płacz, i słone łzy spływające do jeziora, obudziły żyjącego pod powierzchnią wodnego ducha, który wzruszony nieszczęściem dziecka, postanowił mu pomóc. I choć nie był w stanie opuścić swego jeziora, by zaprowadzić je z powrotem do wioski i rodziców, opiekował się nim tak długo, aż w końcu do jeziora dotarła grupa ludzi szukających zaginionej pociechy.
I tak, jak szybki rytm w piosence z Yamato brzmiał niczym wojenny bęben, lub śmiercionośne strzały przebijające monstrualne łuski, tak ten sam rytm w tej drugiej wersji był podobny szybkim krokom wodnego ducha, którego pogodny taniec miał osuszyć dziecięce łzy. Ta sama melodia przedstawiała tak kompletnie inną historię, że aż trudno było znaleźć między nimi jakiekolwiek podobieństwa. Może tylko spotkanie człowieka z jakimś potężnym, magicznym bytem, stanowiło wspólny mianownik obu tych historii.
Pewnie się zastanawiasz, jak to możliwe, że zrozumiałam tekst piosenki, choć nieznajomy mi mężczyzna śpiewał ją w języku swego ludu. Otóż – nasze języki są podobne. Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, dla niewprawnego ucha język Ryukyu, brzmi niemal identycznie z językiem Yamato. Mamy wiele słów, które są niebywale podobne, również i zdania budujemy w ten sam sposób. Dla mnie ich język brzmi nieco zabawnie – jakby ktoś poprzestawiał litery, przejęzyczył się, mówił nieporządnie lub zjadał sylaby. Nie wiem, jak język Yamato brzmi dla ludzi z Ryukyu, ale coś mi mówi, że mogą mieć zupełnie podobne odczucia. Uprzedzając pytania – pewnie nie byłabym w stanie porozumieć się w ich języku, jednak te słowa, które naturalnie potrafiłam pojąć dzięki temu podobieństwu naszych języków wystarczyły mi, bym zrozumiała cały przekaz piosenki.
Do głowy przychodzi mi myśl, której nikt nie wypowiada na głos – że może naprawdę kiedyś byliśmy jednym ludem, ale zawirowania zamierzchłej historii rozrzuciły nas między wyspami, zaś zdradliwe wody oceanu oddzieliły na długie wieki. Opowieść o spotkaniu człowieka z magiczną istotą, niegdyś ta sama, znana wszystkim, u nas przeobraziła się w obraz pojedynku, zaś wśród mieszkańców Ryukyu stała się historią o dziecku, które odnalazło pomoc. Niech przodkowie mi wybaczą, ale ta druga wersja bardziej przemawia do mojego serca.
Gdy mężczyzna skończył swą opowieść, przez chwilę zastanawiałam się, czy do niego nie podejść. Jednak gdy o tym pomyślałam, doszłam do wniosku, że nie wiem, co miałabym mu powiedzieć – żadne słowa nie wydawały się odpowiednie, nic nie przychodziło mi do głowy. Czasem tak jest, że emocje i to, co mieszka w sercu, nie dają zamknąć się w samym tylko dźwięku. Ale gdy nieznajomy wychodził, zakończywszy już swój występ, nasze spojrzenia na moment się spotkały. Moment ten był krótki, ulotny, krótszy niż mgnienie oka. Ale wystarczył i myślę, że choć nasze kraje dzieli nienawistny ocean – tak dosłownie i w przenośni – to czuję, że mimo to oboje dostrzegliśmy w sobie nawzajem wrażliwość właściwą drugiemu artyście, i że ta jedna krótka chwila wystarczyła nam za całe godziny rozmowy.

Świt zamajaczył za oknem, rozświetlając drzemiącą w skryptorium ciemność swoją złocistą i różową łuną. Hotaru skreśliła jeszcze kilka ostatnich zdań, zakańczając list pozdrowieniami, na końcu składając podpis wraz z ideogramem, który w jej ojczystym języku reprezentował jej imię. Tancerka popatrzyła na kartkę – pokrytą równym, nieco pochylonym pismem, po którym na pierwszy rzut oka było widać, że nie pisano go piórem. Hotaru nie lubiła pióra, wydawało jej się zbyt kanciaste i twarde, by nadawało się do wygodnego pisania. Pędzel zaś zostawiał na papierze łagodne, miękkie kreski, układające się w ładnie zaokrąglone litery – dla Hotaru właśnie to medium pozwalało przelać na papier więcej emocji, zakląć część duszy w charakterze pisma. W końcu w jej kraju to, jak ktoś pisał choć pojedynczy ideogram, urastało do rangi sztuki.
I dopiero, gdy ostatnie pociągnięcie pędzla zalśniło i zmatowiało, gdy tusz wysechł, Hotaru poczuła nadciągającą senność. Tancerka przeciągnęła się, ziewnęła i spojrzała w stronę leniwie wyłaniającego się zza linii gór słońca. Dzień właśnie się rozpoczynał, jednak Hotaru postanowiła, że ten jeden raz zmieni swe wyniesione z ojczyzny przyzwyczajenia i po prostu pójdzie spać. Może sen przyniesie jej wspomnienie egzotycznej dżungli i obraz wodnego ducha, który tańczył by rozweselić dziecko.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz