Wciągnęłam
ze świstem powietrze, cofnęłam się o krok. Choć przyszliśmy tu w celu
odnalezienia dowodów winy zielarza, właściwie całkowicie o niej
przekonani, ich materialne pojawienie się wyprowadziło mnie z równowagi -
fakt, że się czegoś spodziewa to jedno, ale kiedy staje się brutalną
rzeczywistością, okazuje się, że nie da się na nią właściwie
przygotować
—
To nic nie znaczy! — cofnął się aż pod przeciwległą ścianę, całą
zakrytą przez zakurzone regały z książkami. Mądrością zapisaną przez
wielu uczonych i z pewnością przez długie dnie i noce zapamiętywana
przez Adama, którą postanowił wykorzystać wbrew przysiędze zielarskiej,
wbrew wszelkim regułom zawartym w tych księgach.
Bo
znaczyło to przecież dużo, i Evender dobrze o tym wiedział, podobnie
jak i my. Namacalny, bezsprzeczny dowód leżał na wyciągnięcie ręki,
kłębki sierści rozsypały się po stole.
Burmistrz
zacisnął dłonie w pięści, jego wargi zmienił się w cienką, pobielałą
kreskę. Cokolwiek jednak działo się w jego głowie, jakkolwiek głośno
miał ochotę krzyczeć po tym, jak sprawdził się najgorszy z zakładanych
przez niego scenariuszy, te myśli nie znalazły odzwierciedlenia w jego
słowach. Wziął głęboki oddech, jakby wraz z tlenem transportowanym wgłąb
ciała tam też pochował swoje emocje - w tym momencie nie był Johnem
Staffordem, który pamiętał dziecięcą przyjaźń Jespera i Adama, ale
burmistrzem Taewen i na jego oczach okazało się, że jeden z mieszkańców
jego miasta dopuścił się poważnego przestępstwa.
—
Obawiam się, że wprost przeciwnie — jego głos zdradzał napięcie podobne
do tego, które wcześniej dźwięczało w głosie zielarza — czy masz coś na
swoją obronę?
—
Mogę to wyjaśnić — uniósł podbródek, zebrał resztki z pewnością
nadwyrężonej pewności siebie. Nawet teraz, w każdym tego słowa znaczeniu
postawiony pod ścianą, położył szczególny akcent na mogę, wciąż próbował przejąć stery rozmowy i gdyby dać mu ku temu okazję, z pewnością by to zrobił.
—
Mam taką nadzieję — nawet jeśli burmistrz przybrał surowy i oficjalny
ton, wciąż czaiła się w nim pełna nadziei nuta. Adam z pewnością również
ją słyszał.
Mężczyzna
skakał wzrokiem to po nas, to po zawiniątku na stole, to po drzwiach.
Mięśnie jego nóg spięły się na ułamek sekundy, zaraz jednak zrezygnował z
pomysłu ucieczki: nawet gdyby spróbował, Antares lub ja zaraz byśmy go
dogonili. Popatrzył też na mój łuk - zdawałam sobie doskonale sprawę, że
nie byłabym w stanie strzelić do bezbronnego człowieka, ale zielarz nie
był tego świadomy. Był dobrym obserwatorem, ale dla niego byliśmy
zapewne wyłącznie przybyszami z gildii mającymi na celu zabić bestię, a
więc wyspecjalizowanymi w walce. Wiedział, że w starciu fizycznym nie ma
szans i kiedy stracił przewagę na polu umysłowym, nie mógł kontrolować
przebiegu rozgrywki, jego aura gwałtownie się zmieniła.
Milczał. Atmosfera gęstniała z każdą sekundą, kolejne sekundy dokładały
cegłę do muru milczenia, który zdawał się już odgradzać nas solidną
kopułą od reszty świata. W końcu burmistrz podjął znowu:
— Zdajesz sobie sprawę, jak całą sytuację przeżywa Lily?
Twarz
straciła rysy uprzejmej, nieprzeniknionej maski, stała się zwyczajnie
ludzka, wykrzywiona niewysłowionym cierpieniem. Jakby sam dźwięk tego
szczególnego imienia przełamał ten mur.
— Lily — powtórzył, ni to do nas, ni to do siebie, zawieszając błędny wzrok na ścianie.
W
milczeniu obserwowałam sytuację, nie do końca pewna, jaką rolę przyjąć -
póki co stałam w kącie pomieszczenia, gotowa na każdy niespodziewany
ruch ze strony Adama. Może i nie dorównywał siłą ani wyszkoleniem w
walce Antaresowi, ale zawsze należało wystrzegać się najbardziej osoby
zagonionej w kąt, która nie miała nic do stracenia. Zerknęłam na
stojącego obok mnie rycerza i zaczęłam się zastanawiać, jak bardzo różni
się od Adama - choć nie znałam go długo, nie mogłam sobie wyobrazić, by
jego kodeks moralny pozwolił mu choć na pomyślenie o takim działaniu.
Upewniłam
się, że w domu nie ma nikogo poza nami - zielarz mówił wcześniej o
czekających pacjentach, a to nie był odpowiedni czas ani moment na
takich świadków, jednak wszystko wskazywało na to, że byliśmy tu sami.
Może blefował, może dopiero coś przygotowywał - w tym momencie nie byłam
pewna, czy można wierzyć któremukolwiek słowu, które padło z jego ust.
—
Ze mną byłaby szczęśliwsza — uderzył nagle w inne tony, zarzucił ten
chłodny i przeszedł w osobiste. Swoje słowa kierował głównie do
burmistrza, jakby powoływał go na świadka i oczekiwał aprobaty lub
choćby potaknięcia. — Pan wie, że ja o nią od zawsze dbałem. Broniłem ją
przed chłopcami, którzy ciągali ją za warkocze, nawet jeśli sam nie
mogłem im nic zrobić. Słuchałem i pocieszałem, kiedy działo się coś
złego, cokolwiek. Rozumieliśmy się właściwie bez słów. Jesteśmy bratnimi
duszami, przecież pan to dobrze wie.
— Jesper również jest ci bliski. A przynajmniej tak sądziłem, on również.
— Gdyby był moim przyjacielem, nie zabrałby mi Lily. Zrozumiałby, że ją kocham.
—
Skoro jest ci tak bliska — Stafford zawiesił na chwilę głos,
nieporuszony wystąpieniem zielarza — to dlaczego zraniłeś ją w najgorszy
możliwy sposób?
—
Nie miałem innego wyboru. Czy potraficie sobie wyobrazić, jak to jest,
kiedy miłość twojego życia, połowa duszy, wybiera kogoś innego? W
dodatku twojego przyjaciela od dziecka? I oboje ciągle ci o tym
przypominają, obnoszą się z tą swoją miłością? Jak strasznie to boli?
Panie Stafford, ma pan żonę, proszę sobie wyobrazić, jak ktoś ją po
prostu panu odbiera. Z czymś takim nie da się żyć.
— Sądziłem, że jesteś zielarzem Taewen, nie bardem. Dramat układasz, więc bardzo proszę, wstrzymaj się z tym przedstawieniem.
—
Ja ją kocham — powtórzył. — Jeśli nie zabijecie bestii i powiecie jej
prawdę, pęknie jej serce. Pobiegnie tam do niego prosto w las, a on ją
zaatakuje i zabije. Będziecie ją mieć na sumieniu.
Szafował
tymi abstrakcyjnymi pojęciami, zaciekle ignorował hipokryzję krzyczącą
między jego zdaniami. Nie dostrzegał właściwie niczego poza ukochaną i,
choć był okrutny w swoim zachowaniu, czułam do niego przede wszystkim
współczucie - nie panował nad sobą i zapewne nie przyjmował do
wiadomości, że istniało inne rozwiązanie, a on wybrał najgorsze, które w
dodatku nie mogło go zaprowadzić do wymarzonego scenariusza.
— Jesper wciąż pamięta o Lily. Nie zrobi jej krzywdy.
Pokręcił gwałtownie głową, nagle zaaferowany.
—
Z każdą chwilą coraz łatwiej poddaje się żądzy krwi, instynktowi
bestii. Zabijcie tę kreaturę choćby ze względu na nią, jeśli macie w
sobie resztki przyzwoitości.
Burmistrz zaklął donośnie na dźwięk tych słów, zgromił wzrokiem mężczyznę.
— Wrócimy Jesperowi ludzką postać — odezwałam się w końcu. — Z twoją pomocą czy bez.
Na
twarzy zielarza pierwszy raz od dłuższego czasu przemknął uśmiech. Nie
ten grzeczny, nie ten należący do Adama. Uśmiech właściwie groteskowy,
straszny.
— Obawiam się, że to niemożliwe.
< Antares? >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz