środa, 20 kwietnia 2022

Od Narcissy – Event

— Słyszałam, że masz kontakty w mieście.
Powiedzieć, że Adonis został wzięty z zaskoczenia, było, delikatnie rzecz ujmując, niedopowiedzeniem. Drobne ciało pojawiło się ni stąd ni zowąd i równie nagle postanowiło wybić go z utartego rytmu wyznaczonego przez strzelające w kominku ognisko. Praktycznie podskoczył w miejscu, zagubił się głębiej w powoli rozkładającym się fotelu i zaszczycił ją swoim czarnym, bardzo rozsierdzonym spojrzeniem.
— Przyprawisz mnie któregoś dnia o zawał. 
Mężczyzna bardzo pragnął zamanifestować wewnętrzną urazę, którą sprawiła mu Narcissa swoim niewybaczalnym wybrykiem, straszenia starego medyka, który pragnął jedynie spędzić resztę wieczoru w ciszy i spokoju, kontemplując coś, co najwidoczniej swoim znaczeniem przeważało nad losem gildyjnego mistrza i najprawdopodobniej miało dość wiele wspólnego z kształtem pewnych bioder. Prawdopodobnie nie była jedyną osobą, która obowiązkami, starała się przykryć fakt istnienia grupy osób, które będąc w progach organizacji od stosunkowo krótkiego czasu, zdołały wprowadzić w jej szeregach niemałe poruszenie i zagęścić atmosferę w pomieszczeniu samym przelotnym spojrzeniem. Ani trochę nie była to jej broszka, ni nie znajdowało się to w zakresie jej zmartwień i obowiązków, a jednak zdarzało jej się zastanowić głębiej w poszukiwaniu momentu, kiedy gildia ze struktury mającej na celu głównie zażegnanie problemu katastrof, nagle stała się biurem matrymonialnym dla skrzywionych społecznie wyrzutków. 
— Aż tak źle u ciebie z kondycją? — odpowiedziała, siadając niezobowiązująco na podłokietniku fotela, co spotkało się z niezwykle obruszonym prychnięciem ze strony Adonisa, którego kolejne działania Narcissy zdecydowanie coraz bardziej podburzały i pogłębiały bruzdę na jego czole. Odsunął się na fotelu w trzech, drobnych drgnięciach, wyjątkowo spoglądając na kobietę z dołu i niedowierzając w jej bezczelność. Nie dziwiła mu się, jak raz zdarzyło mu się zamknąć mordę i pomyśleć nad czymś dłużej, niż dwie sekundy, a ona bez skrupułów przerwała jego niespotykany jak dotąd ciąg myślowy.
— Dobra, nie przeciągaj, tylko gadaj, czego chcesz.
— Kojarzysz profesora Lupina? — Kobieta oparła własny łokieć o zagłówek fotela, przyglądając się, jak wszelkie kołowrotki, przerzutnie i śruby, zaczęły pracować w tym biednym, drobnym, Adonisowym móżdżku. Bez skutku, mężczyzna pokręcił jedynie głową, a Narcissa westchnęła ciężko. — Nie ważne. Jakiś tam doktór od tej całej sprawy ze śniegiem. Zgłosił się z problemem.
— I znowu padło na ciebie?
— Powinnam chyba mniej kręcić się po budynku. Mniejsza. Potrzebuję kogoś, kto zna się na obcych językach. Ewentualnie kogoś od symboli. — Podniesiona brew Adonisa poprosiła ją o dalsze wytłumaczenie, a ona z westchnięciem, a może nawet zrezygnowanym jęknięciem, wytargała z kieszeni równo złożoną kartkę. Adonis przyjrzał się jej i jej treści przez chwilę, może dwie, cały czas marszcząc się niemiłosiernie. — Sprawa na wczoraj. Chłopak notorycznie znajduje te liściki, musimy się dowiedzieć, czy nic mu nie grozi.
— Przykro mi, nie pomogę. 
— Nie znasz nikogo, kto mógłby coś mi doradzić? — spytała, unosząc dłonie, gdy mężczyzna dźwignął się ciężko z fotela, na jego własne szczęście, w jednym podciągnięciu. Wyprostował się, strzelił karkiem, łopatkami i z jęknięciem poprawił uchwyt na lasce, po czym zerknął na nią, przelotnie, przez ramię.
— Oczywiście, że znam.
— I?
— I ci nie pomogę?
— Myślę, że jesteś mi to winien, po ostatnim epizodzie przed śniadaniem. — Targnęła się na nogi i zastąpiła mu drogę, co przyjął z niezwykłym rozżaleniem i pokręceniem głowy. — Trzy dni leżałam przeziębiona przez ten pierdolony strumyczek. Adonis, jedziemy na tym samym wagoniku, nie rób z siebie wielce pana uciśnionego tylko dlatego, że baba dała ci kosza. 
— Nikt mi… Eh... Dobrze, masz szczęście, że wybieram się dzisiaj do miasta. Spróbuję kogoś znaleźć.
Kobieta z wyjątkowym zadowoleniem odwróciła się na pięcie i popędziła w celu zdobycia kolejnego kubka herbaty, bo wciąż czuła czające się w kościach choróbsko i nie miała zamiaru więcej nadwyrężać organizmu, przebywając gdziekolwiek indziej, niż pod grubym kocem, który wytargała z potężnej komody stojącej na końcu korytarza. Był mięsisty, bardzo włochaty i co prawda w obrzydliwym, wypranym, oberżynowym kolorze, ale samej Narcissi to nie przeszkadzało, zważając na to, że mogła w spokoju się pod nim wypocić. 
Adonis zatrzymał ją jeszcze na dosłownie ułamek sekundy i chociaż zwróciła na niego całą swoją, wyjątkowo cenną, uwagę, tak straciła ją w mgnieniu oka, gdy tylko zapytał ją o Khardiasa i jego położenie. Przynajmniej poznała zmartwienie na jego czole i dojrzała w jego oczach współczucie, tak rzadki widok w połączeniu z męską fizjognomią. Nie odpowiedziała, jedynie pokręciła głową, on w kontraście przytaknął i mruknął coś pod nosem, a następnie wyminął ją żwawym ruchem, zarzucając na ramiona płaszcz i występując z pomieszczenia tempem godnym nadchodzącej burzy. Przypominał ją okrutnie, wiecznie wzburzony i szary, a wstępujący na najbłękitniejsze z niebios, zasłaniający tysiące ze słońc, a jednak niknący przy ich wielkości. Narcissa zastanowiła się chwilę, jak by to było, być na chwilę panem Nykvistem, a następnie sposępniała, bo nigdy nie chciałaby się nieszczęśliwie zakochać, otuliła się mocniej ramionami i ostatecznie popędziła do kuchni, nie chcąc więcej rozgrzebywać męskich ran, szczególnie za jego plecami. 
Wolałaby zdecydowanie być na misji, niż w tej dziwnej fortecy, chroniona przez mury, zmuszona wysłuchiwać jęków i pogaduszek między obecnymi gildyjczykami, plotek na temat śniegu, niespokojnych szeptów o mistrzu, nawet jeśli na początku była pierwszą, która rzucała się na wszelkie ochłapy informacji, które padły na jego temat. Była już trochę zmęczona i zdecydowanie nasycona coraz to nowszymi insynuacjami na jego temat. Poddała się chyba po podejrzeniu, że rozszarpały go zmutowane kozły mieszkające przy szczytach, a może i przy narracji, jakoby miał po prostu porzucić organizację i liczyć, żę Ignatius nie ugnie się pod ciężarem obowiązków [a nie ugnie, to zdecydowanie dostrzegała w jego, już nie tak chłopięcym, ciele]. Szczerozłota łuna rozlewała się aksamitnie po ciemnym blacie, gdy słoneczne języki stawiały susy pomiędzy drobnymi liśćmi dopiero co odradzającej się jabłonki i wpadały w całym tym rozgardiaszu na słoik miodu, z którego czerpała miodulką. Nie była największą miłośniczką pszczelego syropu, jednak gdy szarpiący gardłem ból wzywał, nie mogła się powstrzymać, przypominając sobie wszelkie okazje, kiedy matka szykowała jej, czy rodzeństwu, herbaty, czy mleka z miodem. Ulepek, na który się wzdrygała, a jednak powracała do wszystkich wspomnień z tą przeokropną słodyczą związanych, z niezwykłą czułością i tęsknotą, jakby były najpiękniejszym odzwierciedleniem lat młodości. Przypominała sobie Apollinairego, który za miodem przepadał i podkradał jego zapasy, a nawet i trzymał zawsze gdzieś zapasowy słoik wraz z miodulą, a gdy tylko myśl o jej złotym chłopcu się pojawiała, zapijała je wrzątkiem, nie chcąc przypomnieć sobie o zdrajcy, który przecież dalej stąpał po tej ziemi i grał jej na nosie każdym wspomnieniem zaklętym w skórze, zapachu i dźwiękach. Podskakiwała w miejscu, gdy słyszała rzężenie skrzypiec, gdy ktoś wspominał o kaligrafii, czy po prostu, gdy czuła aromat drożdżowych bułek, które uwielbiał. 
Nigdy nie miała zrozumieć braterskich pobudek i zdawała sobie z tego sprawę, dlatego porzuciła ten problem już dawno, bez zamiaru powrotu i ponownego rozdrapywania dopiero co zaleczonych blizn. 
Z wyjątkowym zdziwieniem przyjęła informację, że już następnego wieczora ma ją czekać spotkanie z kimś, kto rzekomo na szyfrach, obcych pismach i symbolikach znał się jak mało kto i zaczęła mocno zastanawiać się, jak mogłaby ten gest Adonisowi wynagrodzić, nawet jeśli to jego usługa miała być przeprosinami za poprzedni incydent. Z Nykvistem mogła przecież wpaść w nieskończony ciąg podziękowań i odpracowywania, uważała to za wyjątkową formę rozrywki, zważając na jego dotychczasową niechęć do nawiązywania współpracy. 
Z równie ogromnym zdziwieniem przyjęła w progi swojego pokoju krępą kobietę z krótko przyciętymi, białymi włosami i ogromnymi, jasnymi okularami, które cudem trzymały się na jej guziczkowatym nosie. Odbarwiona gdzieniegdzie, ciemna skóra, odcieniem schodząca o kilka tonów niżej, niż ta nikolaiowa, połyskiwała złotem podobnym do miodu, a Narcissa stwierdziła, że swoją obecnością zaszczycić ją musiała sama bogini. Gotowa była już nawet, żeby przedstawiła się jako wcielenie Erishii, imię jej jednak nigdy nie padło, zamiast tego podała się za Soleil, która miała pomóc szanownej pani Aigis z pewną zagadką. Przytaknęła, zaprosiła ją do stołu i przedstawiła kilka z karteczek, które otrzymała od pana Lupina. 
Gdy Soleil przyglądnęła się dokładniej koślawym znakom, które wypisane były albo piórem albo łatwo rozcierającym się grafitem, wybuchnęła śmiechem, takim płynącym prosto z przepony, który bardzo trudno powstrzymać i należy pozwolić, by samemu się wyciszył. Trwało to chwilę, może dwie, w przeciągu których pochorowana Narcissa zdołała nalać sobie kolejny kubek herbaty i zaproponować go kobiecie, co zbyła niedbałym ruchem ramienia i dalszym chichotaniem, tym razem w akompaniamencie uderzania dłonią o szerokie udo. 
— Przepraszam, przepraszam, moja droga — wyduszała z siebie między parsknięciami — po prostu, po prostu to są listy miłosne! — ryknęła na cały pokój, aż chyba wyższymi piętrami zatrząsnęło, a Narcissa mogła jedynie przyglądać jej się jak osobie niespełna rozumu, czy powoli tracącej poczytalność. — O cholera, tego jeszcze nie widziałam! Kurwa, Stormey się ubawi po pachy. Listy miłosne.
— Ale od kogo?! I dlaczego?
— Od skrzata domowego! Ja się posikam — wyrzężała, wbijając swój długi paznokieć w jedną z karteluszek, której to jednak zapiski dużo Narcissi nie mówiły. — Tu pisze, że pan Lupin ma, cytat, uwaga “skórę miękką jak gekoni brzuszek i oczy przekrwione jak dorodne buraki”, ja się popłaczę. “Zasadziłam panu konwalie w ogrodzie, przepraszam, nie wiedziałam, że ma pan alergię!”. “Przepraszam za spalenie pańskich gatek, ja chciałam tylko posprzątać, nie wiedziałam, że ta świeczka tam leży!”. Och bogowie, skrzaty są zawsze takie przeurocze. To tyle, nie ma się o co martwić, to wszystko to prośby o zauważenie i wyjście na spacer “do ogrodu na żaby, bo organizują wyścigi ze ślimakami”. Kocham skrzaty, no kocham!
Parskała coraz ciszej powoli wstając i najwyraźniej się zbierając, co Narcissi nieszczególnie się spodobało.
— To tyle? Nic więcej? Żadnych gróźb, ukrytych skarbów, ważnych wieści?
— Kochana, wiem, co czytam. Nic poza tym, że skrzacisko domowe chce się przespać z panem Lupinem. 
— I co mam z tym zrobić?
— A to mój problem? 
— No w sumie…
— Mogę powiedzieć tyle, sami nic nie zrobicie, jak skrzat się wprowadzi, to po ptokach. Pan Lupin musi się serdecznie pożegnać z badaniami, jeśli chce zaznać spokoju, ewentualnie dać kosza skrzacikowi, a to się nigdy dobrze nie kończy. I nie wierzcie w żadne zabobony, sypanie solą, czy okadzanie budynku nie pomoże, to nie demon, a skrzat. A i tobie też się nie radzę w to wtrącać, bo jeszcze się na tobie uwezmą. 
— I to tyle?
— To tyle, ciao piękna!
— Nie, stój, bogowie, naprawdę nie możemy nic zrobić?
Soleil zastanowiła się chwilę, bujając biodrami w tylko sobie znanym rytmie, a koniec końców wzruszyła ramionami. 
— Zawsze możemy jej coś odpisać.
— Cokolwiek. Błagam.
Wieczór spędziła na rozważaniach, jak przekazać panu Lupinowi, że w treści karteczki, którą zgniatała właśnie w dłoniach jest informacja, że szanowny profesor bardzo docenia uczucia drogiego skrzata domowego i z chęcią gościć będzie go dalej, jako towarzysza, jedynie za prośbą ścierania kurzy i nie zaczepiania go więcej drobnymi liścikami, nawet jeśli sprawiły mu one dużo uciechy. Zastanawiała się również, ile tak właściwie Lupinowi mogła z wszelkich zapoznanych dzisiaj faktów przekazać, aż w końcu stwierdziła, że swoje odbębniła, dowiadując się, skąd listy się biorą, a przecież o tyle chodziło i jest już zdecydowanie zbyt chora, żeby przejmować się losem jakiegoś tam doktora z Koziej Wólki.
Poszła więc spać, a następnego ranka podziękowała Adonisowi specjalnie uchowaną przed łapczywym wzrokiem gildyjczyków, bułeczką maślaną. Jeszcze ciepłą, co najlepsze.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz