czwartek, 21 października 2021

Od Antaresa cd. Javiery

— Javiera? Javiera! — Antares zawołał instynktownie widząc, jak usta kobiety bledną, jej wzrok się rozmywa, powieki opadają, a ona sama - osuwa się omdlała na ziemię.
„Dobra, koniec pierdolenia. Trzeba się zbierać, chłopie!"
Antares to wiedział, nie było czasu, a miał aż za dużo rzeczy do zrobienia. Zacisnął wargi, zerknął gniewnie na koniokradów. To wszystko była ich wina, gdyby tylko szanowali prawo jak wszyscy normalni ludzie… Odwrócił się z powrotem do Javiery. Musiał ją jak najszybciej przetransportować do kogoś, kto byłby w stanie udzielić jej pomocy. Ale na razie - pozostawało mu tylko ostrożne ułożenie Javiery nieco wygodniej pod drzewem.
„Weź ponasłuchuj trochę" zasugerował mag.
Antares pozwolił magii popłynąć w kierunku uszu - jego świadomość zaraz zaatakowały dodatkowe dźwięki i wrażenia. Skupił się jednak na Javierze. W jej oddechu nie było chrapliwości, nie był urywany, choć płytki. Również i jej serce biło normalnym rytmem, choć ponownie - zdawał się nieco spowolniony.
„Płuca całe, żebro ich nie przebiło. Ale jak będziesz z nią jechać, to nie możesz nią trząchać."
„Wiem jak transportować rannego."
„Tylko ci przypominam, mądrością to ty nie grzeszysz."
Antares wstał, rozejrzał się. Przy koniach wciąż leżało nieco nadmiarowych lin - powinny dobrze się nadać, jeśli chciał zająć się piątką mężczyzn. Nie przyłożył im na tyle mocno, by długo leżeli nieprzytomni, a rycerz nie zamierzał ryzykować powtórki z akcji sprzed chwili, kiedy musiał wszystkich ich ogarnąć i przywołać do porządku celnym ciosem.
Słońce zaczynało powoli chylić się ku zachodowi, dzień miał się ku końcowi. Las zaczął cichnąć, zaczynało robić się chłodno. Antares nie chciał spędzać tu za dużo czasu, musiał zająć się zarówno Javierą, mężczyznami, jak i końmi. I wszystkich na raz przetransportować chociaż do Merwyna. Tam przynajmniej miałby jakąś pomoc w ogarnięciu tego wszystkiego.
Rycerz zaczął od związania mężczyzn. Wiedział, że nie da rady przetransportować ich nigdzie na grzbietach koni, koniokradzi będą musieli iść o własnych siłach, zaś on będzie musiał jakoś nad nimi zapanować. Toteż Antares związał im ciasno ręce za plecami, a między kostkami dał kawałek luzu - prawie tak, jak koniom, które tak niefrasobliwie postanowili ukraść.
Antares znalazł w lesie dwie proste, długie i całkiem grube gałęzie. Między nimi rozpiął swój płaszcz, zabezpieczył jeszcze wszystko resztką liny i ułożył Javierę na tych prowizorycznych noszach.
„Bez magii nie da rady, chłopie. Jeszcze konie trzeba ogarnąć. Przecież po to tu przyszliśmy."
„Na pewno nie dam ci użyć magii. Jedyne, co za jej pomocą robisz, to jeszcze większy bałagan!"
„Jasne, spoko. A Javiera niech tam leży i cierpi, co nie?"
Antares zacisnął usta.
„Posługujesz się tylko czarną magią. Nie potrafisz nikogo uleczyć."
„No nie zdziw się" prychnął mag. „Ale tym razem myślałem o czymś innym. Uspokoję konie. Będą grzecznie szły. I żadnych krzywych akcji - masz moje słowo."
Rycerz zamyślił się. Nie chciał tego. Naprawdę tego nie chciał. Gdyby tylko od niego to zależało, ten drugi niczego by nie zrobił, nie dostałby żadnego pozwolenia na jakiekolwiek czary. Ale w tym momencie chodziło też i o Javierę. Antares westchnął.
„Stoi."


Gdy Marwin wracał z wieczornego oporządzania zwierząt, na widok tego, co właśnie podążało od strony lasu wypuścił z dłoni wiadro i grabie. Stado jego koni szło grzecznie w kierunku pustego padoka, między rumakami zaś mężczyzna dostrzegł sylwetkę rycerza. Ten jedną ręką ciągnął za sobą ciężkie nosze, drugą zaś - prowadził powiązanych z sobą pięciu mężczyzn. Wszystkich z nich Marwin rozpoznał. Spojrzenie Antaresa skrzyżowało się ze wzrokiem Marwina.
— Medyka! — zawołał do niego rycerz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz