wtorek, 26 października 2021

Od Tezeusza CD. Serafina

Nie wyspał się. Znów. I znów zresztą na własne, psia mać, pierdolone życzenie. Bo kiedy człowiek kolejną noc z rzędu woli spędzić z nosem w papierach wszelakich, to tak już się zazwyczaj kończy, że się później nie wysypia. A Tezeusz sprawiał wrażenie, jakby z tymi swoimi zapędami pracoholika taki tryb życia wręcz miłował, choć w gruncie rzeczy to nie do końca tak było. Ba, całkiem przeciwnie nawet, bo któż by się nie chciał chociaż raz od czasu wyspać porządnie? Ale co zrobić, kiedy praca wzywa, kiedy te akta tak kusząco samym swoim istnieniem zapraszają do ich przewertowania, gdy leżą tak samotnie na biurku, bez żadnej opieki, bez opatrzności niczyjej i jakoś tak tym martwym leżeniem palącą dziurę w sercu wypalają? Nic innego zrobić, jak usiąść i się nimi zająć. Nawet kosztem nieprzespanej nocy. Dwóch, trzech, całego tygodnia; dopóki Małgorzata nie przypomni mu w końcu uprzejmie, że sen również jest czasem potrzebny.
Ale tej nocy De Verley na terenach Kissan Viikset nie było, więc sędzia spokojnie i z wielce satysfakcjonującą świadomością braku żadnych przeszkód na swojej drodze, mógł poświęcić się swojej drugiej kochance – pracy. Albo pierwszej? Ciężko określić.
Nieistotne, nie teraz.
Najważniejsze, że wszystko szło po jego myśli. A przynajmniej dopóki wraz ze wschodem słońca, – dokładnie o godzinie siódmej siedemnaście, kiedy szara tęczówka z wyrazem upartej, ale zmęczonej determinacji zatrzymała się na wskazówkach wiszącego nad biurkiem zegara – Tezeuszowi całkiem schematycznie nie zachciało się kawy. Gorzkiej i mocnej kawy, która skutecznie postawiłaby go na nogi. I wtedy pojawiły się pierwsze problemy.
No ale cóż to za problem właściwie, żeby się tej kawy napić, skoro taka wielka potrzeba?, zapytałby kto od razu.
Otóż taki, że kiedy blada dłoń sięgnie jakiegoś bliżej nieokreślonego miejsca na biurku i uderzy o nie odruchowo, a pod długimi palcami nie wyczuje znajomego chłodu miedzianego dzwoneczka, w ślad za tym brakiem dotyku do uszu nie dotrze również charakterystycznego dzyń i w ramach podsumowania przepracowane oko nie ujrzy zaraz w drzwiach sylwetki czekającej na polecenia służącej, to do świadomości człowieczej dochodzą bardzo niepokojące wnioski. Aż tak niepokojące, że ma się ochotę przekląć brzydko pod nosem i to też właśnie, pod wpływem nagłego przypływu irytacji spowodowanego nieprzyjemnym powrotem do rzeczywistości, się robi. Bo problem nie w tym, żeby się kawy napić, ale żeby ją osobiście zaparzyć. Tezeusz De Sauvignon nigdy wcześniej nie znalazł się w potrzebie przyrządzenia sobie samemu kawy i szczerze nie pamiętał, że do tej pory kiedykolwiek to robił. A przecież on zawsze i wszystko pamiętał.
Zniesmaczony, z tlącym się w grymasie twarzy poczuciem zhańbienia wręcz, wicehrabia uniósł z wygodnego fotela swój arystokratyczny tyłek i dokładnie o godzinie siódmej dwadzieścia, po odpowiednim, trzyminutowym namyśle oraz uwzględnieniu wszystkich za i przeciw, wyruszył w kierunku kuchni. Jak mus to mus – praca zasługuje na najwyższe wyrzeczenia i najśmielsze poświęcenia, o których strach byłoby nawet w normalnych warunkach pomyśleć.
Pech jednak chciał, że swojej pierwszej kawy w życiu nie miał zaszczytu zaparzyć w ciszy i błogiej samotności, a towarzystwa doczekał się dosyć prędko, bo jeszcze zanim zdążył uporać się z – problematycznym, swoją drogą – słoikiem z kawą, którego wcześniej dobre pięć minut w kuchni szukał. I na wszystkich świętych, których istnienia wicehrabia i tak nie uznawał, gdyby to jeszcze był ktoś, kogo obecność dało się zignorować, to zająłby się swoim i zwróciłby nawet najmniejszej uwagi. Ale sallandirski wygnaniec? Że też naprawdę on musiał się przypałętać, żeby Tezeuszowi życie swoim istnieniem zatruwać? Oczywiście, cholera jasna, że musiał.
Pod wpływem serafinowego ucisku jeszcze mocniej, jeszcze bardziej władczo zacisnął palce na zakrętce słoika. Prowokacyjnie uniósł brew do góry i przy użyciu większej ilości siły pociągnął słoik do siebie; szklane denko z charakterystycznym mu, nieprzyjemnym dźwiękiem nieznacznie zaszurało o stół w stronę Tezeusza, tym samym o kilka ryzykownych centymetrów zbliżając się również do krawędzi blatu.
Bo tym razem, kiedy żadnych świadków naocznych w pobliżu nie było, Tezeusz nie miał zamiaru tak łatwo odpuszczać. Kto wie, być może nawet poczuł się zachęcony, żeby w końcu podjąć z księciem tę wielce upragnioną, wydawałoby się – a jakże dziecinną, infantylną! – zabawę w kotka i myszkę, do której ten tak uparcie dążył? Najwidoczniej musiało mu na niej bardzo zależeć, skoro już drugi raz wyraził chęci. Wicehrabia De Sauvignon prawie poczuł się tą świadomością zaszczycony.
― Strasznie chujowa ta twoja wyższa ranga, skoro skończyłeś u przybłęd. Zawsze możesz poprosić o ten nieszczęsny słoik. Czy może użycie tego magicznego słowa również ci uwłacza?
― Bo widzisz, Serafinie... ― podparł się lepiej o blat, coby delikatnie wyciągnąć szyję do góry i również móc coś księciu prosto do ucha wyszeptać, zupełnie tą butnością swojego rozmówcy niewzruszony. Uśmiechnął się znów, tym razem nieco zwodniczo-sympatycznie, następnie przybierając również adekwatny ton głosu. ― Słusznie zauważyłeś, że słowo klucz stanowi tutaj właśnie określenie "magiczne". A ja, cóż... kwestie magiczne preferuję powierzać wam, czarnoksiężnikom, specjalistom. ― z odpowiednią dozą pogardy zaakcentował ostatnie słowo, ściszając je jeszcze odrobinkę, wzruszył bezradnie ramionami i oddalił się nieznacznie, na odległość wystarczającą, żeby szarość agatu znów mogła skonfrontować się z czernią, niesamowicie zgubną i złudną, ukrytą w onyksie.
― A zresztą, od zawsze zdecydowanie bardziej interesowała mnie władza. Wątpię jednakowoż, że będziesz w stanie zrozumieć co mam przez to na myśli, skoro z taką łatwością byłeś z niej w stanie zrezygnować. ― kontynuował zaraz. Blada dłoń ani myślała ruszyć się z miejsca choćby na milimetr, a nie dajcie już nieistniejący bogowie zwolnić uścisk na nieszczęsnej zakrętce słoika. ― Zastanawia mnie jednak: dlaczego? Czyżbyś naprawdę aż tak obawiał się jej potęgi, żeby zrzucić cały ciężar na wątłe ramiona swojej młodszej siostrzyczki? ― przechylił głowę w bok; zamiast jednak obdarzyć księcia spojrzeniem przeszywającym, tak bardzo swojej osobie charakterystycznym, na krótką chwilę przymknął powieki, wziął głębszy oddech i raz jeszcze uśmiechnął się całkiem dla oka przyjemnie, niby czymś wielce się napawając. ― Ach... a więc tak pachnie tchórzostwo. Cynamonem. Zawsze mnie to ciekawiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz