niedziela, 31 października 2021

Od Tezeusza CD. Calithy

— Co za miejsce, nie do życia.
Wicehrabia zdecydowanym, nieco impulsywnym ruchem dłoni zatrzasnął czytane do tej pory, opasłe tomiszcze, po czym pełne frustracji spojrzenie (przez niektórych określane również zawodowym) wbił prosto w drewniane drzwi swojego gildyjnego pokoju, od przeszło dwóch minut i trzydziestu sześciu sekund tak nieugięcie w swojej intensywności przez kogoś okupowanych.
Dwie minuty i trzydzieści sześć sekund to wystarczająco dużo czasu, żeby zacząć podejrzewać, że niechciany gość nie odpuści sobie starań i w pełnym zrezygnowaniu nie zgubi się gdzieś pomiędzy gildyjnymi korytarzami; gdziekolwiek, byle z dala od Tezeusza. Zdecydowanie wystarczająco. Dokonawszy tej smutnej realizacji, wicehrabia w nagłej potrzebie uzewnętrznienia swojej irytacji westchnął ciężko i głośno, może nieco nazbyt teatralnie, w podobnym akcencie wywrócił oczami i dopiero wtedy – niechętnie, bo wielce umęczony ciężarem swojego jestestwa – wstał od biurka.
— Nie do wiary. — ciemna brew powędrowała wysoko do góry, prawdopodobnie pobijając światowy rekord (przecież musiał ktoś kiedyś taki ustalić!) uniesionej do granic brwi, kiedy sędzia, uchyliwszy drzwi, w ramach oryginalnego powitania obdarzył swojego gościa sceptycznym spojrzeniem. Nic nowego – zupełnie tak, jak na Tezeusza przystało. — Oszalałeś? — zatrzymał się w progu.
Cisza, radosne milczenie. A w swojej radości wyjątkowo irytujące, bo wymownie zaprzeczające.
— Zgubiłeś się? — kontynuował, rozglądając się uważnie dookoła. Na korytarzu świadków brak.
Cisza, milczenie obojętne. Z przyczyn oczywistych, również doprowadzające do szału.
— Zostawiła cię. — podsumował, zakładają ręce na klatce piersiowej. Dokładnie, podsumował. A przynajmniej na to wskazywałby ton głosu (również często zwanym zawodowym), jaki zdecydował się przybrać. Bo pytaniem tego nazwać nie można było.
Cisza, przygnębione milczenie. Tak bardzo przygnębione, że aż prawie łapiące za serce. Gdyby tylko wiedziało się jeszcze, na czym to całe serce polega.
— I z tego powodu uznałeś, że teraz ja będę rozwiązaniem na twoje wszystkie problemy? — pokręcił przecząco głową, parsknął pod nosem w niedowierzaniu. Brew, o dziwo!, zdołała unieść się jeszcze o te kilka centymetrów wyżej, ustanawiając już rekord gwarantowany. — Przypominam ci, że w świetle prawa wcale nie mam obowiązku się tobą zajmować.
Ale znudzony koniecznością wysłuchiwania niekończącego się monologu (tym bardziej, że ten zmierzał w kierunku tematów, tak zwanych pułapek) sędziego, gość nie miał zamiaru już dłużej być cierpliwym. Bo ileż można czekać, aż jaśnie pan zdecyduje się łaskawie zaprosić do środka? Odpowiedź była prosta – nie czekać wcale.
— Hej, stój! Tylko nie na dywa... Gnatołam, cholera jasna!
A więc gość nie czekał. Nieuchwytnie przemknął tuż obok sylwetki sędziego, ku jego niezadowoleniu oraz własnej satysfakcji zatrzymał się na samym środku wełnianego dywanu i radośnie zamachał ogonem. Zakręcił się kilkakrotnie wokół własnej osi, bardzo zresztą energicznie, tym samym rozrzucając po całym pokoju zalegające w sierści resztki liście. Wicehrabia skrzywił się boleśnie i jęknął cichutko pod nosem. Straty, chociaż wcale były takie wielkie jakimi je postrzegał, stanowiły powód wystarczający, żeby w następnej kolejności posłać Gnatłamowi spojrzenie ostatecznie ostrzegawcze.
Ostrzegawcze spojrzenia sędziego, choć nigdy przyjemne, jeśli o psy Małgorzaty chodziło, rzecz jasna przejawiały się w formie wyjątkowo (jak na niego) niegroźnej. Ale najważniejsze, że działały. Prowodyr i sprawca tak wielce znienawidzonego przez Tezeusza bałaganu zaskomlał cichutko w akcie natychmiastowego skruszenia, ogon skulił pod siebie i ociężałym krokiem przydreptał do mężczyzny, pakując się łbem prosto pod jego dłoń. 
— No dobrze. — westchnął głęboko, na krótką chwilę przymknął powieki i palce zanurzył w miękkiej sierści. Wspominał już, że zawsze przy Gnatołamie wymiękał? A zresztą... w tej chwili, kiedy w gildii został sam bez swoich braci i właścicielki – choć Tezeusz domyślał się, że z własnej woli Małgorzata nie zostawiłaby go nigdy – to nawet nie sposób było mu się dziwić. — Jadłeś coś dzisiaj chociaż, pchlarzu niewdzięczny?
Gnatołam zaszczekał głośno, raz jeszcze zamerdał ogonem. Całkiem radośnie, czyli twierdząco. Zadziwiająca były psie huśtawki emocjonalne. 
— Tyle dobrze. — Tezeusz uśmiechnął się lekko. Leciutko, ledwo widocznie. — A więc po co ty tutaj właściwie przylazłeś? Bo nie dla towarzystwa chyba.
Cisza. Zabawy w zgadywankę część dalsza. Ale tym razem De Sauvignon nad odpowiedzią zastanawiać się długo nie musiał.
— De Verley?
Woof!
De Verley, podsumował w myślach. Delikatna zmarszczka ozdobiła sędziowskie czoło.
— Prowadź zatem. Aha, a ten bałagan to będziecie sobie sami z Małgosią sprzątali. Ja na takie głupoty czasu nie mam. I lepiej, żeby na drzwiach nie było śladów po twoich pazurach.
Dobre sobie, panie sędzio – zdawało się odpowiadać wesoło czarne oczyska, zupełnie jakby jeszcze lepiej od Tezeusza wiedziały, że w tym syfie więcej niż półtorej minuty nie wytrzyma i sam się weźmie za porządki. A później, zgodnie z poleceniem, Gnatołam zaprowadził.

***

— Och, tylko nie karczma. — zerknął spod ukosa na swojego przewodnika. Ten, urządziwszy sobie króciutką przerwę na złapanie psiego oddechu, zaraz podniósł się na cztery łapy i niezadowoleniem sędziego nieprzejęty, radośnie poczłapał w kierunku wejścia do budynku, coby następnie przecisnąć się przez drzwi pomiędzy pozostałymi wchodzącymi. W pewnym momencie zatrzymał się wpół kroku, czarne oczyska wlepił w sylwetkę Tezeusza i posłał spojrzenie z serii pytających o konieczność specjalnego zaproszenia. — No już, idę. Karczma nie wróży nic dobrego. — mruknął zrzędliwie pod nosem. I niezbyt radośnie ruszył za nim.
Szara tęczówka niechętnie objęła zaludnione wnętrze lokalu. Uwierzyłby kto, że De Sauvignon nie miał zwyczaju zbyt często (ba, w ogóle!) chadzać do karczm? I jeśli nie dlatego, że zazwyczaj panował tam nieznośny tłok i szum, którego on osobiście nienawidził, to dlatego chociażby, że zawsze śmierdziało tam tanim piwskiem, a tego osobiście nienawidził jeszcze bardziej. Ale kogo to obchodziło? Na pewno nie Gnatołama, który – podejrzanie pewien swoich kroków, co też nic dobrego nie wróżyło – powędrował prosto wgłąb pomieszczenia.
Basior zatrzymał się przy jednym ze stolików, zatrzymał się również wtedy Tezeusz, z niemałym zaskoczeniem dochodząc do wniosku, że jedyną, zajmującą go osobą wcale nie była Małgorzata De Verley. Kobieta, ale nie Małgorzata. I to w dodatku kobieta całkiem mu obca; kojarzona z widzenia, może kilka razy minięta na gildyjnych korytarzach, ale nic poza tym. Pies zaszczekał głośno, niby oznajmiając sędziemu, że oto właśnie dotarli do celu, po czym wielce przejęty sylwetką nieznajomej, zaczął kręcić się wokół niej, dociekliwie z każdej możliwej strony obwąchując.
A to ciekawe..., pomyślał zaintrygowany Tezeusz, kiedy szara tęczówka, wciąż zachowując w swoim wyrazie pełną neutralność i obojętność, spotkała się z tą drugą, jasnobrązową.
Coś w osobie nieznajomej kobiety musiało być, że Gnatołam go właśnie do niej przyprowadził. A sędzia De Sauvignon za cel sobie obrał, żeby tę zagadkę rozwiązać.
— Dobry wieczór. Czy można się przysiąść? — zapytał więc, uśmiechając się sympatycznie. Jeśli trzeba było, to i nawet uśmiechnąć się ładnie potrafił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz